Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  260  —

go za rękę, podczas gdy z drugiej strony Telie usiłowała zatamować krew z jego ran płynącą.
— Kapitanie — odezwał się umierający słabym głosem — dziękuję ci, chociaż się to już na nic nie zdało. Chwała Bogu, że przynajmniej ty żyjesz i twoja siostra uratowana... Gdzie jest Dik?... Ryszard Braxley, chciałem powiedzieć.
— Nie żyje! — odpowiedział Roland.
— Nie żyje... A więc kara niebios dosięgła nas obydwóch. Kapitanie, weź ten testament mówił Doe lub raczej Atkinson teraz bez przeszkody wejdziecie w posiadanie dóbr. Weź go bez wszelkich zastrzeżeń... a pamiętaj o tej biednej — dodał, wskazując na Telię.
— Ojcze! Mój drogi ojcze! — wołała Telie, zalewając się łzami — ty będziesz żył, ty powrócisz między nas!
— Nie wrócę, bo umrę i to właśnie w chwili, kiedybym mógł zostać znowu uczciwym człowiekiem! O, wierzcie, że to mnie najbardziej boli.
— O, ja nieszczęśliwa! — krzyknęła Telie rozdzierającym głosem.
— Nie tak bardzo, jak ci się zdaje, biedne dziewczę — mówił umierający zwracając się ku niej. — Pociesz się Telie, nie jesteś moją córką, jam cię tylko wychował i to przez lat parę, ale ojcem twym był człowiek zacny i uczciwy.
— Jakto?! — spytała Telie — któż więc jestem?
— Klaryssa Iverton, córką majora angielskiego. Ulżyło mi serdecznie, żem ci przywrócił nazwisko.