Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  58  —

sze konie tym przeklętym urwiszom indyjskim, będę twoim niewolnikiem, będę...
— Milcz łotrze! — zawołał Roland zniecierpliwiony. — Precz z moich oczu! Wynoś się natychmiast!
— Cudzoziemcze — odrzekł Ralf — przeciąłeś rzemień, na którym już prawie wisiałem, lubo po długich błaganiach i jedynie na prośby tej damy anielskiej, masz jednak prawo wymyślać na mnie, ile ci się podoba, ale dziwię się, że odpychasz dzielne ramię, że mię odtrącasz w chwili, gdy zewsząd grożą wam niebezpieczeństwa.
— Niebezpieczeństwa? — zagadnął Roland, nieco zmieszany. — Jakie niebezpieczeństwa!
— Cudzoziemcze! — odpowiedział Ralf tonem poważnym. — Widziałem przed godziną kroczącego tam w gąszczu Ducha Puszczy. Widziałem tę postać olbrzymią, przesuwającą się przez zarośla, a przed nim biegł, niech mnie grom roztrzaska jeżeli kłamię, przed nim szedł potężny, szary niedźwiedź, który go zwykle poprzedza.
— I cóż ten twój Duch Puszczy ma wspólnego z niebezpieczeństwem? — zapytał kapitan.
— Rzecz to wszystkim wiadoma odrzekł Stackpole, że gdzie się Dżibbenenosah ukaże, tam niezawodnie snują się czerwone skóry. Dlatego radzę ci, dopóki jeszcze czas, nawróć konie i pędź co sił stanie z powrotem do stacyi, inaczej narazisz anielską damę na śmierć pewną. Jeżeli pozwolisz, będę wam przewodniczył i bezpiecznie, najkrótszą drogą doprowadzę do miejsca.