Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 114  —

ostatecznie kapitana do opuszczenia kryjówki. Ostrożnie tylnem wyjściem wyprowadził kobiety, ukrył je na stoku parowu, pod wystającą skałą i powrócił do chaty dla zabrania murzyna i pastora, zasłaniających odwrót kobiet.
Indyanie, widząc niepodobieństwo wzniecenia pożaru, zaprzestali wyrzucać strzały ogniste. Ale w tej chwili czarne chmury, zakrywające księżyc rozstąpiły się; lubo wicher pędził tumany obłoków nieustannie, przecież kiedy niekiedy blask księżyca, chociaż słabo, oświecał zwaliska, co sprzyjało niezmiernie zamiarom oblegających, którzy dotąd z powodu ciemności uderzali na traf i dlatego tak ciężkie ponieśli straty.
Roland spodziewał się teraz ponowienia ataku i dlatego zatrzymał się z obydwoma towarzyszami w chacie, gdyż w razie jej opuszczenia i zdobycia przez Indyan wszelka obrona byłaby niepodobna. Stromy brzeg rzeki, na którym wznosiły się ruiny, panował nad parowem i gdyby raz opanowali go nieprzyjaciele, gromadka białych zginęłaby bez ratunku.
W tem oczekiwaniu upłynęła z górą godzina. Roland nie umiał sobie wytłumaczyć bezczynności Indyan. Po tylu szturmach gwałtownych uciszyli się tak dalece, że ani jeden strzał, ani jeden okrzyk nie zamącił spokojności nocy. Nadzieja, że Natanowi ujść się powiodło, że dzicy go niedostrzegli, ożywiła nanowo serce kapitana.
— Jeżeli w istocie uniknął rąk wroga — my-