Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  254  —

myśleć o porządnym oporze. Pod ciosami szabel i uderzeniami kolb padali czerwoni wojownicy jak podcięte kłosy zboża. Tętent kopyt, rżenie koni, okrzyki i jęki ludzi mieszały się z hukiem strzałów. Powstało zamieszanie nie dające się opisać.
Dzicy rozbiegli się w największym nieładzie. Niektórzy rzucili się po broń, inni uciekali ku skałom, lasom lub w pola, ale wszędzie witały ich kule lub cięcia. Wszędzie wrogowie, jakby z pod ziemi wyrośli, zastępowali im drogę. Liczba białych trzykroć przewyższała siłę Indyan; nigdy jeszcze nie widzieli oni tak potężnych zastępów nieprzyjaciela.
Tymczasem nieszczęśliwe ofiary przykrępowane do palów musiały być bezczynnymi świadkami morderczej walki. Chociaż wróg pierzchnął, nie ustąpiły zagrażające im płomienie. Poodwracali twarze od piekącego żaru a resztki sukien na obydwóch już się tlić zaczynały. Żona Wenongi jedna z pomiędzy wszystkich pozostała na placu. Nie dbając o ocalenie swego życia, pragnęła tylko zemstę nasycić. Płomienie były za leniwymi wysłańcami tej zemsty, pochwyciła więc nóż leżący na ziemi i rzuciła się na Ralfa. Nieszczęsny amator cudzych koni usiłował się bronić rozżartej megerze. Nogi miał wolne, więc za każdym razem gdy stara doskakiwała, ażeby mu zadać cios śmiertelny, kopał ją, a nawet raz tak silnie uderzył, iż się potoczyła w płomienie. Ale chociaż opalona, zerwała się i znów jak zajadła tygrysicą poskoczyła ku niemu.