Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  168  —

czne główki, widzę krew, oblewającą niewinne istotki, miotani się, szarpię, napróżno! Wszystkie zabite! Wszystkie!
Natan zamilkł, Roland skamieniał z przerażenia, a psina jakby rozumiejąc opowiadanie pana, przeraźliwem wyciem napełniła powietrze.
Po kilku długich minutach nieszczęsny ojciec przyszedł do siebie. Pot kroplisty perlił się na jego czole, pierś ciężko oddychała, ale ani jedna łza nie złagodziła jego ciężkiej boleści. Był blady jak śmierć, lecz na wysilonem obliczu znów zapanował spokój; poczem przezwyciężywszy boleść, rzekł spokojnie:
— Słyszałeś, bracie! Powiedz mi teraz, cobyś na mojem miejscu uczynił?
— Ja? — zawołał Roland, z którego twarzy znikł wyraz współczucia i boleść, a zapłonął pons gniewu. — Ja wydałbym wieczną wojnę okrutnemu plemieniu! Zaprzysiągłbym mu niewygasłą zemstę! Ścigałbym ich wszędzie bez wytchnienia: we dnie i w nocy, w lecie i w zimie! W lasach, polach, we własnych nawet chatach. Nie uważałbym tego tylko za zemstę, ale za pełnienie najświętszego obowiązku względem moich współrodaków, których co chwila mógłby los podobny spotkać!
— Na Boga, uczyniłem to! — zawołał Natan piorunującym głosem, a w oczach jego zabłysnął ogień gniewu. — Mając przed oczyma wiecznie ofiary pomordowane, ścigam morderców bez odpoczynku, a niebo użycza pomocy memu ramie-