Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  216  —

wcale się nie spodziewał. Zaledwie bowiem opuścił namiot i uszedł ze swym drogim ciężarem kilkadziesiąt kroków, gdy nagle rozległo się tętnienie, rżenie i parskanie koni jak gdyby do tabunu wpadło nagle całe stado wilków. Hałas zrobił się taki, iżby umarłego z grobu poruszył a nie dopiero śpiących Indyan.
Na pierwszy odgłos te jniespodziewanej wrzawy, Natan przypadł do krzaku opodal domu rady. Skoro jednak zauważył, że zamiast zmniejszać się, hałas coraz bardziej rośnie i że Indyanie zaczynają się poruszać, kwakier puścił się pędem, mając nadzieję, że zdoła na czas ujść ze wsi. Naraz ze wszystkich stron podniosły się krzyki Indyan.
— Do broni! Do broni! Blade twarze napadają nas! — wołano w różnych miejscach.
Natan biegł ku rzece w zamiarze ukrycia się w gęstej olszynie porastającej jej brzegi i niezawodnie byłoby mu się to udało, gdyby nagle Indyanie nie zapalili ogni trwogi. Na wielkim bowiem placu w środku wsi leżały stosy gałęzi sosnowych i cedrowych, które właśnie na to były przeznaczone, ażeby w razie niespodziewanego napadu w nocy oświecić wioskę.
Buchnęły jasne płomienie a blask ich całą rozjaśnił okolicę i odkrył jej mieszkańcom przyczynę nocnego alarmu.

Kilka koni leciało środkiem wsi naprzód, a za nimi pędził cały tabun. Zwierzęta jak opętane gnały, zbite w kupę, bez pamięci, w szalonym