Jeniec siedział na nim, a nie mając broni, pięścią zadawał mu ciężkie ciosy raz po razie w głowę; uderzenia te były tak gwałtowne, że twarz dzikiego, skrwawiona i zsiniała, wykrzywiła się męką konania, a oczy wystąpiły ze swej osady. Wkrótce skonał, ale zajadły przeciwnik zdawał się tego nie widzieć, sypał bowiem wciąż gradem uderzeń i wołał z całego gardła:
— Giń, czerwona skóro, obrzydliwy rożnie dyabelski! Nikczemny morderco! Małpo, udająca człowieka! Giń, tygrysie, żbiku leśny, ekstrakcie wszystkich zbrodni! Masz! Masz! Za wszystkie uderzenia, których mi nie szczędziłeś, płacę ci z nasypką!
W tej chwili Natan wydarł z rąk zaciętego jeńca zwłoki Indyanina. Zwycięzca podskoczył i uderzywszy się po bokach rękami, krzyknął:
— A tom mu dojechał! Wiwat aligator z nad Słonej Rzeki, kukuryku!
Roland spojrzał na Natana z nadzwyczajnem zdumieniem, Natan osłupiał. Obadwaj bowiem poznali w jeńcu, którego twarzy, pokrytej skorupą krwi i mułu, nie mogli dotąd dojrzeć, szlachetnego Ralfa Stackpole’a, amatora cudzych koni.
Nie mniejsze było zdziwienie Ralfa, gdy poznał, komu zawdzięczał życie. Wkrótce atoli zdu-