Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  135  —

kną ich gęby, Szary Niedźwiedź pożre samochwalców.
To powiedziawszy pochwycił strzelbę o krzak opartą i pobiegł połączyć się ze swoimi towarzyszami, pozostawiając skrępowanego Rolanda bez straży.
Potyczka rozpoczynająca się przed oczyma Rolanda, była dla niego zupełnie nowym i nieznanym widokiem. We wszystkich bitwach, w których dotąd brał udział walczono w polu otwartem, a obie strony zarówno wystawiały się na pociski przeciwników. Tu walka toczyła się w zupełnie odmiennych warunkach. Zarówno biali, jak i Indyanie, tak starannie ukryli się poza pniami drzew, za kamieniami, za każdą wyniosłością gruntu, że tylko po głosie strzału i dymie prochowym można było poznać, gdzie się kryje walczący. Każdy bił się tu sam za siebie, nie troszcząc się bynajmniej o sąsiada.
Roland, widząc to, był prawie pewien, że spotkanie skończy się na niczem, gdyż zdawało mu się prawie niepodobieństwem, ażeby można ugodzić przeciwnika, ukrytego starannie; wkrótce jednak przekonał się o swoim błędzie. Walczący pełzali jak węże ku sobie, kryjąc się jak najstaranniej przed okiem nieprzyjaciela; coraz bardziej zbliżali się ku sobie, a strzały z początku rzadkie, stawały się coraz rzęsistsze. Szereg harcowników kentuckich rozpostarł się szeroko dla zapobieżenia, ażeby Indyanie nie wzięli ich z boku.