Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  178  —

kimi, gdy życie naszego brata wisi na włosku. Siostrę swoją powierzam Bogu! Musimy uwolnić jeńca!
— Jesteś dzielny! — zawołał Natan z zapałem. — Pomagasz innym, Bóg tobie dopomoże. Za mną!
I nie mówiąc ani słowa więcej, Natan popełznął zagłębieniem ku dołowi: Roland go naśladował. Doczołgawszy się do dużego krzaku jałowca wirgińskiego, zatrzymali się za nim dla naradzenia się, jak zaatakować dzikich. Kapitan mniemał, iż najlepiej byłoby dać do nich ognia z dwóch stron przeciwnych, a powaliwszy dwóch, rzucić się na pozostałych i dokonać ich porażki nożem, siekierą i kolbą.
— Najskuteczniej byłoby — odpowiedział Natan — zająć takie stanowisko, ażeby można po dwóch na jeden strzał powalić trupem lub, co lepsza, zabrać im strzelby, leżące pod drzewem, korzystając z ich zajęcia się pojmanym. W takim razie moglibyśmy dać do nich ognia z ich własnej broni; gdyby jednak niepodobna było wykonać obu tych pomysłów, w takim razie znam jeszcze jeden podstęp, który ich w nasze ręce wyda. Pójdź za mną. A ty — dodał zwracając się do pieska — waruj tu w krzaku i nie ruszaj się z miejsca.

Pełznąc, skradając się i biegnąć naprzemian, stosownie do potrzeby i położenia gruntu, dostali się do dna doliny; tu z wielką radością napotkał Natan wyrwę głęboką, wyoraną ulewami. Po obu