Panna Walerya/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Panna Walerya
Podtytuł (epizod z życia pracujących kobiet)
Pochodzenie Nowelle
Wydawca J. K. Żupański & K. J. Heumann
Data wyd. 1887
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PANNA WALERYA
(epizod z życia pracujących kobiet).




I.
Wesoła młodzież.

Z jednej z pierwszorzędnych restauracyj, której okna na pierwszem piętrze, mimo spóźnionej pory, jasno świeciły się jeszcze wśród ciemnej nocy, wysypała się na ulicę gromada młodych ludzi, ożywiona, wesoła, hulaszcza, w dobrych?Umorach, rozmawiając głośno i śmiejąc się Jeszcze głośniej.
— No, a teraz dokąd? — spytał jeden z nich, który pierwszy wyszedł na ulicę. — Dokąd idziemy?,
— Ja do domu odezwał się idący za nim blondyn, o ile to można było rozróżnić przy, słabem świetle latarni, które wiatr, pędzący tumany suchego śniegu, co chwila zaciemniał.
— Do domu? — Zwaryowałeś? Tożto nie ma więcej, jak jedenasta. Najlepsza pora do lampartki. Słyszycie! Julek chce iść do domu.
A cóż ty będziesz teraz w domu robił? Spać przecież teraz zawcześnie.
— Mam się uczyć. Egzamina na karku, a ja jeszcze prawa cywilnego ani tknąłem. Trzeba teraz fałdów przysiedzieć,
— E! głupstwo. Co tobie po egzaminach, kiedy i tak masz zostać hreczkosiejem.
— Ale ambicya. Wstydby mi było przepaść przy egzaminach.
— Głupstwo ambicya! Schowaj ją sobie na późniejsze lata, kiedy już nie będziesz miał innych zachcianek; wtedy możesz sobie zaspokajać pragnienia ambicyi. Teraz masz coś lepszego do roboty. Używaj życia, pókiś młody, bo młodość tylko prawdziwem życiem; bo co po niej idzie, to tylko dopiski do dzieła, których czytać nie warto.
— Brawo, Edmundzie! pysznie to scharakteryzowałeś — odezwał się śniady, wysoki, chudy, w czarnem futerku i — cylindrze, mocno naciśniętym na oczy.
— Więc gdzież idziemy? — — zapytał z tyłu jakiś garbusek.
— Może do Orpheum — zaproponował któryś — jest podobno świeża szansonetka.
— Z nieświeżą twarzą i dyabelnie przechodzonym głosem — rzekł Franuś.
— Słyszałeś ją więc?
— I widziałem, niestety.
—Więc gdzież pójdziemy? Ten Kraków, to dalibóg taka nędzna dziura, taki partykularz, że porządny człowiek nie ma się gdzie zabawić.Żadnych rozrywek!
— Czekajcie, ja w as zaprowadzę gdzieś — odezwał się Edward — pysznie się zabawimy.
— Pewnie do tej samej budy, gdzieśmy to byli razem zeszłej soboty? — zapytał Bolek, najmłodszy z całego towarzystwa, bo mu zaledwie pierwsze włoski wyrastały pod nosem, które skubał wciąż niemiłosiernie, chcąc je coprędzej wydobyć na widok publiczny.
— A cóż nie dobrze się zabawiłeś?
— Wybornie, doskonale! Odkryliśmy tam Kalifornią pięknych twarzyczek.
— A więc zgoda, chodźmy do tej Kalifornii.
— Tylko weźmy jaką dryndę, bo wicher taki, że się na nogach utrzymać trudno.
Zrobił tę uwagę taki, z którym rzeczywiście wiatr nie miałby wielkiego kłopotu, aby go zdmuchnąć, bo był mały i wyglądał tak, jakby był z cienkich patyczków zrobiony.
— A ot tam, zdaje mi się, stoją jakieś — odezwał się Franuś, wskazując w stronę; gdzie na tle latarni czerniły się sylwetki dorożkarskich koni z pospuszczanemi łbami — « Dorożki!» — zawołał głośno.
Głos ten obudził drzemiących na kozłach dorożkarzy; poruszyli się, wstrząsnęli cuglami i wnet dwa fiakry potoczyły się przed chodnik kamienny, na którym stali w gromadce młodzi ludzie.
— No, siadajmy! — — rzekł Edward.
— Jedźcie wy, ja idę do domu — odezwał się Julek.
— Ależ nie bądźże dziwakiem! siadaj i jedź z nami.
— Kiedy razem, to razem; nie psuj nam kompanii.
— No siadaj — rzekł któryś, biorąc go pod rękę,
— Bo inaczej gotowiśmy pomyśleć, że ci twoja konsyliarzowa zakazała.
Głośnym śmiechem przyjęto tę uwagę,
— Chce jej dochować nieposzlakowanej wierności.
— To głupstwo robi, bo ona mniej skrupulatna na tym punkcie.
— Podobno już nawet postarała się o następcę, Julka widocznie drażniły te uśmiechy i rozmowy, bo chcąc im koniec położyć, zawołał niecierpliwie:
— No, mamy jechać, to wsiadajmy.
— Więc jedziesz?
— Cóż mam z wami robić?
— Brawo Julek!
— Zobaczysz, że nie pożałujesz — rzekł Edward, siedzący już w dorożce — siadaj tu przy mnie, będę twoim aniołem opiekuńczym.
— Więcej mi przypominasz Mefista — odezwał się Julek złośliwie, siadając obok Edwarda i zawijając się w futro.
Towarzystwo całe z trudnością umieściło się w dwóch fiakrach, jedni drugim prawie na kolanach siedzieli; ale ta mała niewygoda podniecała jeszcze wesołość młodych ludzi. Mnóstwo z tego powodu posypało się żartów, które sprowadzały głośne wybuchy szalonego śmiechu.
Gdy ruszono z miejsca, Bolek, siedzący z Sewerynem w drugiej dorożce, zapytał go:
— Cóżto za konsyliarzowa, którą sekowaliście Julka?
— Nie znasz konsyliarzowej? naszej Messaliny? Toż to o niej wróble na dachach świergocą.Znają ją wszystkie paupry w mieście.
Bolek, który miał pretensyą do dojrzałości, czuł się zawstydzonym tą nieświadomością swoją, jakby coś najgorszego popełnił i zaczął się tłumaczyć.
— Prawda, że to ty nie tutejszy, a sława naszej Messaliny nie wyszła jeszcze po za obręb miasta, bo jesteśmy dyskretni w tym względzie.Otóż trzeba ci wiedzieć, że konsyliarzowa jest żoną konsyliarza, a raczej on jest jej mężem, bo tak go tu powszechnie nazywają: mąż pani konsyliarzowej. On stary, mały, niepokaźny; ona — wspaniały okaz blondyny o bujnych kształtach i oczach, któremi podbija sobie ludzi, jak Aleksander Macedoński. Edward z powodu tych podbojów, nazywa ją Napoleonem w spódnicy.
Bolka zainteresowała widocznie powieść o konsyliarzowej, bo poprawiwszy się na siedzeniu, przysunął się bliżej do opowiadającego, aby nie stracić żadnego słowa, zwłaszcza, że dorożka turkotała mocno po nierównym bruku.
— A to ci ciekawa kobieta! odezwał się ze smakiem, skubiąc poważnie wąsy.
— Jak widzę, miałbyś ochotę należeć do jej niewolników.
— Ba! żeby to można.
— Dlaczego nie? Pozyskać jej względy łatwo, tylko utrzymać trudno, bo lubi nowości i zmienia kochanków, jak rękawiczki.
— Musi mieć najgorszą opinię w mieście?
Seweryn roześmiał się ironicznie.
— Mój kochany, u nas opinia, to siatka pajęcza, która chwyta i morduje drobne muszki, ale bąki kpią sobie z niej; kto ma pieniądze, stanowisko i od wagę lekceważyć sobie zdania drugich, ten może u nas broić bezkarnie. Z początku opinia będzie trochę wierzgać, niepokoić się; ale poźniej przyzwyczaja się i oswaja z najgorszem. A że konsyliarzowa jest aż nadto odważną, że mąż jej ma stanowisko, a oboje mają pieniądze, które dają możność prowadzenia wystawnego życia; więc opinia publiczna kłania się jej na ulicy, bywa u niej na rautach i wykwintnych kolacyjkach, zaprasza ją na gospodynią balów, do komitetów towarzystw dobroczynnych, a o grzeszkach jej mówi się, jak o sekretnych słabościach, na ucho, z ubolewaniem, i pobłażliwością.
— Mówisz o niej tak, jakbyś miał do niej coś na wątróbce. Przyznaj się. Pewnie okazała się dla ciebie mniej łaskawą? co?
— Nigdy nie należałem do starających się o nią, nie jestem motylem.
— Ty nie motyl! albo to prawda? Znam cię przecież, że lubisz się uganiać za... kwiatkami.
— Ale nie jak motyl, tylko jak pszczoła, która ma żądło. Otóż i jesteśmy na miejscu.
Fiakry zatrzymały się przed wysoką kamienicą, w której na trzeciem piętrze widać było światło w kilku oknach. Edward wyskoczył pierwszy i zadzwonił.
— Tylko panowie — odezwał się do wysiadujących — proszę zachować się przyzwoicie, bo tam będą damy dystyngowane, same szwaczki i magazynierki. Nie macie się z czego śmiać; to klasa najdrażliwsza, mająca pretensye wygórowane i trzeba z niemi bardzo ostrożnie, bo te dzikie różyczki mają duże ciernie.
— Powiedz raczej igieł, a będzie trafniejsze porównanie.
— Niedawno jednego młodzieńca wyproszono tutaj z towarzystwa, że śmiał którejś z tych pań powiedzieć żartem: damo! Wzięła to za grubą obrazę
— Może i nie bez racyi — zauważył półgłosem Seweryn.
— Więc panowie, proszę mnie nie skompromitować złem zachowaniem się, bo ja biorę za was odpowiedzialność — rzekł Edward pół seryo, pół żartem i otworzył drzwi, za które mi słychać było fortepian i skrzypce, wygrywające skoczną polkę.
W przedpokoju, do którego zapakowali się przybyli, wisiało dużo futer, płaszczów, paletotów, szalów, chustek, kapeluszy. Dołem pod ścianą czerniły się kalosze najrozmaitszej formy i wielkości. Pomiędzy kupą szalów, które się nie pomieściły na kołkach, drzemała stara służąca w sąsiedztwie naftowej lampki, która także była w drzemiącem usposobieniu..Drzwi do saloniku były nieco uchylone, a przez ten wązki otwór widać było przebiegające pary i czuć ciepłe duszne powietrze, przesiąkłe zapachem kwiatów, perfum, pomady i potu.
Niebawem wybiegł do przedpokoju jakiś chudy, zwiędły i już szpakowaty jegomość, lekki, jak konik polny we fraku i białym krawacie i zgrabnemi ukłonami począł witać przybyłych w ogólności, a pana Edwarda w szczególności.
— No, panie Skoczkowski, przyprowadziłem panu gości.
— Mocno obowiązany — odrzekł gospodarz, dając głową nurka, co miało znaczyć głęboki ukłon .
— Tylko czy nie zapoźno przychodzimy?
— O! dla takich gości salon mój zawsze otwarty. Komplety u mnie trwają do drugiej, Czasem i dłużej, a teraz nie będzie więcej, jak pół do dwunastej; tak, pół do dwunastej za 5 minut — dodał, spoglądając na zegarek — będą więc panowie jeszcze mogli się dostatecznie zabawić. W programie jest jeszcze jeden mazur, dwa kontredanse i wirowych tańców, co się zmieści. Proszę panów, bardzo proszę!... Maryanna, kołtunie jakiś! czy nie widzisz, że goście przyszli? Odbierz od panów okrycia. Panowie pozwolą, że pomogę rozebrać się, bo lokaja posłała właśnie żona po małą przekąseczkę.
— Ależ nie rób pan sobie z nami zachodu, panie Skoczkowski, my sobie sami damy radę.
— O! bardzo proszę! usłużyć takim gościom to zaszczyt doprawdy. — I począł biegać od jednego do drugiego, ściągając z nich futra i paltoty i rzucając je zaspanej Maryannie, którą przy tej sposobności obdarzał nawiasowo różnemi przezwiskami.
— Cóż? gości pan masz dużo, panie Skoczkowski? — pytał Edward, zaczesując przed lustrem łysinę.
— Jak zawsze, jak zawsze Panie Dobrodzieju.Mój salon, nie chwalący się, cieszy się wielką frewencyą; jest on najpierwszym, powiedziałbym jedynym w mieście naszem, do którego osoby takie, dystyngowane, jak panowie, mogą wejść bez kompromitacyi i zabawić się przyjemnie.
— Przedewszystkiem proszę, to za bilety wstępu dla nas wszystkich — rzekł Edward, podając banknot dziesięcioreńskowy.
— O! Panie Dobrodzieju, nic pilnego...zresztą nie mam wydać.
— Mniejsza o tę drobnostkę. A potem poślesz pan po wino i po szampana na nasz rachunek, jak kiedyś.
— Ależ Panie Dobrodzieju.
— Musimy przecież oblać nasz debiut w pańskim salonie.
— Doprawdy nie wiem, czy będę mógł panom zrobić to ustępstwo. Nasze panie są drażliwe na tym punkcie. Ostatnim razem kitka się obraziło, że pozwoliłem je częstować w imieniu panów. Uważały sobie za ubliżenie przyjmować traktament od osób mniej znanych.
— Jeżeli o to idzie, to możesz pan częstować je pod własną firmą, żeby sobie te panie nie robiły skrupułu. Trzeba przecież czemś podniecić humorki i ożywić zabawę. No panowie! proszę za mną. Bez szczegółowego przedstawienia sądzę obejdzie się?
— Najzupełniej. Osoby panów są najlepszą rekomendacyą. Zresztą Pan Dobrodziej to już znany dobrze, a i pan zdaje mi się — rzekł, zwracając się do Bolesława — to wystarcza. Służę panom.
Otworzył na oścież drzwi i wprowadził z ostentacyą gości do salonu, gdzie właśnie ukończył się taniec, i tancerki, z zarumienionemi od zmęczenia twarzami, falującemi szybkim oddechem piersiami, przechadzały się po sali, chłodząc się wachlarzami, lub siedziały pod ścianami obok swoich matek, ciotek i innych opiekunek.
Wyjście naszych gości poruszyło całe towarzystwo. Jak wiatrem kołysane kwiaty, nachylały się główki ku sobie i ciche szepty przelatywały z ucha do ucha, podając sobie wieści i uwagi o przybyłych.
— To ten brunet łysy, co był zeszłej soboty — szepnęła jedna.
— To ten sam blondynek, co mnie dwa razy wybrał do mazura. Bardzo miły kawaler.Mówił mi, że ma rodziców w królestwie i zapisał się na uniwersytet; ale tylko tak, dla przyjemności — opowiadała swoim towarzyszkom rezolutna szatynka, żywo przytem gestykulując, i rzucała zalotne spojrzenia pod adresem owego blondynka, oczekując jego ukłonu i zbliżenia się.
— Adelciu — odezwała się znowu inna w drugim końcu sali, do swej towarzyszki — widzisz ty, jak ten blondynek goni cię oczyma... o! o! — posunął się w tę stronę... pewnie chce cię zaangażować.
— Obejdzie się — odrzekła towarzyszka, Wydymając lekceważąco wargi i potrząsając ramionami — obejdzie się cygańskie wesele bez marcypanu. Nie lubię takich gagatków. Tutaj latał za mną, jak kot z pęcherzem, nadskakiwał, prawił grzeczności; a na ulicy, jak mnie spotkał wczoraj, to udał, że mnie nie widzi. Błazen jakiś! nie potrzebuję takich znajomości“ “
— Dobrze, że ci panowie przyszli — mówiła inna — zabawa się trochę ożywi, bo dotąd szła lelum po lelum, od siedmiu boleści, od ósmego smutku. Ta nasza młodzież, to jak Bozię ko cham, do niczego. Niema to, jak akademiki.
Dwie jakieś w zielonych, tarlatanowych sukienkach, trzymając się pod ręce i chodząc po sali, robiły sobie zwierzenia. I
— Wiesz ty, że ten garbusek, to już od dwóch miesięcy chodzi za mną.
— I przed naszym magazynem widuję go nie raz. Niby to ogląda wystawy, a właściwie na nas zerka przez szyby. Amator kwaśnych jabłek.
— Nie dałabym trzech groszy, że on tu dla nas tylko przyszedł.
— Szkoda, że garbusek.
— Ale ma bardzo pańską powierzchowność.Patrzno, co — to za brylant ma w pierścionku! jak się błyszczy z daleka! jaki ma ogień! to mi brylant!
— I spinki także brylantowe.
— Musi być bogaty.
O Sewerynie znowu w innej gromadce robiono uwagi:
— Ten z czarną brodą, to musi być jakiś hrabia, bo go słyszałam, jak mówił po francuzku z damami, i jeździ zawsze w karecie z liberyą na koźle.
— Któż to są ci panowie? — pytała jakaś mama swojej córki nosowym głosem.
— To hrabiowie.
— Proszę! proszę! słyszy pani — mówiła dalej, trącając w bok sąsiadkę — to hrabiowie jacyś.
— O! moja pani, mnie hrabiowie nie dziwni; napatrzyłam się ich nieraz w sklepie, a mój to jednego hrabiego tak zwymyślał, co mu przez parę lat winien był za kamaszki, że do drzwi trafić nie mógł ze wstydu.
— Ale ci się widzą jacyś porządni ludzie.
— E, moja pani! oni wszyscy z wierzchu porządni, a spodem brud się pokazuje.
Mama, zachwycająca się hrabiami, nie uważała za stosowne prowadzić dalej o nich rozmowy z właścicielką fabryki obuwia damskiego i męzkiego, mającą widocznie hrabiów na wątróbce, i zwróciła się ze swemi uwagami w drugą stronę
— To podobno hrabiowie jacyś — zaczęła znowu.
— O! znam ich dobrze. Przecież ten łysy mojej Milci tak asystował kiedyś, że Kropkowska mało apopleksyi nie dostała z zazdrości, bo jej córki same szwendały się po sali i pies się o nie nie spytał.
— Moja Julcia to także ma takie szczęście, że choćby było nie wiem ilu tych panów, ona nigdy chwili nie posiedzi; dobijają się o nią, że strach,
O kilka krzesełek dalej, jedna mama zwierzała się drugiej:
— A już nie ma co mówić, że tu eleganckie towarzystwo! antre wprawdzie kosztuje trzy razy tyle, co u Filasińskiego, ale też nie ma porównania. Dziewczęta nasze mają sposobność robić przyzwoite znajomości z kawaleryą, jak się patrzy. O! naprzykład ci, co teraz przyszli, jak Boga kocham, jak hrabiowie jacy wyglądają, aż miło spojrzeć!
Takie i tym podobne rozmowy prowadziła płeć piękna. Treść rozmów była przeważnie na korzyść przybyłych. Za to męzka połowa złożona głównie z kupczyków, aptekarzy, urzędników z kolei i magistratu, patrzała na nich z niezadowoleniem, czując się pokrzywdzoną w swoich prawach do płci pięknej, przez tych niespodziewanych gości, których obecność żenowała ich. Kilku tylko śmielszych usiłowało pokazać tym panom, że sobie z nich nic nie robią, i dotrzymywało odważnie towarzystwa pannom, spacerującym po środku sali, odwracając się ple cami,. gdy im wypadało przechodzić tuż koło nowo przybyłych. Reszta zaś, zbita w gromadkę; niby mała chmurka, brzemienna burzą, pomrukiwała.
— Ciekawa rzecz, — rzekł jeden — coby ci panowie powiedzieli, gdyby kto do ich towarzystwa przyszedł o tak późnej porze?
— U nich to nie zapóźno wcale, bo oni z nocy dzień sobie robią. To po hrabsku.
— Ale my nie hrabiowie i nie powinniśmy zezwalać na to, żeby byle kto wchodził w nasze towarzystwo, kiedy mu się podoba. Jak chcą przychodzić, to niech przychodzą wtedy, jak wszyscy.
— Czekajcie, niechno mi ten śpiczak przysiędzie się do Amelci, jak zeszłym razem, to mu palnę takie paternoster, że mu aż w pięty pójdzie.
— Tego chudego, to znam dobrze: pański pieczeniarz, żyje jak hrabia, a długów nie płaci.U nas już mu nie kredytują.
— A ten drugi zawsze jeździ koleją za gratisowemi biletami.
— Furfanty! fircyki! — mruknął nizki brunet z krzaczastemi brwiami, zaciskając pięści i patrząc ponuro w stronę, gdzie stało gronko pozłacanej młodzieży, rozglądające się w towarzystwie — szczególniej między płcią piękną.Edward wysunąwszy się naprzód, dawał wyjaśnienia, ubarwione dowcipem i złośliwością.
— Ta różowa z pieprzykiem na szyi, to primadonna tutejszych zebrań.
— Kiedy nie ładna.
— Ale poważna. Papa ma szynk i kamienicę na Kleparzu, to też panna jest przedmiotem wzdychań i zabiegań tutejszej młodzieży. Kupczyki kręcą się koło niej, jak muchy; ale panna traktuje ich z góry, bo się jej zachciewa gwałtem doktora.
— Ignasiu, to dla ciebie partya — rzekł Franuś żartobliwie, trącając łokciem ów patyczek na cienkich nóżkach — bo ty podobno od lat dziesięciu nosisz się z myślą zrobienia egzaminu na doktora.
— Tylko każ się podwatować, żebyś przy niej jako tako wyglądał.
— Ta, co z nią chodzi po sali, to także gruba arystokracya, bo ojciec jej bywał kucharzem po wielkich domach, a dziś ma restauracyę i kawiarnię. Są tu także dwie wiejskie panny.
— Mój Edwardzie, czyś ty został stręczycielem małżeństw, że nam pokazujesz same wykwalifikowane kandydatki na żony? Co mnie po posażnych pannach na balu? pokaż mnie gołe, ale ładne.
— Jak chcecie ładnych buziaków, to patrzcie tam, pod okno, na te cztery w białych sukienkach.
— Tak, to, to rozumiem; pysia aż miło spojrzeć!
— To seminarzystki, kandydatki na nauczycielki.
— Być nie może! Ja myślałem, że na nauczycielki, to idą same stare i brzydkie.
— Szkoda takich, doprawdy, na nauczycielki.
— Gotówbym zacząć od a, b, c, żeby można brać od nich lekcye.
— Tylko zanadto eteryczne. Ja wolę coś masywnego, jak naprzykład te trzy, co się dzielą pomarańczą. Mają w sobie coś Rubensowskiego, przypominają trzy boginie w lasku Idy.
— Które pewnie znalazły już jakiegoś Parysa, co im, zamiast jabłka, ofiarował pomarańczę.
— Wiecie, panowie, że im więcej się rozpatruję, tem więcej odkrywam tu piękności.
— A co? nie mówiłem wam, że się pysznie zabawicie.
— Żeby tylko muzyka zagrała; ja sobie już upatrzyłem tancerkę.
— A któż jest ta, co teraz wchodzi? — spytał Julek dotąd milczący.
— Która? gdzie? — Ta w błękitnej sukni, z tą staruszką w okularach.
— Prawda, że śliczna! co za cera przezroczysta! jakie oczy! prawie fijołkowe. Julek ma dobre oko; któż to taki?
— Dalibóg, że nie wiem. Chyba nie była zeszłym razem, bo z pewnością byłbym ją zauważył.
— Z pewnością nie była — potwierdził Bolek.
— Jaki wzrost wspaniały! jakie ruchy majestatyczne! trzebaby zasięgnąć języka, bo to nie zwykły okaz.
— Czekajcie, spytam się gospodarza... Panie Skoczkowski, kto jest ta panna w niebieskiej sukni, z różą we włosach?
— Panowie jej nie znacie? Prawda, panowie nie używacie damskich strojów, bo inaczej musielibyście ją znać, gdyż w jej zakładzie ubierają się wszystkie prawie elegantki naszego miasta. To pierwszorzędny zakład.
— Więc to może owa sławna panna Walerya.
— Do usług.
— Słyszałem o niej wiele od naszych pań, że jest najzdolniejszą modniarką i ma wiele gustu; ale nie mówiły nic, że taka piękna.
— Przez zazdrość — wtrącił któryś.
— W istocie, piękność osobliwa — odezwał się tancmistrz, chcąc także okazać swoje znawstwo, — tylko biedaczka zdrowia nie ma. Za mało ruchu, za mało ruchu panowie, i dlatego doktor zalecił jej taniec.
— Więc ona tu dla kuracyi przychodzi? A, to zabawne!
— A cóż panowie sądzicie? taniec, to najlepsze lekarstwo. Ja ciągle tańczę i dlatego nigdy nie choruję. Ile ja już panienek wyleczyłem z bladaczki, migreny, reumatyzmów.
— Powinieneś pan postarać się o dyplom doktorski.
— Furda, panie, dyplom — kuracya grunt.Niemasz panowie, jak taniec.
— Dlaczego nie każesz pan zagrać?
— W tej chwili, w tej chwili, panowie. Będzie kontradans, proszę angażować damy.
— Czy nie mógłbyś mnie pan przedstawić tej pannie Waleryi? — odezwał się żywo Julek.
— Owszem, owszem, służę panu — rzekł, biorąc go poufale pod ramię i prowadząc go prosto do owej panny Waleryi. — Przepraszam, jak godność? — spytał po drodze.
— Nabielowski, akademik.
— Mam zaszczyt — przedstawić paniom: pan Nabielowski, akademik — rzekł Skoczkowski ostentacyjnie, przedstawiając dystyngowanego gościa. Panna zarumieniła się mocno i widocznie w poważnym ukłonie usiłowała ukryć pomieszanie. Matka jej także, usłyszawszy nazwisko przedstawionego, podniosła żywo głowę i spojrzała na niego z niezwykłem zajęciem przez ciemne okulary.
— Czy mogę panią prosić do kontradansa? spytał Julek. — A może pani już angażowana?
— Nie jeszcze — odrzekła ze szczeroscią i swobodą, cechującą kobietę towarzystwa — miałyśmy właśnie zamiar z mamą już wyjść i dla tego nie przyjmowałam zaproszenia.
— To znaczy, że i ja nie będę tak szczęśliwy... Panna zawahała się i spojrzała na matkę, jakby się jej radziła, co zrobić.
— Ja myślę, że jeszcze nie tak późno — odrzekła staruszka — jeżeli masz ochotę...
— Kontredans nie zmęczy pani zbytecznie.
— Ale ci panowie, którym odmówiłam, gotowi się obrazić.
— To już biorę na siebie wytłumaczenie...Więc mogę prosić?
— Będzie, będzie tańczyć z panem — odpowiedziała matka za córkę, patrząc przytem na niego tak jakoś przyjaźnie, dobrotliwie, że go to aż zmieszało. Nie wiedział, jak sobie tłumaczyć tę nadzwyczajną życzliwość matki, której obecność go żenowała i przeszkadzała w zawiązaniu z córką dłuższej rozmowy-. Nie wiedząc, co powiedzieć, skłonił się z wdzięcznym uśmiechem i powrócił do swoich towarzyszy, gdzie obrzucono go zaraz pytaniami:
— I cóż? jakże panna? czy taka piękna z bliska, jak z daleka? Mówiłeś co z nią? miła w rozmowie, a może gąska? angażowałeś ją?
Julek na to ostatnie pytanie skinął głową potakująco.
— Nie? na seryo? — zapytał Bolek.
— Ależ całkiem na seryo.
— Więc nie była angażowaną? Sapristi, gdybym był wiedział, a bodaj cię! Tańczmy przynajmniej vis a vis.
— Zgoda. Ale masz damę?
— Zaraz ją mieć będę. Panie Skoczkowski!
— Do usług.
— Postaraj mi się pan o jaką damę do kadryla.
— Jeżeli tylko będzie która wolna, bo ja Panie Dobrodzieju staram się zawsze o taką ilość tancerzy, aby żadna dama nie siedziała, to już moja zasada. Ale rozpytam się jeszcze, może która przypadkowo nie angażowana.
To powiedziawszy, poskoczył żywo w stronę dam.
— A wy nie myślicie tańczyć? — spytał Bolek kolegów.
— Kadryla? ani myślę — odrzekł Edward to wcale nie zabawne, trzebaby rozmawiać, a ja za wygodny jestem na to. Wirowe tańce to co innego.
— Ja także piszę się tylko na wirowe rzekł Franuś — mam apetyt na Rubensowskie kształty.
— Jeżeli cię tylko tutejsza młodzież dopuści do nich.
— Postaram się wcześnie o to.
— No cóż? — spytał Bolek nadchodzącego gospodarza.
— Wszystkie zajęte, chybaby moja żona.
— Niech będzie pańska żona.
— Zaraz. Melanko, Melanko! — zawołał na tłustą, przysadkowatą jejmość w czarnej sukni, mocno wydelkotowaną, która właśnie od drzwi wysyłała służąca z limoniadą dla dam. — Melanko, proszę cię, ten pan prosi cię do kadryla.
Dama zrobiła ukłon według wszelkich reguł chereograficznych, o ile jej na to tusza pozwalała i rzekła z powagą:
— Z całą przyjemnością.
Franuś trącił łokciem Seweryna, pokazując mu ze złośliwym uśmiechem na panią Skoczkowską i szepnął:
— A to go ubrali w tancerkę!
— To szczęście, że nie będzie z nią tańczył wirowych tańców, boby sobie musiał ręce nadsztukować, aby objąć taką peryferyą.
W czasie, gdy towarzysze Julka w ten sposób rozmawiali, panna, którą zaprosił do kadryla, po jego odejściu, nachyliwszy się do matki staruszki, mówiła:
— Czyżby to był z tych Nabielowskich, mamo, których znaliśmy?
— Ależ ten, ten, niewątpliwie, poznałam od razu, wykapana matka, to on, Julek.
— Ciekawam, czy on nas też poznał?
— Wątpię bardzo, to już tyle lat, jak wynieśliśmy się z tamtych stron.
— Więc to ten, z którym bawiliśmy się, będąc dziećmi?
— Tak, tak — mówiła staruszka, ożywiona i rozmarzona trochę wspomnieniami dawnych lat. — Jego siostra musiała już wyjść za mąż, bo była starszą od niego. Taką miałam ochotę zapytać go o nią, o rodziców, czy żyją?
— Niech mama tego nie robi — rzekła córka, biorąc żywo matkę za rękę,aby ją powstrzymać. Kto wie, czyby mu to było przyjemne takie przypomnienie. My teraz jesteśmy w innem położeniu. Oni obywatele wiejscy, a my pracować musimy. Możeby się nie chcieli przyznać do naszej znajomości.
— To też ja nie myślę przypominać mu się, broń Boże; ale tak, w rozmowie, przy sposobności radabym się coś o nich dowiedzieć. Przecież to byli najbliżsi nasi znajomi. Z matką chodziłyśmy razem na pensyą, mężowie byli ze sobą w przyjaźni, wyście, będąc dziećmi, bawili się Ze sobą... Mój Boże, inne to były czasy!
— Mamo, czyż nam teraz tak źle? — spytała córka z łagodnym wyrzutem.
— Dzięki Bogu, nie możemy się teraz skarżyć; ale ile to trzeba było przecierpieć, zanim wydobyliśmy się! — tych kłopotów, w jakich nas Zostawiła nagła śmierć twego ojca! ile ty, biedaczko, musiałaś napracować się, naślęczeć po nocach razem z siostrami!
— Dajmy temu pokój mamuniu — rzekła córka — bo gdyby nas kto podsłuchał, śmiałby. się, że się takie mi myślami zajmujemy na zabawie tańcującej. Tu trzeba być wesołą — dodała uśmiechając się, aby rozweselić matkę i pocałowała ją z uczuciem w rękę.
—W tej chwili muzyka zagrała pobudkę do kadryla, równocześnie Juliusz zjawił się przed niemi i, podając ramię córce, rzekł z rozpromienioną twarzą:
— Służę pani.
Ponieważ pary jeszcze się nie ustawiły, Juliusz ze swoją tancerką przechadzał się po sali, ścigany spojrzeniami swoich kolegów, którzy mu zazdrościli tej zdobyczy i różne robili uwagi tak głośno, że Juliusz z obawy by — nie doszły do ucha jego towarzyszki, umyślnie unikał zbliżenia się w tę stronę.
— Czy pani często tu bywa? — spytał, zawiązując rozmowę.
— Drugi raz dopiero — odrzekła. — Pierwszy raz byłyśmy tu z siostrami, a dziś z mamą, bo siostry zajęte.
— Pani ma dużo sióstr? — spytał tak, aby podtrzymać rozmowę, bo go nie wiele obchodziły te nieznane mu całkiem siostry. Uwaga jego cała zajęta była rozpatrywaniem wdzięków tej, którą miał tak blisko siebie i podziwiał delikatność jej matowej cery, zabarwionej różowo, jakby leciutkim rozczynem karminu, małe uszka, cudowne wygięcie szyi, nad którą z tyłu kędzierzawiły się kosmyki jasnych włosków, wpadających w popielaty kolor, klasyczne linie, jej nóżkę, a przedewszystkiem ciemno-fiołkowe oczy, ocienione czarnemi, długiemi rzęskami. Pieścił się z lubością rozpatrywaniem tych szczegółów i tak go to zajmowało, że mało co słyszał z tego, co mu odpowiadała, że ma jeszcze dwie siostry, starsze od siebie, obie zamężne, jednę za maszynistą z kolei, drugą za introligatorem, że mieszkają razem i prowadzą wspólnie magazyn strojów damskich. Co go to obchodzić mogło? Zajmowało to tylko to jedno, że jest tak piękną, i doznawał dziwnie rozkosznego wrażenia, gdy czuł delikatne dotknięcie jej łokcia na swojéj ręce, gdy go zalatywał zapach werweny, którym prawdopodobnie napojoną była jej batystowa chusteczka, gdy ciepły oddech jej ustek, ruszających się w czasie rozmowy, czuł na swojej twarzy. Umyślnie nie nachylał się ku niej, aby częściej i lepiej odbierać to wrażenie, które mu łaskotało nerwy. To też nie kontent był mocno, gdy z tego zmysłowego upojenia zbudził go głos Bolka, który wraz ze swoją pulchną tancerką zastąpiwszy im — drogę, spytał:
— Julku, gdzie staniemy?
— Wszystko jedno — odrzekł niechętnie — możemy i tutaj.
— Bądź łaskaw przedstawić mnie swojej damie — rzekł głośno — a po cichu na ucho szepnął mu: Trąbczyński.
Julek jednak nie dosłyszał tego na prędce skomponowanego nazwiska, i wymówił przed swoją tancerką jego właściwe.
— Zwaryowałeś — — strofował go Bolek w czasie, gdy pani Skoczkowska zajęła rozmową pannę Waleryą, uważając sobie za obowiązek, powiedzieć jej kilka komplementów z okazyi pięknej toalety, — zwaryowałeś, żeby wydawać właściwe nazwisko nasze. Może i swoje powiedziałeś?
— A dlaczegożby nie?
— Dobryś sobie! A nuż taka jedna druga pochwali się potem przed kim swoją znajomością?
— Cóż w tem złego?
—To przecież kompromituje.
— Dlaczegóż więc przyszliśmy tutaj?
— Ba, to co innego. Dużo się robi takich rzeczy, o których nie koniecznie powinien świat wiedzieć. My tu wszyscy zachowujemy incognito.
— Zachowujcie, jak chcecie. Ja nie mam potrzeby kryć się ze swejem nazwiskiem i uciekać się do kłamstwa — rzekł nieco szorstko Julek.
— Ty, jak widzę, traktujesz całkiem na seryo te znajomości ze szwaczkami?
Juliusz zmarszczył brwi i chciał coś odpowiedzieć, gdy wtem muzyka zagrała i dał się słyszeć głos pana Skoczkowskiego, wołający do porządku. Musiał wracać do swojej tancerki i podał j ej rękę.
Kadryl się rozpoczął.
Pani Skoczkowska popisywała się z gracyą swoją umiejętnością chereograficzną, akcentując aż do przesady każdy krok, każdy ruch, aby olśnić swojego tancerza; ale ten nie zważał wcale na to, zajęty będąc wyłącznie swejem vis ci vis. Chcąc skokietować pannę Waleryą, przeszywał ją spojrzeniami, zaprawnemi zalotną czułością, pochłaniał ją wzrokiem jak magnetyzer, a gdy widział, że to nie skutkuje, że panna zajęta swoim tancerzem, nie zwracała wcale uwagi na niego, uważał za stosowne, zatelegrafować jej swoje uczucia przy podawaniu ręki silnym, przeciągłym uściskiem. Panna Walerya, z początku, nie uważała tego, czy też udawała, że nie uważa; gdy jednak Bolek, ośmielony tą pobłażliwością, powtórzył uścisk przy następnej figurze, cofnęła szybko rękę i, mierząc go z góry, co jej łatwo przychodziło, bo była wyższą od niego — rzekła z ironicznym uśmiechem:
— Czy pan chcesz na mnie próbować siły swej ręki?
Zaczerwienił się Don Juan, jak żak, tem niespodziewanem zdemaskowaniem swoich ukrytych manipulacyj i na razie nie wiedział. co odpowiedzieć.
— Co on zrobił? — spytał Juliusz po skończeniu figury.
— Dziwny ma sposób tańczenia ten pański znajomy. Musiałam mu dać małą nauczkę.
— Dobrze pani zrobiłaś; to zarozumiały młokos.
— W salonie może ten pan nie odważyłby się na podobną niegrzeczność; ale tu... niektórym panom się zdaje, że tu można nie szanować kobiet, które nie należą do ich sfery. Przeciw niegrzeczności musiałam się bronić niegrzecznością: sądzę, że mu wystarcza ta nauka.
— A to cię skonfundowała, co? — spytał Juliusz Bolka z pewną uciechą, gdy w czwartej:figurze przechodził koło niego.
— Ucięła mnie szelmeczka — odpowiedział Bolek po cichu z efronteryą — ale to nic; ja takie lubię.
I na potwierdzenie swego upodobania, probował zawiązać z nią dłuższą rozmowę, gdy w szóstej figurze znaleźli się przypadkiem obok siebie. Panna Walerya jednak, zbywała go półsłówkami, rzucanemi mu przez ramię niechętnie, jakby na odczepne, raz dla tego, że nie chciała uprzejmością ośmielać do siebie i tak już śmiałego młokosa, a powtóre, że rozmowa z Juliuszem zajmowała ją stokroć wyżej, gdy jej zaczął opowiadać o swoich stosunkach rodzinnych, o których go nieznacznie, nawiasowo pytała.Z urywanych odpowiedzi dowiedziała się, że siostra jego wyszła za mąż za sąsiada już od kilku lat, że się wybiera z mężem i z rodzicami na karnawał do Krakowa na parę tygodni, że on, t. j. Juliusz, bawi tu dla ukończenia studyów uniwersyteckich, poczem wraca na wieś i obejmuje gospodarstwo po ojcu. Spowiadał się jej z tą szczerością, która go cechowała, a do której przyzwyczajony był od lat dziecinnych; a widząc, że ją to zajmowało, opowiadał jej dużo o swoich stronach rodzinnych, o wielu osobach, które, jak sen niewyraźny, zachowały się w jej pamięci z lat dawniejszych. To też słuchała go z natężoną uwagą, a pod wpływem wspomnień, poruszonych jego opowiadaniem, twarzyczka jej rozpaliła się silnym rumieńcem, a oczy nabrały niezwykłego blasku.
Julek, nie znając istotnego powodu tego zainteresowania się, tłumaczył je sobie najfałszywiej, przypisując je wrażeniu, jakie swoją osobą zrobił na pannie. Utwierdziło go to jeszcze w tem mniemaniu, gdy panna podczas walca, przetańczywszy z nim parę razy wokoło sali, odmówiła potem kilku innym panom, przenosząc rozmowę z nim nad taniec. Pochlebiło to jego miłości własnej, że go tak wyróżniała nad innych, i z tryumfującą miną wytrzymywał zazdrosne spojrzenia swoich towarzyszy, którzy go obserwowali z daleka.
— E, Julek zabrnął na dobre — rzekł Edward.
— I trzyma pannę w oblężeniu, jak fortecę.
— Zachowuje się w obec niej, jak konkurent.
— A panna, chcąc mu dać przedsmak swojej małżeńskiej wierności, nie chce z nikim tańczyć — rzekł Bolek, nie mogąc strawić, że i jemu odmówiła także.
— A tobie zazdrość? — spytał go drwiąco Seweryn.
— Zazdrościć, nie zazdroszczę; ale mnie to gniewa, że Julek tak kompromituje siebie i nas przez to. Traktuje ją tak, jakby miał zamiar starać się o nią.
— A jeśli on myśli o tem?
— Jakto? żenić się?
— A choćby.
— Z krawcówną? E, idźcie! taki głupi przecież nie jest.
— Rzeczywiście Julek nie był takim głupim, bo lnu to ani przez myśl nie przeszło. Podobała mu się panna i szedł za popędem swego upodobania, nie troszcząc się o następstwa. Więcej jeszcze podobało mu się to, że ona się nim tak zajęła, i obiecywał sobie z tej znajomości wiele chwil przyjemnych. Uśmiechała mu się ta myśl, że w towarzystwie tak uroczej piękności mógł przepędzić niejeden wieczór i przemyśliwał zawczasu nad tem, w jaki sposób podtrzymać dalej tę znajomość. Przedewszystkiem nie odstępował swej zdobyczy na krok, z obawy, aby mu jej kto inny nie porwał; rozmawiał z nią ciągle półgłosem, nachylony ku niej, raz dlatego, żeby mama, siedząca obok kamieniem, nie mogła kontrolować zbytecznie słów jego, a więcej jeszcze dla pochwalenia się przed innymi, na jak poufałej jest z nią stopie. Bawił się przytem jej wachlarzem, podjął z ziemi kwiatek, który wypadł jej z włosów i zatknął go sobie ostentacyjnie w dziurce od surduta, słowem, zajmował się nią tak, że to zwróciło uwagę wszystkich. Parmy zaczęły sobie szeptać różne złośliwe uwagi o tem, i oburzać się na nietaktowne postępowanie panny Waleryi, nie mogąc darować jej tego, ze była piękniejszą od nich i lepiej ubraną; mężczyźni czując się obrażonymi, że nie chciała tańczyć z nimi i przeniosła nad nich paniczyka, nie oszczędzali jej także w pokątnych rozmowach; towarzysze zaś Julka osądzili, iż się zanadto afiszuje i zachowuje się w obec magazynierki, jak student zakochany. Julek jednak, upojony urokiem swojej sąsiadki, nie uważał wcale drwiących i niechętnych spojrzeń, jakiemi go obrzucano, niewidział nic i nikogo, nią wyłącznie zajęty, z nią tylko rozmawiał, przy niej siedział, a gdy objawiła chęć powrotu do domu, ofiarował się co tchu z chęcią odprowadzenia jej i nie pytając, czy się zgodzi na to, podał jej ramię, aby ją wyprowadzić do przedpokoju. Tam ubrał ją w ciepłe okrycie, a nawet ze względu na nią i mamie zrobił tę przysługę, może po trochu i ze względu na to, że staruszka na równi z córką okazywała mu wielką życzliwość, i wziąwszy obiedwie pod rękę, sprowadził je do jednej z dorożek, czekających przed bramą.
Gdy dorożka unosiła ich szybko przez puste ulice, oświecone gdzieniegdzie tu ówdzie latarnią, Juliusz, siedząc naprzeciw panny Waleryi, nachylił się ku niej, aby go lepiej mogła słyszeć wśród turkotu kół po kamieniach i spytał:
— Pani wybierasz się na jaki bal publiczny?
— Nie, panie — odrzekła.
— A to dlaczego? Pani nie amatorka tańców?
— Owszem, bardzo lubię.
— Nawet doktor jej to zalecił dla zdrowia — wtrąciła matka.
— I dlatego zdecydowałam się chodzić do pana Skoczkowskiego.
— To jednak nie przeszkadza, żebyś pani nie miała bywać na balach publicznych.
Panna w milczeniu przyjęła tę uwagę. Matka także nic nie odpowiedziała i rozmowa na chwilę się przerwała.
— Czy ma pani ważne powody niebywania? — zaczął znowu indagować Juliusz,
— Może i mam. Obawiam się, że na balach publicznych znalazłyby się może osoby, któreby sobie miały za ubliżenie, bawić się w towarzystwie krawcowej swojej.
— Ależ pani! — zawołał Juliusz z oburzeniem — cóż za przypuszczenie! Żyjemy przecież w dziewiętnastym wieku, który się pozbył takich śmiesznych przesądów i szanuje pracę.
— A jednak w tym dziewiętnastym wieku-rzekła z uśmiechem panna Walerya — nie odważył się jeszcze żaden komitet balowy, na przysłanie nam zaproszenia.
— To być nie może.
— Pan nie wierzy?
— Jeżeli się tak stało, to tylko przez omyłkę, lub nieświadomość, zaręczam pani. I jeżeli sobie pani tylko życzy, sam się postaram o to. Proszę tylko o nazwisko.
Nastała chwilowa pauza. Obie panie zdawały się namyślać, co powiedzieć.
— Nie śmiałybyśmy trudzić pana — odezwała się po chwili panria.
— To żaden trud przecież. Bagatelna przysługa.
— Jeżeli pan taki łaskaw — odezwała się matka.
— To możeby na nazwisko Mulińskiego, mego szwagra — podchwyciła z pośpiechem panna, uprzedzając matkę — bo prawdopodobnie z nimbym poszła. Mama nie bardzo zdrowa.
— Więc pan Muliński?
— Tak, Muliński, introligator.
— W tym tygodniu jeszcze, doręczę paniom zaproszenie na bal akademicki.
— Pan sam chcesz się fatygować?
— Jeżeli panie pozwolą stawić się osobiście, będzie to dla mnie największą przyjemnością.
— Ale jeżeli pan łaskaw — rzekła matka — to prosimy wieczorem, bo w dzień moje córki tak zajęte... albo może we święto, jak panu dogodniej.
— Więc wieczorem — rzekł Juliusz przy pożegnaniu, uszczęśliwiony, że dostał formalne zaproszenie. Wolał wieczór, bo ten w towarzystwie tak pięknej istoty miał dla niego więcej uroku, dawał mu nadzieję wielu przyjemności. Wracał do domu w różowym humorze i wielkiem ożywieniu, bo miał teraz zajęcie dla myśli swoich.Należał on do tych kochliwych natur, które potrzebują ciągłego zajęcia dla serca i myśli, inaczej uczuwają pustkę i nudy. Nowa znajomość zelektryzowała go, rozkołysała rozkosznemi nadziejami. To też był wesół, śpiewający, ochoczy.
Stróż, otwierając bramę, wręczył mu liścik, który, jak mówił, przyniosła jakaś służąca przed wieczorem.
Juliusz po zapachu poznał od razu, że liścik był od doktorowej. Dawniej z bijącem sercem otwierał takie liściki, dziś był całkiem obojętny na to — i rozerwał kopertę z prostej ciekawości, aby się dowiedzieć, czego właściwie może jeszcze chcieć ta kobieta, skoro już wszystko między niemi było zerwane.
List zawierał krótką treść;
— Mój mąż wyjechał na dni parę. Spodziewam się, że skorzystasz z tej sposobności. Do widzenia — twoja Helena.
— O! więc przypomniała mnie sobie znowu — rzekł drwiąco — Tempi passati, moja pani.
— Skrzywił się lekceważąco, podarł list i wrzucił go do kosza.




II.
Ciepłe gniazdeczko.

— Siódma godzina, to jeszcze zawcześnie mówił sobie Juliusz, spoglądając na zegarek, i położył się napowrót na sofie, na której od godziny oddawał się przyjemnym marzeniom, oczekując chwili, gdy będzie mógł iść z pierwszą wizytą do panny Waleryi. Jak wieczorem, to wieczorem, im później, tem lepiej, tłumaczył sobie i, aby mu prędzej zeszły chwile oczekiwania, uczynił sobie z założonych rąk węzgłowie, przymknął oczy i zapuścił się znowu w rozkoszne myśli o tych przyjemnościach, które czekały go przy pierwszej wizycie. Gdyby panna Walerya była hrabianką, baronówną, szlachcianką, a przynajmniej córką jakiego prezesa sądu lub bogatego bankiera, możeby Juliusz, wybierając się do niej, pomyślał o staranniejszej tualecie, o uporządkowaniu swoich bujnych włosów, wymuskaniu wąsika, a nawet o zaperfumowaniu się jakąś modną wonią; ale dla krawcowej podobne przygotowania wydały lnu się zbytecznemi. Był przekonany, że i bez tego podoba się pannie i będzie jak najlepiej przyjęty, że będą uszczęśliwione wizytą takiego gościa, i naprzód układał już sobie cały programat przyjęcia, do którego wchodziły tylko trzy osoby: on, panna i matka.
Matka zajmowała w tym programacie stanowisko bardzo podrzędne; pojawić się tylko miała dla formy, aby przyjąć gościa, zagadać kilka słów, a potem usunąć się dyskretnie, albo też drzemać gdzie na boku, zostawiając młodym zupełną swobodę. Upajał się myślą o tem słodkiem sam na sam z piękną panną w cichym pokoiku przy mdłem świetle lampy; widział już fiołkowe oczy, zwrócone na niego z miłością; czuł uściski ciepłe jej delikatnej ręki; posunął się nawet dalej w swoich marzeniach, bo wyobrażał sobie jej główkę, spoczywającą na jego piersi i swoje usta, spoczywające na jej pachnących włosach. Wszystko to w marzeniach wydawało mu się tak łatwem, nie przewidywał żadnego powodu, dla którego miałaby nie zgodzić się na to, skoro na zabawie u Skoczkowskiego okazywała mu tyle sympatyi. Według pojęć, jakie miał o pannach z tej sfery, nie widział w tem nic nadzwyczajnego, niepodobnego; a jeżeli doznawał chwilowo niepokoju, to jedynie z niecierpliwości, że skazówka na zegarku wlecze się tak powoli, a on nie umiał i nie lubił czekać. Co chwila zaglądał na zegarek, liczył minuty, sekundy.Wreszcie, gdy już minęły trzy kwandranse na ósmą, wstał, odszukał między papierami zaproszenie na bal, które miało mu otworzyć wstęp do tego raju, co się nazywał Waleryą i zabierał się do wyjścia. Właśnie miał kłaść kapelusz, gdy do mieszkania wpadł Bolesław.
— Wychodzisz?
— Tak, — odrzekł kwaśno Juliusz, niezadowolony z wizyty, która nigdy nie mogła wypaść bardziej nie w porę. — Wychodzę, mam pilny interes.
— Odprowadzę cię. Możemy i przez drogę pogadać.
Juliusz nie życzył sobie odprowadzenia; nie chciał, aby wiedziano, gdzie idzie. Tem więcej bał się, aby się Bolek o tem nie dowiedział, — bo go znał, jako paplę. Położył więc kapelusz i rzekł:
— Mam jeszcze kilka minut czasu. O cóż chodzi?
— Przyszedłem w kwestyi tego zaproszenia na bal, któregoś zażądał dziś w komitecie dla jakiegoś Mulińskiego.
— Więc cóż?
— To podobno introligator?
— Tak, i właściciel sklepu.
— Sklepiku z papierami, poprostu kramarz.Zmiłuj się, takiego przecież niepodobna puszczać na bal.
— Dlaczego? Jeżeli człowiek uczciwy, pracowity.
— E! jak widzę, zaczynasz chorować na demokratę.
— Czy to co złego?
Mój kochany, nie będę się z tobą spierał o kwestye socyalne. Mnie to za mało obchodzi, a ty jak powiadasz, za mało masz czasu. Idzie mi tylko o nasz bal, o jego powodzenie. Wiesz dobrze, jakie zeszłoroczny zrobił fiasco, dlatego tylko, że komitet, złożony z zapalonych demokratów, nie robił różnicy w zaproszeniach i rozesłał je krawcom, szewcom, stolarzom i Bóg wie komu; rozniosło się to po mieście, bo ci sami zaproszeni roztrąbili o tem, chwaląc się przed wszystkimi, i dlatego cała inteligencya cofnęła się, z arystokracyj także nikt nie był, a mieszczańskie sfery dowiedziawszy się o tem, że tamci nie będą, także nie były i bal zrobił kompletne fiasco. Tegoroczny więc komitet postanowił być ostrożniejszym i dobrze przeczyścił listę zaproszeń, aby było samo dystyngowane towarzystwo.
— Więc czegóż właściwie chcesz odemnie?
— Żebyś nam zwrócił zaproszenie tego Mulińskiego.
— Skoro już raz wydane...
— Wydane, wydane, to nie racya. Ten, który je pisał, nie wiedział, dla kogo, bo nie podałeś, że to introligator.
— Stało się. Zaproszenie już odesłane. Nie podobna go przecież teraz odbierać.
— Dlaczego? Niema z kim robić długich ceremonij. Powie się, że zaszła omyłka i rzecz skończona.
— Nie zrobię tego nigdy.
— No, to ja zrobię za ciebie. Pójdę do tego pana.
— Zakazuję ci! — zawołał prędko Juliusz, chwytając Bolka za rękę. — Jeżeli cokolwiek zrobisz w tej sprawie, będziesz miał ze mną do czynienia; rozumiesz? Czynię cię odpowiedzialnym za to.
— Cóż u dyabła tak ci zależy na tym Mulińskim? W tem jakaś nie czysta sprawa! Może ma ładną żonę? co? No, przyznaj się. Przedemną przecież nie potrzebujesz robić żadnych sekretów.
— Nie znam wcale jego żony — odrzekł Juliusz szorstko.
— Może zaciągnąłeś u niego jaki dług? — Nie mam powodu tłumaczyć się przed tobą, ani przed nikim; to ci tylko zapowiadam, że jeżeli ty, albo ktokolwiek inny z komitetu zrobi jakikolwiek krok w tej sprawie, wbrew moim chęciom, to pociągnę go do odpowiedzialności.
— Z mojej strony możesz być zupełnie spokojnym. Skoro ci tak na tem zależy, nie pisnę ani słowa; może to nie zwróci niczyjej uwagi i uda się nam przemycić tego pana Mulińskiego.Tylko żeby z tego nie było jakiej awantury.
— Już po ósmej — zawołał nagle Juliusz, spojrzawszy na zegarek. — Daruj, ale muszę wyjść.
— Pójdziemy razem.
— Ja muszę się spieszyć.
— Dotrzymam ci kroku, nie bój się.
— Ależ ja jadę dorożką — rzekł niecierpliwie Juliusz, nie mogąc się pozbyć natręta.
— I nie życzysz, sobie, abym cię odprowadził? Założyłbym się, że jakieś rendez-vous. Zarumieniłeś się? więc zgadłem. Nie bój się, nie będę ci zazdrościł, ani przeszkadzał, bo i ja mam coś napiętego. Wczoraj Edward przedstawił mnie w teatrze doktorowej, tej twojej, wiesz? prześliczna kobieta, jak honor kocham! warto dla niej się zaawanturować. Jutro wybieram się do niej z pierwszą wizytą.
— Bądź zdrów — rzekł Juliusz, przerywając w ten niegrzeczny sposób gadaninę zarozumiałego żółto-dzióbka, i aby go się pozbyć coprędzej, wsiadł do stojącej opodal domu dorożki, a nie chcąc przed nim zdradzić celu swojej jazdy, powiedział umyślnie głośno dorożkarzowi dla zmylenia śladu: do mostu. Dopiero w połowie drogi kazał mu zboczyć we właściwą ulicę.
Jadąc, miał twarz zachmurzoną i kwaśną.Rozmowa z Bolkiem popsuła mu humor. Nie kontent był z tego, że zaproszenie, które wziął dla owego pana Mulińskiego, zwróciło uwagę komitetu. Nie znał wcale tego pana, zaprosił go tylko dla panny Waleryi. A może to jaka zakazana figura, za którą będzie musiał wstydzić się? Pocieszał się tylko tem, że na balach publicznych na mężczyzn nie wiele zwraca się uwagi, a co do kobiet, spodziewał się, że siostra Waleryi nie będzie się wydawała gorzej od innych. Zresztą nie obędzie przecież w obowiązku ofiarować się w towarzystwie tych pań; co innego salon Skoczkowskiego, a co innego bal publiczny.
Uspokojony temi uwagami, z weselszą już twarzą i lżejszem sercem, zajechał przed dom, w którym mieszkała panna Walerya. Wysiadając z dorożki, spostrzegł pod oknami pierwszego piętra podłużny szyld z napisem: Magazyn strojów damskich Waleryi i Spółki. To imię, wystawione tak na ulicy na widok publiczny, również jak i rozmowa, którą poprzednio miał z Bolkiem, dziwnie go ośmieliły do panny Waleryi; nie uważał za stosowne robić wiele zachodów z kobietą, postawioną tak nizko w hierarchii społecznej, i szedł do niej po schodach, z miną zwycięzką, pewny siebie i pełen nadziei, że go przyjmą z oznakami uniżonej radości, że będą uszczęśliwione jego przybyciem, że nie o będzie wiele potrzeba, aby ją poufale i z protekcyjną miną pogłaskał po twarzy i powiedział jej: « moja droga», a chęć wprowadzenia jej na bal publiczny uważał ze swej strony jako czyn bohaterski, jako dobrodziejstwo, za które powinna mu być wdzięczną niesłychanie.
Takiemi myślami nadęty, śmiało nacisną klamkę u drzwi, a gdy te zastał zamknięte, silnie pociągnął za rękojeść dzwonka. Wszelka delikatność wydawała mu się niepotrzebną w tej chwili; był sobie bez ceremonii.
— Któż tam tak ostro? — odezwał się kobiecy głos z drugiej strony drzwi. — Czy to ty szwagierku?
— Proszę otworzyć — rzekł lekceważąco, prawie rozkazująco Juliusz.
Drzwi się otworzyły i w głębi ciemnego pokoju zabieliła się jasna twarzyczka, w której jednak Juliusz w pierwszej chwili nie poznał swojej znajomej z wieczorku tańcującego, tak ją odmienił codzienny ubiór i ciemny kolor. Nie wyglądało w tem gorzej, ale inaczej w balowym stroju olśniewała, w codziennem ubraniu pociągała. urokiem prostoty i wydawała się nawet młodszą i niższą. Ona go również nie poznała, co nie było nic dziwnego, bo miał połowę twarzy zanurzoną w futrzanym kołnierzu.
— Do kogo to? — spytała.
— Czy tu mieszka panna Walerya?
— Ach to pan! — rzekła, poznawszy go po głosie — proszę, bardzo proszę.
W tonie, jakim wymówiła te słowa, znać było, jaką jej radość sprawiło przybycie niespodziewanego gościa.
— Nie poznałam pana; myślałam, że to szwagier przyjechał — mówiła, podczas gdy Juliusz, zawstydzony trochę swoją niedelikatnością, z jaką szarpnął za dzwonek i odezwał się do niej, począł się usprawiedliwiać, zdejmując prędko futro.
— Nie proszę pana na front do salonu, bo tam nieład straszny. Zginąłbyś pan wśród mnóstwa sukien. W karnawał mamy tyle roboty, iż miejsca nam brakuje. Niech pan będzie łaskaw tu, na drugą stronę — — rzekła, wskazując mu ręką na drzwi, uchylone do drugiego pokoju, a spostrzegłszy, że się cofnął na widok kilku osób, siedzących tam przy stole, dodała prędko: — Można wejść, jesteśmy sami, w kółku familijnem.Proszę pana. — I wyprzedziwszy go weszła pierwsza do pokoju, aby zebranym tam powiedzieć jego nazwisko i przedstawić mu siedzące osoby.
— O! bardzo się cieszymy, że pan taki łaskaw, pamiętał o nas — odezwała się pierwsza staruszka, wstając na jego powitanie.
— To moje siostry — mówiła Walerya, przedstawiając mu siedzące na kanapie dwie kobiety, przypominające ją trochę rysami, ale mniej piękne, znacznie starsze i otylsze — to zaś szwagier Muliński, a to ojciec jego.
Ostatnie słowa odnosiły się do staruszka z białą, dużą brodą i zamkniętemi powiekami, który siedział w głębokiem krześle, trzymając na kolanach dwie dziewczynki, bawiące się splataniem brody w małe warkoczyki.
Juliusz kłaniał się po kolei każdej z przedstawionych osób, a miał przytem minę zakłopotaną i zabawnie zmieszana, bo nie mógł się odrazu połapać w tej niespodziewanej sytuacyi, w jakiej się znalazł. Zamiast słodkiego sam-na sam z panną, ujrzał się w kółku rodzinném, do którego dostał się, jak Piłat w Credo. Nie był mu tak bardzo niemiłym ten zawód; owszem, wzburzone namiętnością myśli jego, doznały pewnego rodzaju uspokojenia w téj ciepłéj atmosferze rodzinnego szczęścia, które malowało się na twarzach wszystkich, siedzących koło stołu. Przypomniał sobie dom swój, rodzinę, wśród któréj spędzał takie wieczory, przy świetle lampy i szurnie samowara. Nie mniéj jednak potrzebował jakiegoś czasu, zanim się oswoił z tą niespodziewaną sytuacyą i z osobami, obcéj mu sfery. Przysłuchując się ich rozmowie, zdziwił się, że znalazł ją treściwszą, cieplejszą i głębszą, niż ją znalazł w salonie. Szczególniéj siostry panny Waleryi nie zdawały się wcale być zakłopotanemi obecnością obcego mężczyzny: rozmawiały ze swobodą, żartobliwie, wesoło o potocznych wypadkach, o teatrze, o tegorocznym karnawale, o nowinkach miejskich, i nierzadko wyrwała się im z ust jakaś trafna uwaga, jakiś zręczny dowcip, nieprzekraczający granic przyzwoitości. Sam Muliński był mniéj rozmowny; ale z zajęciem przysłuchywał się, a okazała twarz jego, wyrażała wielką poczciwość i dobroć serca. Malowało się to w każdém jego spojrzeniu, szczególniej, gdy to spojrzenie zwracało się na żonę i kilkoletnią córeczkę, która udając już dorosłą pannę, siedziała poważnie obok niego, rumieniąc się mocno za każdym razem, gdy do niéj, lub o niéj coś mówiono. Nie potrzeba było być wielkim znawcą ludzi, aby z twarzy tego człowieka wyczytać, jak w tém otoczeniu czuje się szczęśliwym i zadowolnionym. Żona musiała głośno go pochwalić przed gościem, że od czasu, jak się pobrali, nie pamięta, żeby spędził kiedy wieczór za domem bez rodziny. Zażenowała go ta pochwała, ale i ucieszyła zarazem, a szeroka twarz jego zaświeciła się od potu. Dziwne wrażenie robił ten człowiek, o Herkulesowych rozmiarach Z łagodnością baranka, która przebijała się w każdém jego słowie i w zachowaniu się względem sióstr, żony i ich matki.
Ojciec jego, dawny żołnierz Napoleoński, był już zdziecinniałym staruszkiem, nic nie widział, mało co słyszał, nie brał więc udziału w towarzystwie, chyba że jakieś wspomnienie z dawnych czasów napłynęło mu do głowy, opowiadał je wtedy głośno, bez względu, czy go kto słuchał, czy nie; czasem znowu nucił sobie pod nosem jaką pieśń żołnierską, bębniąc nabrzmiałemi palcami po stole. Zresztą siedział milczący, w obłokach dymu, którym kopcił z krótkiéj fajeczki, odkładając ją na bok tylko wtedy, gdy wnuczki chciały się pobawić jego brodą, a to dla tego, aby się nie ksztusiły od dymu, albo téż wtedy, gdy panna Walerya podawała mu do ust łyżeczkę pełną konfitur, które lubił niezmiernie. Naprzeciw niego, w drugim końcu stołu, siedziała matka Waleryi, z nieodstępną pończochą w ręku, której druty migały od światła. Choć siedziała nieco oddalona, ze względu na oczy, które nadto osłaniało ciemnemi okularami, znać było po zachowaniu się wszystkich, że ona tu stanowi główną osobę w rodzinie, takiem wszyscy otaczali ją uszanowaniem, tak że wszystkiem zwracano się ku niej i nią się przeważnie zajmowano. Była przedmiotem szczególnej troskliwości wszystkich córek — i to nie troskliwości formalnej, oficyalnej, ale tej, która pochodzi z wielkiego przywiązania.
Juliusz patrzał, słuchał, mocno zdziwiony tem wszystkiem, Nie przypuszczał, że po za sferami, w których żył, można było znaleść podobnych ludzi, podobne stosunki. Znając klasy pracujące powierzchownie, z daleka, przeważnie z ulicy, miał o nich najfałszywsze pojęcie; zdawało mu się, że wszystko tam musi być płytkie, szorstkie, gburowate, lub też śmieszne, z powodu przesadnych pretensyj. Tymczasem tu nie znalazł ani cienia śmiesznej przesady, ani nic takiego, coby go raziło, lub odstręczało; ta mieszczańska ro, dzina, zgromadzona przy wspólnym stole, z matką staruszką, z tym ślepym dziadkiem w granatowej czamarze, miała jakąś patryarchalną po wagę, która przejmowała go uszanowaniem. I sama panna Walerya wydawała mu się całkiem inną, niż w tedy, gdy ją widział na tańcujacym wieczorku. Tam uderzała go tylko swoją pięknością i budziła w nim rozkoszne pragnienia, tu zaś zwracała jego uwagę przedewszystkiem słodyczą charakteru wielką naturalnością w obejściu. W zwyczajnem ubraniu, w czarnej sukience, z haftowanym białym kołnierzykiem, różowa jej twarzyczka, otoczona grubym, jasnym warkoczem, wydawała mu się jeszcze piękniejszą i bardziej sympatyczną, a wesoły jej humorek, zaprawny swojskim dowcipem, nadawał jej wdzięk, który go zachwycał i pociągał. Kiedy tak patrzał na nią, krzątającą się około samowara i podającą wszystkim herbatę, i pomyślał sobie, z jakiemi myślami, w jakich zamiarach tu przyszedł, wstydził się przed samym sobą, bo myśli takie wydawały mu się świętokradztwem w tem cichem, ciepłem, gniazdeczku rodzinnem.To też, chcąc ich przebłagać za ubliżenie, jakiego się względem nich dopuścił, starał się być uprzejmym i serdecznym, ile możności dostrajając się do ogólnego tonu, jaki panował w rodzinie i po godzinnej bytności był rzeczywiście takim, że nie wydawał się obcym, świeżo znajomym, ale jakby członkiem tej rodziny. Śmiał się, żartował, bawił wazystkich opowiadaniami różnych wesołych epizodów z życia wiejskiego i studenckiego; dwom najmłodszym dziewczynkom pokazywał różne sztuczki kuglarskie, czem sobie ujął je do tego stopnia, że usunąwszy się z kolan dziadka, przeniosły się na jego kolana; U starszej ich siostrzyczki. Joasi wywoływał ciągłe rumieńce, dopominając się o całusa i nazywając ją swoją żoną; słowem, tak sobie umiał wszystkich zjednać i zająć, że, gdy zabierał się do odejścia, małe dziewczynki, uczepiwszy się rąk jego, nie chciały go puścić na żaden sposób, a starsi także zapraszali go, aby jeszcze pozostał, Nie bardzo się wymawiał od tego, bo i jemu było tu jakoś dziwnie dobrze, swojsko, przyjemnie; usiadł więc powtórnie i na nowo rozpoczęła się gawędka, jeszcze więcej ożywiona i serdeczniejsza.
Wtem dzwonek zabrzęczał u drzwi wchodowych.
— To Roman pewnie — rzekła jedna z sióstr Waleryi — i radośny uśmiech rozjaśnił jej twarz.
— Tatuś! — zawołały dziewczynki, siedzące na kolanach Juliusza, i pobiegły do przedpokoju.
— Mój szwagier, ten, co jest maszynistą na kolei — objaśniała go Walerya. — Mnie się zdaje, że wspominałam panu już o nim.
Juliusz kiwnął potakująco, jakkolwiek sobie tego całkiem nie przypomniał, i spojrzał ciekawie ku drzwiom, przez które wszedł mężczyzna młody jeszcze, w czarnej bluzie, z twarzą zasmoloną, okopconą, na której znać było tylko wiśniowe, mięsiste wargi, białka bystro patrzących oczu i zęby także rażącej białości. Wszedł, trzymając jedną dziewczynkę na ręce, a drugą prowadząc za rączkę. Żona wyszła naprzeciw niego, nie zważając na przybyłego, przytuliła się do niego miłośnie, nadstawiając swoje białe lice do pocałunku. Uściskał ją gwałtownie, energicznie, i pocałował, że aż mlasło; ale, spostrzegłszy w kole rodziny nieznajomą twarz, powstrzymał się w wybuchach serdeczności, z pewnem niedowierzaniem, a zarazem zdziwieniem spojrzał na Juliusza.
Walerya śpieszyła poznajomić ich z sobą, wymieniając nazwisko gościa.
— Jeżeli się nie mylę, tośmy koledzy szkolni rzekł przybyły.
— Ja bo doprawdy nie mogę sobie przypomnieć — rzekł zaambarasowany Juliusz, usiłując pod pokładem sadzy, dymu i potu rozpoznać rysy przedstawionego.
— Jakże nazwisko?
— Stanecki.
— Stanecki? — spytał ze zdziwieniem Juliusz, podnosząc prędko oczy na mówiącego. — Roman Stanecki?
— Tak. Przypominasz mnie sobie?
— Jakżeby nie?. Ale z twarzy trudnoby mi było poznać.
— Szczególniej, gdy twarz tak zasmolona, jak moja w tej chwili. Dawniej inaczej wyglądałem, prawda? Nazywaliście mnie paniczykiem, arystokratą, pamiętasz? Dziś ja ordynarny wyrobnik, ale nie mieniałbym się za dawne moje państwo; dziś czuję się człowiekiem, co nie potrzebuje żyć z cudzej łaski i umie zapracować dla siebie i dla swoich.
Mówiąc to z pewnem uczuciem dumy, obrzucił swoją żonę i dzieci serdecznem spojrzeniem.
— Romanie, herbata — rzekła Walery a, stawiając przed nim filiżankę świeżo nalaną i przysuwając talerz z mięsiwem.
— O! napiję się z przyjemnością, bom przeziąbł na wskróś i głodny jestem, jak wilk. Nie macie pojęcia, co się tam działo dzisiaj w polu! Taka zawierucha, że świata widać nie było — mówił, zajadając smacznie i popijając jedzenie sporemi haustami herbaty.
— Pociąg parę razy stawać musiał, bo zaspy takie, że ani rusz jechać. W taki czas na maszynie, to niech Bóg broni, bo z jednej strony ogień pali, że zdaje się usmarzy człowieka, a z drugiej strony wiatr tnie bez litości.
— Biednyś ty — odezwała się żona ze współczuciem, gładząc go po twarzy — musisz tak ciężko pracować!
— A ty to nie pracuj esz moja droga?
— To inna rzecz. My sobie tu siedzimy wygodnie, w ciepłym pokoj u, a ty marznąć musisz biedaku, nie dospać.
— Ciężka służba, to prawda, ale mnie hartuje; czuję, że żyję.
— Nieraz robię sobie wyrzuty, żem cię do tego namówiła.
— To przecież tylko stan przejściowy. Niezadługo zmieni się to na lepsze. Inspektor warsztatów mechanicznych obiecał mi, że wkrótce weźmie mnie na pomocnika. Wypocznę sobie wtedy. — A ty, co robisz? — spytał nagle, Zwracając się do Julka.
— Kończę prawo.
— Będziesz kauzyperdą?
— Nie; po skończeniu kursów wracam na wieś, do gospodarstwa.
— To co innego; bo widzisz, ja mam uprzedzenie do tego krętackiego zawodu, a ty, o ile sobie przypominam, lubiłeś zawsze prostą chodzić drogą, byłeś dobrym koleżką.
Juliusz zarumienił się na tę pochwałę;cieszyła go ona głównie dla tego, że była wypowiedziana wobec Waleryi, która, jak mu się zdawało, życzliwiej jeszcze spojrzała z tego powodu.
— Ale nie wiedziałem nic, że się państwo znacie ze sobą? — zaczął Roman, mierząc Juliusza i Waleryą podejrzliwem spojrzeniem.
— Poznałyśmy pana na wieczorku tańcującym.
— Tak?
— A ja ośmieliłem się przynieść paniom zaproszenie na bal.
— Na jaki bal?
— Na bal akademicki. Oto zaproszenie.
Podał mu papier, który ten, po przeczytaniu zaczął oglądać na wszystkie strony i po chwili Spytał:
I wy myślicie iść na ten bal?.
— Skoro dostałyśmy zaproszenie...
— Może ty masz ochotę? — spytała żona.
— Ja?
Spojrzał na nią ze zdziwieniem, jakby coś nierozsądnego powiedziała, i wzruszył ramionami.
— Ja, wiesz dobrze, nie mam czasu na to, a choćbym i miał, tobym nie poszedł tam, gdzieby na mnie może przez ramię patrzano.
To szorstkie odezwanie się zwarzyło trochę wesoły humor towarzystwa. Walerya próbowała zacząć rozmowę o czem innem, ale jakoś nie szło, rozmowa rwała się co chwila. Wreszcie już i dziadek zaczął pod nosem nucić godzinki, co miało znaczyć, że myśli już o spoczynku, i dziewczynki posnęły także ojcu na kolanach i zwiesiły główki na jego ramiona. Wziął je ostrożnie na ręce i zaniósł na górę do łóżeczka.Rodzina bowiem cała mieszkała w jednym domu: Walerya z matką na pierwszem piętrze, gdzie także mieścił się magazyn strojów i gdzie był punkt zborny dla całej rodziny; Mulińscy mieli dwa pokoiki na drugiem piętrze, a Staneccy obok nich. Gdy i ślepego staruszka odprowadzono już na spoczynek, Juliuszowi wy padało także wstać i pożegnać się, tym razem nikt go, już nie zatrzymywał, bo pora była bardzo późna.Walerya z matką odprowadziły go do drzwi. Był im tak wdzięczny za to, że obiedwie przy pożegnaniu wycałował po rękach. Wydawały mu się w tej chwili tak blizkiemi serca, tak potrzebnemi mu do życia, że z prawdziwym żalem rozstawał się z niemi.
— Wracając do domu, dziwnie jakoś uszczęśliwiony, rozmyślał przez drogę nad tem, jak odmiennem było uczucie, z jakiem wchodził do mieszkania Waleryi, od tego, jakiego teraz doznawał. Ta przemiana uczuć sprawiła mu jakieś błogie zadowolnienie. Nie był on bowiem z gruntu zły, ani zepsuty; z domu wyniósł moralne i piękne zasady, a lubo hulaszcze życie w gronie lekkiej młodzieży zagłuszyło trochę szlachetne poglądy i rozbudziło brzydkie namiętności, jeden wieczór, jeden krótki pobyt w uczciwej rodzinie wystarczył, aby to, co szlachetnego drzemało w jego duszy, obudziło się znowu. Czuł się dzisiaj lepszym, czystszym i dziwna pogoda panowała w jego myślach. Tak mu było jakoś lekko, wesoło, jakby mu kto przypiął skrzydła do ramion.
Na jednej z ulic, usłyszał gwarne towarzystwo męzkie, idące z cukierni. Zdawało mu się, że, między głosami, które go dochodziły, usłyszał dyszkantowy głosik Bolka i chrypliwy bas Edwarda. Co tchu skręcił w inną stronę, aby się z nimi nie spotkać. Zdawało mu się, że zbrudziliby mu i zamącili te pogodne myśli, z jakiemi wracał do siebie. Bał się uronić choćby cząsteczkę owego miłego uczucia, jakiego doznawał w tej chwili, i chciał je nienaruszone donieść do domu, jak zapaloną gromnicę z kościoła, w dzień Matki Boskiej. Rodzina panny Waleryi była wyłącznym przedmiotem jego myśli. Zastanawiał go szczególniej Roman: nie mógł sobie wytłumaczyć, co mogło tego paniczyka delikatnego popchnąć do tak ciężkiej pracy, do ożenienia się z krawczynią, do przerzucenia się w całkiem inną sferę, w inne stosunki. Wprawdzie nie miał on majątku żadnego, rodzice odumarli go wcześnie; ale miał bogatych krewnych, należących do wyższych sfer towarzyskich, u których się on wychował, i którzy zajmowali się jego wykształceniem. W szkołach przyjaźnił się tylko z arystokratyczną młodzieżą, patrząc z pogardą i lekceważeniem na niższych od siebie.Jakaż katastrofa mogła go nagle wyrzucić na odwrotny biegun i zmienić tak nie dopoznania? Trudno to było wytłumaczyć miłością, bo żona jego nie wydawała się Julianowi ani tak piękną, ani tak sprytną, aby dla niej mógł zrobić takie salto mortale. Zresztą gdzież miał sposobność zbliżyć się do niej, poznać, rozmiłować się do tego stopnia, że dla niej zaparł się swoich przyzwyczajeń, stosunków, całej przeszłości swojej? Wydawało mu się to wszystko zagadką, nad której rozwiązaniem napróżno sobie łamał głowę.
Zagadka jednak rozwiązała się o wiele wcześniej, niż sądził, bo zaraz na drugi dzień rano zjawił się niespodziewanie Roman w jego mieszkaniu. Nie byłby go może poznał, bo był teraz umyty i starannie ubrany, gdyby nie te jego błyszczące, przenikliwe oczy, które sobie Juliusz zapamiętał dobrze z wczorajszego wieczoru, bo nieraz oczy te zatrzymywały się na nim podejrzliwie, badawczo, jakby chciały przeniknąć go do głębi i wybadać, co myśli.
— Dziwisz się zapewne, co mię tu sprowadza — rzekł, wszedłszy do mieszkania leżącego jeszcze w łóżku Juliusza i siadając obok niego bez ceremonii — rzecz na pozór mało ważna, ale dla mnie, dla nas, wielkiego znaczenia.
— Przedewszystkiem może zapalisz papierosa.
— Dziękuję ci.
— Może cygaro? —
— Nie palę całkiem. Przy moim zawodzie, nałykałem się tyle dymu z maszyny, że mi odeszła ochota od obkurzania się czemkolwiek. Zresztą było z początku tak cienko ze mną, że na jedzenie nie wystarczyło, a cóż dopiero na palenie. Ale do rzeczy. Przyszedłem tu do ciebie w sprawie owego za proszenia na bal.
— Cóż ono cię tak niepokoi, to zaproszenie? Już wczoraj to uważałem,
— Chciałbym wiedzieć, czy Walercia przymówiła ci się o nie, czy też..
— Jak możesz ubliżać pannie Waleryi takiem przypuszczeniem?
— A więc sam ofiarowałeś się zrobić im tę przysługę. To było bardzo grzecznie z twojej strony, ale nie obrachowałeś się, co z tego wyniknąć może.
— Cóż mogłoby wyniknąć? Co najwyżej, ze się panie pomęczą tańcem, bo ochocza młodzież nie da im spokoju; ale pocóż się na bal idzie, jak nie po to, aby tańczyć.
— Nie obracajno w żart, bo ja mówię na seryo. Patrz mi w oczy i powiedz, ale tak szczerze, bez wykrętów: czy łatwo ci przyszło wydobyć od kolegów to zaproszenie?
— Dlaczegóżby miało być trudno? — spytał Juliusz, mieszając się pod badawczym wzrokiem Romana, bo mu się przypomniała wczorajsza rozmowa z Bolkiem.
— Dlaczego? Bo u nas praca nie ma jeszcze obywatelstwa; bo u nas lada szurgot z herbowym znaczkiem więcej ma znaczenia, niż uczciwy wyrobnik; bo eleganckiego próżniaka z uprzejmą uniżonością przyjmują tam, gdzieby nie wpuszczono człowieka, który pracuje od rana do nocy. Znam trochę ten świat, tych ludzi, bo się dosyć długo między nimi obracałem, i wiem, jak jest. W teoryi troszeczkę postąpiliśmy; pisze się dużo o zacności rzemiosł, o poszanowaniu pracy; ale w praktyce idzie jeszcze po dawnemu; stare przesądy mają swój walor, jak stare numizmaty, choć już niby wycofane z kursu. Dlatego, widzisz, boję się, żeby Walercia i jej siostra nie miały z tego powodu jakiej przykrości, gdy się pokażą na tym balu.
— Jakążby mogły mieć przykrość?
— Jaką, jaką! wybuchnął niecierpliwie Roman — czyż trzeba ci wykładać łopatą, co się stać może? Byle jaka lafirynda, która nie warta jednej lub drugiej rzemyka rozwiązać, może na balu zrobić im afront, dmąc w swoje urodzenie, lub stanowisko, lada młokos, dowiedziawszy się, Że to tylko krawczynie, gotów się dopuścić jakiegoś lekceważenia, jakiegoś ubliżającego żartu, a wtedy co? Gdybym tam był, umiałbym je bronić od zniewagi, choćby przyszło awanturę zrobić; ale ja po balach nie chodzę, bom zanadto dumny, zanadto cenię moją pracę, abym się wciskał tam, gdzieby jej szanować nie umiano.Będzie wprawdzie Muliński, ale Muliński poczciwy chłop i nic więcej; on by stracił głowę; przy tem za miękki i nieśmiały.
— Przypuszczasz rzeczy niepodobne. Gdzieżby śmiał kto ubliżać w ten sposób kobietom, i to jeszcze takim, jak panna Walerya i jej siostra, których całe zachowanie się, powierzchowność, są pełne dystynkcyi, że niktby ich na wet nie pOsądził o to, czem są.
— A więc chcesz je przemycić na salę balową w charakterze dam innej sfery; masz nadzieję, że ich nikt nie pozna jak na maskaradzie. Widzisz, w tem odezwaniu się twojem zdradzasz, Że i ty hołdujesz starym przesądom, że kobiety pracy mają u ciebie o tyle wartości, o ile po nich nie poznać, czem są właściwie. A jeżeli poznają, co wtedy?
— E! dziwak z ciebie. Uprzedziłeś się do ludzi dlatego, że zanadto odsunąłeś się od nich, i widzisz wszystko w czarnych kolorach. Ja ci zaręczyć mogę słowem, że twoje obawy są próżne, urojone.
— Tak, może być, że nikt nie zdobędzie się na wyraźny afront z obawy odpowiedzialności.
— Jeżeli ci o to idzie, to ja biorę na siebie, że twoje panie nie będą narzekać na brak tancerzy. Ja sam, zamawiam się z góry na pierwszego kadryla i pierwszego mazura u obydwóch, nie mówiąc o wirowych tańcach, jeżeli tylko inni dopuszczą mnie do nich.
— Więc myślisz, że się ubawią na tym balu? Bo widzisz, jestem może zbyt skrupulatny na tym punkcie, bo mi chodzi bardzo o te kobiety, bo mam dla nich szacunek wielki i przywiązanie.Gdybyś ty znał je tak, jak ja, jakie są zacne, uczciwe i pracowite, wiedziałbyś dopiero, co są warte, i pojąłbyś moje obawy o ich godność i dobre imię. Każde ubliżenie, najmniejszy cień ubliżenia, jakieby je spotkać mogło, mnieby bolało stokroć więcej i dałbym się w kawałki porąbać, aby im oszczędzić takiej przykrości; bo ja, widzisz, tym kobietom wiele winien jestem, one zrobiły ze mnie człowieka. Dziwiłeś się pewnie wczoraj, jakeś mnie zobaczył w ich gronie, mężem jednej z nich i do tego w charakterze maszynisty kolejowego. Przeszłość moja nie zapowiadała wcale, że pójdę tą drogą? Ja sam, gdyby mi kto był o tem powiedział lat kilka przedtem, roześmiałbym się i uważałbym go za Waryata. Jedna katastrofa wystarczyła, aby mnie wyrzucić z tej kolei, po której byłbym wyszedł na pasożyta społecznego, blagiera, pieczeniarza, albo na męża, utrzymywanego kosztem żony.Nieszczęście, które ja nazywam szczęściem wielkiem, ocaliło mnie od tego. Ale ja cię nudzę gadaniną, która cię nic obchodzić nie może — rzekł, wstając nagle i biorąc czapkę ze stołu.
— Ale owszem, owszem, proszę cię, mów — odezwał się Juliusz, przytrzymując go za rękę i sadzając napowrót koło siebie. Sam nawet miałem się zapytać o przyczynę tak nagłej zmiany w twem życiu, bo to musi być bardzo ciekawa historya.
— Ciekawa, ale nie zabawna, bo w niej odkryły mi się zaparawanikowe brudy dewotek, które w oczach świata uchodzą za wzór pobożności i dobrego tonu. Nie z wielką przyjemnoscią mówię o tem, bo moje ciotki, u których się chowałem po śmierci rodziców, odgrywają tu główną rolę. Były to trzy stare panny, hrabianki, które dlatego nie powychodziły za mąż, Że im się nie trafił nikt z tej sfery, do jakiej należały, a zejść niżej, choćby nawet za popędem serca, uważały sobie za ubliżenie. Majątku miały za mało, aby się mogły wydać za mąż, ale dosyć, aby żyć przyzwoicie, dostatnio, przyjmować księży, wychowywać mnie odpowiednio do mego urodzenia, na wydelikaconego paniczyka, któryby umiał paplać po francuzku, kłaniać się ładnie, ruszać się zgrabnie w salonie, posiadał szyk i dobre maniery. Oprócz mnie, jedna z nich wychowywała pieska, kto wie, czy me więcej jeszcze pieszczonego odemnie, druga kotkę angorską, a trzecia kanarki, przeto przychodziło nieraz do kłótni między ciotkami, stajacemi żarliwie w obronie swoich ulubieńców.Oprócz tego, haftowały ornaty i antypedya do kościołów, całowały nabożnie młodych księży po rękach, bieliły sobie twarze, czerniły bliźnich, zwłaszcza rodzaju żeńskiego, i bywały na wszystkich kazaniach i nabożeństwach, będących w modzie w sferach arystokratycznych. Mnie, jak ci wspomniałem, pieściły bardzo, współzawodnicząc w tym względzie z sobą, która też więcej popsuje mnie swoją pobłażliwością, dobrocią i dogadzaniem.mi we wszystkiem, Jak mnie wychowały, wiesz o tem najlepiej, bo kolegowałeś ze mną lat kilka. Niecierpieliście mnie wszyscy w klasie, że nie żyłem z wami, że traktowałem was z góry, z lekceważeniem i przyjaźniłem się tylko z dwoma hrabiątkami i tym tłuściutkim baronikiem o przymróżonych oczkach. Pamiętasz go?
— Doskonale! Zawsze po lekcyach szkolnych chodził do biblioteki wertować Niesieckiego i Paprockiego, odszukując w nich przodków swoich i swoich kolegów, aby wiedział, z kim mu żyć wypada, a z kim nie.
— A my głupcy.naśladowaliśmy go w tym Względzie i wbijali się w coraz większą dumę, Czytając o wielkich czynach naszych przodków. Pamiętamy, że na podstawie tych badań heraldycznych chcieliśmy cię przypuścić do naszego towarzystwa, jakkolwiek nie hrabiego, ze względu na dawność twoich przodków; ale nie przyjąłeś tego zaszczytu i trzymałeś się z daleka od nas, razem z całą klasą.
— Nazywaliśmy was legitymistami i dokuczali tak, jak to chłopcy w tym wieku umieją dokuczać tym, których nie cierpią.
— Ja to widziałem, bolało mnie to i gniewało, ale nie umiałem być innym, bo zdawało mi się ubliżeniem, żyć z synami krawców, szewców i innych rzemieślników. Tak mnie nauczyły ciotki. W kościele przyrzekały Panu Bogu, kochać wszystkich bliźnich, a w domu uczyły mnie, Że prawdziwy bliźni zaczyna się dopiero od barona, albo przynajmniej od szlachcica starej daty. Nauki ich przyjęły się w mej głowie, bo byłem bardzo pojętny chłopiec. Do języków miałem szczególniejsze zdolności, paplałem jak sroka i po angielsku, i po francusku, i po włosku, i po niemiecku, czem ciotki moje zachwycały się i musiałem popisywać się przed ich gośćmi z mojemi talentami. A że oprócz tego brząkałem jako tako na fortepianie, rysowałem poprawnie nosy, oczy, uszy, a na wet całe głowy umiałem od biedy przerysować z modelu gipsowego, tańczyłem jak baletnik i fechtowałem się na rapiry, przeto ciotki uważały edukacyę za skończoną i wcześnie odebrały mnie ze szkół, z obawy, bym tam nie zordynarniał w pospolitem towarzystwie i nie nabrał złych manier. W dwudziestym więc roku uważano mnie już za skończonego młodzieńca, tembardziéj, że wzrost mój i tusza okazała robiły mnie o wiele starszym.
Zapisałem się, niby dla szyku, na uniwersytet, ale się tam rzadko kiedy pokazywałem, mając cały czas zajęty reunionami, nabożeństwami, na które uczęszczałem w towarzystwie ciotek, dumnych z takiego siostrzeńca. Za ich staraniem zostałem sekretarzem dam dobroczynnych, wiceprezesem Towarzystwa Ś— go Wincentego a Paulo, a oprócz tego po wyrobieniu mi pełnoletności, którą uzyskałem w 21 roku życia, zrobiono mnie pełnomocnikiem i zastępcą prawnym jednej z przyjaciółek ciotek moich, wdowy, kobiety bardzo bogatej, bardzo podobno dobroczynnej i pobożnej. Mówiono mi, że liczyła dopiero lat trzydzieści kilka, ale wyglądała znacznie starzej, bo miała twarz zwiędłą, pomarszczoną. Z tyłu prezentowała się korzystniej, gdyż będąc niedużego wzrostu i szczupłą, wyglądała jak młodziutka panienka, i dlatego to zapewne moje ciotki nazywały ją pieszczotliwie »naszą panienką« bo mogła rzeczywiście, w porównaniu z niemi, nazwać się jeszcze śmiało młodziutką. Co miała ładnego, to oczy, które zachowały jeszcze dosyć świeżości, to też zawracała temi oczyma na wszystkich: i na ludzi, i na rana Boga, i na wszystkich świętych, jakby sobie wszystkich chciała ująć słodyczą i łagodnością swego spojrzenia. Mnie także niemała porcya spojrzeń dostawała się w udziale, nawet wtedy, gdy najmniej stosowna była pora do tego, t. j. przy obrachunkach kwartałowych, gdy jej zdawałem sprawę z proWadzenia interesów. Interesa te nie wymagały wielkiej znajomości buchalteryi. Majątek bogobojnej wdówki składał się przeważnie z gotówki i dwóch kamienic; odbieranie więc czynszów od lokatorów i obcinanie kuponów, czasem jakaś odnowa domów, czasem operacyjka finansowa papierami, lub zastępstwo w sądzie, stanowiły całą moją czynność, za którą brałem wcale ładną pensyjkę, nie licząc prezentów, któremi mnie obdarowywała na każde większe święto lub imieniny. Ponieważ pensyjka dawała mi pewną niezależność w obec ciotek, a zarazem przeświadczenie, że umiem i mogę już zapracować na siebie, na tym punkcie zaś byłem bardzo ambitny; przeto nic dziwnego, że kobiecinie, która rui dała sposobność zapracowania na siebie, byłmu niesłychanie wdzięczny za to, a widząc, jak małe zajęcia dają mi jej interesa, starałem się wynagrodzić jej to dotrzymując jej towarzystwa, bawiąc rozmową, grając z nią w pikietę, odprowadzając ją do domu. Uważałem to, jako dodatek konieczny, do mych czynności obowiązkowych, nie przypuszczając ani na chwilę, że sobie to inaczej wytłumaczy, zwłaszcza, że zbyt często, przy lada sposobności, ze łzami w oczach wspominała nieboszczyka męża. Zdawało mi się, że oprócz prędkiego połączenia się z nim na łonie Abrahama, kobiecina nie ma żadnych innych pragnień na tym świecie; tymczasem, jak się pokazało, w tem zawiędłem, mizernem ciałku, kryły się jeszcze czysto ziemskie pragnienia, których przedmiotem byłem ja. Krótko mówiąc, kobiecinie zachciało się wziąć mnie, podług wszystkich form cywilnych i kościelnych, na następcę nieboszczyka męża. Dowiedziałem się o tej niespodziance za pośrednictwem ciotek moich, które mi tę wiadomość udzieliły z nieopisaną radością, jakby jakieś największe szczęście, wyliczając mi wszystkie duchowe zalety, zachwalanej przez nie kandydatki na żonę. Z początku myślałem, że to żart ze mnie, bo nie przypuszczałem, żeby na seryo myślały o połączuniu mnie z kobietą, która prędzej na matkę moją wyglądała, niż na żonę, jakoteż nie przypuszczałem, żeby ona sama była tak nierozsądną i myślała o czemś podobnem; gdy jednak ujrzałem, że ciotki traktowały tę sprawę całkiem na seryo, i codzień natarczywiej namawiały mnie do małżeństwa, oświadczyłem z całą stanowczością, że nigdy nie popełniłbym podobnej niedorzeczności, że dziwię się, iż w ich głowach mógł powstać taki śmieszny pomysł, skojarzenia mnie ze starą babą. Ta wzmianka. o starości dotknęła je i oburzyła najwięcej; czuły się tem osobiście urażone, że kobietę znacznie młodszą od nich, odważyłem się nazwać starą, skoro one same jeszcze miały pewne pretensye, jeżeli nie do pierwszej, to do drugiej młodości. Nazwały mnie z powodu tego niewdzięcznikiem, człowiekiem bez żadnej delikatności dla kobiet, co przypisywały mojemu pobytowi w szkołach, gdzie uległem złym przykładom, i zaczęły desperować i łzy wylewać nad moją zatwardziałością i uporem. Gdy ten pierwszy atak, wymierzony na moje serce nie udał się, próbowały przemawiać do mego rozumu, wyliczając mi wszystkie możliwe korzyści tego małżeństwa: przedstawiły mi, że mając tak bogatą żonę, będę mógł zaspokajać najwybredniejsze zachcenia, że będę mógł odbywać podróże, żyć na świetnej stopie, błyszczeć w świecie i wyrobić sobie pierwszorzędne stanowisko.Apelowały tym razem do mego rozsądku, to też całkiem rozsądnie oświadczyłem im, że życie takie przyjemne, jak mi je przedstawiały, odpowiadałoby całkiem mojemu upodobaniu, gdyby nie potrzeba go opłacać niewolą dozgonną, udawaniem miłości dla kobiety, do której nie czułem żadnego pociągu, i że na takie kłamstwo nie zdobyłbym się, choćby nawet dla stokroć większych korzyści. Czy sądzisz, że je tem przekonałem? Broń Boże! nazwały mnie człowiekiem przewrotnym i bez zasad, który samochcąc depce swe szczęście i zatruwa życie ciotek, od których doznawał tyle dobrodziejstw. Nie chciały uwierzyć w szczerość argumentów i przypuszczały, że po za tem kryje się coś innego, jakiś nierozsądny romans, dla którego poświęcam istotne korzyści. Jedna z ciotek okazała się do tego stopnia praktyczną, że mi wytłumaczyła, iż to jedno drugiemu nie przeszkadza, że przy należytym takcie, będę mógł pogodzić obowiązki męża z ubocznemi skłonnościami serca.
Argumenta takie, z ust kobiety, do tego panny, mającej pretensye do świątobliwości, wstrętem mnie przejęły i oburzeniem, które wypowiedziałem w sposób może zbyt szorstki, zapytując ją, z jakiego katechizmu „nauczyła się takiej moralności? Nazwała mnie za to bezbożnikiem, niedowiarkiem, dla którego nie ma nic świętego i nasłała mi jakiegoś księdza, aby ten radami swoimi i upomnieniami zmiękczył zatwardziałego grzesznika i sprowadził na dobrą drogę.Podobno nawet na tę intencyą zakupiono mszy parę, aby Pan Bóg oświecił mój obłąkany umysł i dał mi poznać istotną wartość tego szczęścia, które sobie tak lekceważyłem. Traktowano mnie, jak zbrodniarza, że nie chciałem sprzedać się i udawać miłości dla starej baby. Ona sama zachowała się względem mnie neutralnie, nie występowała czynnie w tej sprawie, zostawiając całą działalność ciotkom; jednak widziałem, że znacznie ostygła jej życzliwość dla mnie, w skutek prawdopodobnie mego uporu. O prezentach już nie było mowy, (jakkolwiek był-bym ich i tak nie przyjmował, znając teraz pobudki właściwe jej uprzejmości); odcinanie kuponów zarezerwowała dla siebie, utrzymując, że ją to bawi; administracyą kamienicy oddała jednemu z lokatorów, jakiemuś urzędnikowi, coraz mniej zachowując dla mnie czynności, aby mi pokazać, że nie jestem jej wcale potrzebny, i tem samem doprowadzić do zrzeczenia się pensyi. Próbowałem zrobić to — i przyjęła. Zdaje się, że W ten sposób ona i ciotki, przez odjęcie mi ’szelkich dochodów chciały zmusić mnie do kapitulacyi. Ale pomyliły się, bo ten sposób postępowania oburzył mnie i zraził jeszcze więcej.Na nalegania ciotek odpowiadałem coraz ostrzej, Coraz niegrzeczniej; ale i one nie oszczędzały runie wcale i walka między nami rozpoczęła się na dobre, szczególniej, gdy się dowiedziały, że o względy wdów ki, zaczyna się starać jakiś zrujnowany hrabia, który poprzednio służył w żuawach papiezkich, a teraz wrócił spocząć na laurach, a raczej na papierkach wartościowych jakiej poczciwej, choć brzydkiej panny, albo ciepłej wdówki. Obawa, że wdówka może uledz pokusom papiezkiego żuawa, i że przez to one będą Pozbawione wszystkich korzyści, jakich się spodziewały z małżeństwa tej wddówki ze mną, przemieniła te świątobliwe niewiasty w prawdziwe furye, gwałtowne, mściwe, i rozjątrzone do najwyższego stopnia. Już nie prosiły, nie perswadowały; ale groziły teraz. Oburzone były moją niewdzięcznością, że za tyle dobrodziejstw, jakiemi mnie obsypywały, tak im się odpłaciłem; że bez ich pomocy skonałbym marnie, zeszedł na dziada; że nie powinienem zapominać, jako żyję tylko z ich łaski; i w końcu w zaciekłości swojej doszły do tego, że zagroziły mi odjęciem wszelkich dobrodziejstw, jeżeli nie spełnię ich żądań. Tego już mi było za wiele. Nie potrzeba było być tak ambitnym, jak ja byłem, aby się oburzyć. Dotąd nie czułem mego upokarzającego stanowiska, bo nie zastanawiałem się nad tem nigdy; zdawało mi się całkiem naturalnem, że mieszkam przy ciotkach, że pobieram od nich utrzymanie; nigdy mi na myśl nie przyszło, że nie miały względem mnie żadnego obowiązku; że to, co od nich dostawałem, było tylko jałmużną, jakkolwiek w przyzwoitej formie podaną; że ja nie byłem nicżem więcej, tylko dziadem.Potrzeba było, żeby mi to aż same powiedziały, żebym mógł uczuć całą hańbę mego położenia.Rozumie się, że nie chciałem ani chwili dłużej zostawać pod ich dachem, żyć na ich koszcie, i tego samego dnia, w którym wypowiedziały mi głośno swoje dobrodziejstwa i pogróżki, opuściłem ich dom z szaloną chęcią i mocnem postanowieniem, aby stanąć o własnych siłach pracować.
Ale łatwiej było powziąć takie postanowienie, niż je wykonać. Umiałem — wszystkiego po trosze, ale nie dokładnie, bo nawet języki znałem więcej z praktyki, niż gramatycznie. Od biedy mógłbym był uczyć paplać innych, jak sam umiałem; ale wtedy musiałbym się ocierać o ludzi, którzy mnie dawniej znali, a na to nie pozwalała moja ambicya. Chciałem zniknąć tym ludziom wcale z oczu, przenieść się tam, gdzieby mnie całkiem nie znano, gdziebym nie potrzebował wstydzić się żadnej roboty. choćby najcięższej. Szło tylko o zdecydowanie się ostateczne, gdzie jechać i co robić. Za mało miałem silnej woli i jasnego poglądu, aby powziąć jakie stanowcze postanowienie, a nie miałem nikogo, kogoby się poradzić. A tu tymczasem skromne fundusze moje, z któremi opuściłem dom ciotek, wyczerpały się prawie zupełnie. Zostało mi tylko tyle, że mogłem z góry opłacić na cały kwartał pokoik jakiś na trzeciem piętrze i starą babę posługaczkę; szło mi bowiem głównie o to, żeby nikomu nie być winnym. o sobie najmniej myślałem wtedy, z czego będę żył, to też żyłem byle czem. Bywały dnie, w których bocheneczek chleba za parę centów stanowił całe moje pożywienie, ale nikt nie wiedział o tem; na wet stróżka, która mnie obsługiwała, nie przypuszczała, że służy takiemu nędzarzowi, bo nadrabiałem miną i kryłem się z mojem ubóstwem.Oszukiwałem ludzi, jak mogłem, ale własnego żołądka oszukiwać długo nie mogłem i nadeszła chwila, w której nie żywione dostatecznie, ciało uległo z braku sił ciężkiej chorobie, i gorączka głodowa, rodzaj tyfusu położyła mnie na dłuższy czas do łóżka.. Jak się później dowiedziałem, trwał trzy tygodnie przeszło taki stan zupełnej bezprzytomności, w której nie wiedziałem nic, co się działo. Dowiedziałem się także od stróżki, że jakieś panie z pierwszego piętra miały o mnie staranie w czasie choroby, i że ich troskliwości i pieczy zawdzięczam, iż mnie nie potrzebowano odesełać do szpitala. Panie te, jak mi mówiono, utrzymywały się z robót damskich sukien. Były to, jak się już zapewne domyśliłeś, dzisiejsza moja żona i jej siostry. Nie znały mnie przedtem wcale, ale dowiedziawszy się, że na górze jakiś biedny student zachorował ciężko, tknięte litością ku nieszczęśliwemu, opuszczonemu, zajęły się mną tak troskliwie, jakbym był ich bratem, lub krewnym. Opieka ich nie ustała z przyjściem mojem do zdrowia. Widząc, że sam jestem, że się mną nikt nie zajmuje, że nie mam żadnych środków do życia, i nadal w czasie mojej rekonwalescencyi przysyłały mi jedzenie i zaspokajały z własnej kieszeni wszystkie moje potrzeby. Upokarzało mnie to bardzo, ale cóż było robić? Trzeba było albo umrzeć, albo przyjmować ich pomoc. Wybrałem to ostatnie, zwłaszcza, że czyniły to w sposób, nieubliżający mej godności. Nazywało się niby, że się stołuję u nich za zapłatę, którą uiszczę, jak tylko będę mógł.
Muliński, W imieniu, tych pań, zaproponował mi taki układ i nawet ofiarował się z pożyczką, także pod warunkiem spłaty w nieoznaczonym terminie. Przyjąłem jedno i drugie, bo miałem niezłomne postanowienie zabrać się na seryo do roboty, skoro tylko przyjdę do sił jakich takich.
Rozumie się, że pierwszą rzeczą po wyjściu z choroby było: iść podziękować moim opiekunkom za pieczołowitość, jakiej doświadczałem z ich strony. Przyjęły mnie tak serdecznie, życzliwie, poczciwie, że dla mnie, przyzwyczajonego do chłodnej, oficyalnej, salonowej grzeczności,. ciepła atmosfera tego rodzinnego kółka, była czemś tak nowem, niezwykłem, iż nacieszyć się tem dosyć nie mogłem. Stałem się odtąd prawie codziennym gościem tych pań, mając czas po temu, bo rekonwalescencya moja trwała dosyć długo, i wtedy miałem sposobność, poznać je bliżej i pokochać. Z zajęciem obserwowałem tą całą rodzinę, ich wzajemną miłość dla siebie, Uszanowanie dla matki staruszki, pracowitość i energią, z jaką zajmowały się interesami. Był to zachęcający przy kład dla mnie. Jeżeli — myślałem sobie — kobiety dają sobie same radę i mogą zapracować na siebie i matkę, dlaczegóż ja nie miałbym zdobyć się na coś podobnego? Szło tylko o to, co wybrać? radziliśmy wspólnie, bo nawet poczciwy Muliński brał udział w tych naradach; ale trudno było zrobić wybór; do jednych zajęć, proponowanych mi przez te panie, ja nie czułem sił i zdolności, na drugie znowu zdecydować było mi się trudno. I tak, naprzykład, nie mogłem się w żaden sposób zgodzić na to, co mi Muliński radził, ażeby objąć czynności w sklepie jakim, czy to bławatnym, czy korzennym. Zginanie karku przed każdym, grzeczność kupiecka nie leżały w moim charakterze; nie umiałbym się nagląc do tego, a wszystkie inne zawody wymagają jakiego takiego fachowego uzdolnienia, przygotowawczych studyów, których mi brakło. Zresztą, zawód taki, któryby wymagał afiszowania się przed ludźmi, na występowanie na widok publiczny, był mi wstrętnym. Wolałbym był najcięższą pracę, byle bym mógł pracować w ukryciu nieznany, zapomniany. Przypadek pomógł nam w tym względzie, mówię nam, bo w przeciągu kilku tygodni mojej rekonwalescencyi, tak zżyłem się z mojemi opiekunkami, one tak zajmowały się moim losem, że wspólnie myśleliśmy i układali plany na przyszłość. Otóż Julcia, dzisiaj moja żona, dowiedziała się od jednej ze swoich przyjaciółek, że na kolei zawakowała posada maszynisty. Byliśmy tak naiwni, i ja, i Julcia, że zdawało się nam, iż posadę tą będę mógł objąć bez żadnych studyów przygotowawczych. Podobnie, jak ludzie nieznający się na muzyce, sądzą, że nic łatwiejszego, jak zostać kapelmistrzem, bo trzeba umieć tylko pałeczką wywijać do taktu, tak i mnie się zdawało, że stanie na maszynie i obracanie korbą, aby maszynę w. ruch puścić, lub zatrzymać, jest jedyną czynnością maszynisty. Takie powierzchowne miałem pojęcia o pracy, nic dziwnego, bo nigdy się z nią nie stykałem blizko, ani się głębiej nad tem nie zastanawiałem. Rozumie się, że urzędnik, do którego się zgłosiłem o tą posadę, wyśmiał się ze mnie, gdy się dowiedział, że ja nie technik wcale z zawodu, nie mający żadnej praktyki w tym względzie, nie Obznajomiony z konstrukcyą maszyn, chciałem Zostać maszynistą, od którego uzdolnienia zależy tylu ludzi. Gdy sobie dziś przypomnę tę chwilę, to dziwię się pobłażliwości i dobroci tego człowieka, że mnie odrazu nie wyrzucił za drzwi, albo nie kazał zamknąć do szpitala waryatów, bo tylko szaleniec mógł przyjść z taką propozycyą do niego. Ale to był widocznie człowiek bardzo wyrozumiały, który zrozumiał moją gorączkę do pracy i wytłumaczył mi dobrotliwie, Że w tym zawodzie najlepsze chęci nie wystarczą, że nawet skończeni technicy, chcąc dostać się na posadę, muszą praktykować czas jakiś i zacząć od prostej funkcyi palacza; że to praca ciężka, ordynarna, nie na moje siły; i radził mi na końcu, abym jeżeli chcę koniecznie przy kolei pracować, starał się o miejsce konduktora, daleko odpowiedniejsze dla mnie.
Ta rada jednak nie trafiała mi wcale do prze konania, bo posada konduktora narażała mnie na styczność ciągłą z ludźmi, czego właśnie unikałem, zresztą wydawało mi się to służbą lokajską, do której nie czułem najmniejszego pociągu, i oświadczyłem owemu urzędnikowi, że jeżeli tak potrzeba koniecznie, to chętnie rozpocznę od palacza, że chcę najciężej pracować, byle zostać kiedyś maszynistą. On, widząc takie niezłomne moje postanowienie, spojrzał mi bystro w oczy, popatrzył się uważnie, potem poklepał mnie po ramieniu i rzekł: podobasz mi się zuchu! jeżeli masz taką ochotę, to spróbuj — zobaczymy. I zostałem palaczem, prostym palaczem, którego jedyną czynnością z początku, było nakładanie węgli do pieca i czyszczenie go.Julcia i jej siostry, gdy się o tem dowiedziały, odradzały mi wszelkiemi sposobami, obiecywały, że wystarają mi się innej odpowiedniejszej pracy; ale ja cofnąć się nie. chciałem, ambicya nie pozwalała mi na to, bo mi pilno było zacząć już raz pracować na siebie, zresztą już samo zajęcie odpowiadało memu burzliwemu, gwałtownemu usposobieniu; szalony bieg pociągu przyjemnie oddziaływał na mój umysł; cieszyło mnie, że każda dorzucona przezemnie łopata węgli dodaje nowego życia, nowych sił temu żelaznemu potworowi, który, sapiąc, parskając iskrami, przerzynał z szurnem powietrze; pęd jego udzielał się mojej duszy, zdawało mi się, że to ja tak pędzę rozmachany, i z pewną dumą, lekceważeniem, poglądałem z wysokości mojego stanowiska na ludzi, wlokących się leniwo po ziemi, pracujących w polu. Kiedy patrzałem na maszynistę, kierującego korbą, i pomyślałem sobie, że w jednej jego ręce spoczywają losy tylu ludzi, że j ednem złem przekręceniem może zdruzgotać, zmiażdżyć cały pociąg; wydawał mi się tak wielką, tak ważną osobą, że z respektem uchylałem przed nim czapkę i wzdychałem w sekrecie, aby jak najprędzej dojść do takiego stanowiska. W tym celu uważnie obserwowałem wszystkie czynności jego, pilnie zapoznałem się z maszyną i jej składowemi częściami, a w chwilach wolnych od jazdy, uczyłem się po nocach przedmiotów, potrzebnych do egzaminu. Pokoik, w którym się uczyłem, maszyna, na której jeździłem, i mieszkanie sióstr Julii, to były trzy punkta, w których koncentrowało się moje życie; po za niemi, nic mnie nie obchodziło, wszystkie dawne stosunki zerwały się, wskutek takiej zmiany w mojem życiu. Zasmolona twarz moja i bluza Wyrobnika ułatwiały mi odsunięcie się od ludzi.Bawiło mnie to, jak nieraz, na ulicy, przechodziłem koło najlepszych znajomych moich, nie poznany przez nich. Nie przyszło im na myśl, Że ten sadzami i węglem powalany wyrobnik, którego zbliżenia się unikali. by się nie zbrukać, żył z nimi niegdyś tak blisko, że obejmował w tańcu wiotką kibić owej hrabianki, śpieszącej do kościoła, był na ty z owymi paniczykami, stojącymi przed cukiernią, i zaczepiającymi śmiałemi spojrzeniami przechodzące kobiety.
Nieraz, stojąc na maszynie, widywałem moich dawnych przyjaciół, przechadzających się na stacyi z damami, z któremi robili sekretne wycieczki, nie przypuszczając, że ich tu kto zna, pozna; nieraz, prosząc mnie o ogień do cygara, nazywali poufale (mój przyjacielu), nie domyślając się, że w tym utartym frazesie było tyle prawdy, że kiedyś rzeczywiście byłem ich przyjacielem. Żyłem na świecie całkiem incognito, zapomniany przez wszystkich, znany zaledwie przez kilka osób.
Wszelakoż jeden człowiek zwracał na mnie szczególniejszą uwagę, choć o tem nie wiedziałem, mianowicie ów urzędnik, do którego się zgłosiłem o posadę, a który był, jak się później dowiedziałem, inspektorem warstatów. Z zajęciem śledził on moje czynności. Zdawało mu się z początku, że tylko kaprys chwilowy mógł popchnąć człowieka, takiego jak ja, do tak ciężkiej pracy, i był przekonany, że to nie potrwa długo. Gdy jednak widział wytrwałość moją, pilność i pracę, zajął się mną z wielką życzliwością.Jego to wpływom zawdzięczam, że zaraz po złożeniu egzaminów, dostałem miejsce maszynisty, a teraz mam nadzieję awansować i dalej. Nie potrzebuję ci zapewne mówić, że, jak tylko dostałem tę upragnioną posadę, pierwszą czynnością moją było ożenić się z Julią. Nietylko wdzięczność sama popchnęła mnie do tego małżeństwa, bo przywiązałem się prawdziwie do niej i do pokochałem ją dla jej pięknych przymiotów, no, i powiedzmy prawdę, dlatego, że mi się podobała. Dziś jeszcze, jak widziałeś, wygląda powabnie, a cóż dopiero przed kilku laty? Mówię ci to wszystko, żebyś nie myślał, że robiłem jakieś poświęcenie, żeniąc się; owszem, z nas dwojga prędzej ona poświęcała się, decydując się wyjść za człowieka z tak skromną pensyą, jaką miałem, która wystarczała zaledwie na moje utrzymanie, i musiała po ślubie pracować dalej i pracuje do dziś dnia wspólnie z siostrami, żeby módz wychować dziewczynki przyzwoicie i uzbierać jaki taki fundusik zapasowy. Mimo to, miała dużo przykrości ze strony moich kochanych ciotek, które stawiały niesłychane przeszkody naszemu małżeństwu.
— Byłeś przecie pełnoletnim — odezwał się Juliusz.
—Tak, i nie potrzebowałem się ich wcale Pytać o pozwolenie; ale Julcia, przed ślubem, zanim poszedłem do spowiedzi, życzyła sobie koniecznie, abym się z niemi pojednał. Umiała Ona delikatnie namówić mnie do tego, przedstawiając, że bądź, co bądź, mam dla nich pewne obowiązki wdzięczności, że one mnie wychowały, zastępowały miejsca rodziców. Dałem się namówić i poszedłem, czego potem mocno żałowałem; bo ciotki, dowiedziawszy się, czem teraz jestem i że zamyślam ożenić się z ubogą dziewczyną, traktowały mnie, jakbym się jakiej ciężkiej zbrodni dopuścił, i jedna drugiej pokazywały mnie.. jako odstraszający przykład, do czego może dojść człowiek, bez religii i moralności. Słuchając ich, doprawdy można było myśleć, iż jestem w ostatnim stopniu zepsucia i spodlenia. Kiedy już wyszafowały cały zapas skal g i lamentów, zaczęły potem odzywać się do mojej ambicyi, przedstawiając mi świetności rodu, z którego pochodzę, i zaklinając mnie w imieniu całego szeregu mych przodków, żebym nie kalał ich pamięci, pracując, jak prosty wyrobnik, i żeniąc się z jakąś tam szwaczką. I jedno, i drugie, według ich wyobrażeń, było w wysokim stopniu hańbiącem człowieka dobrze urodzonego.Obiecywały mi w nagrodę za poprawę życia, a pod poprawą rozumiały wyrzeczenie się małżeństwa i pracy, powrót do łaski, utrzymanie i w dodatku ową wdowę, którą hrabia żuaw, znalazłszy sobie inną, lepszą partyę, zostawił na koszu, zabrawszy jej tytułem pożyczki na wieczne oddanie 30.000 florenów. Nie potrzebuję ci mówić, co im na to odpowiedziałem. Oburzenie uczyniło mnie wymownym, a w gniewie nie dobierałem słów. Nie mogąc dobrocią nakłonić mnie do swojej woli, zaczęły używać najrozmaitszych intryg i sposobów, aby nie dopuścić, jak się wyrażały, do shańbienia zacnego rodu. Nasyłały i mnie i Julii anonimowe listy, pełne najobrzydliwszych paszkwilów, udawały się do biskupa Z prośbą, aby odmówił pozwolenia na to małżeństwo, próbowały nawet pozbawić mnie posady, jedynego sposobu utrzymania; zaciekłość ich wysilała się na najrozmaitszego rodzaju prześladowania i przeszkody, które jednak przezwyciężyłem, i zamiar swój przyprowadziłem do skutku. Zabiegi niecne ciotek odniosły tylko ten skutek, że odsłoniły mi jeszcze więcej brudnych stron tej klasy ludzi, do której przedtem z upodobaniem się zaliczałem, że odstręczyły mnie od niej raz na — zawsze. Może z tego powodu Właśnie wpadłem w drugą ostateczność, w przesadę: lekceważę sobie wszelkie formy i drwię z elegancyi, nie wierzę w piękne frazesy i nie cierpię arystokracyi; ale to, czegom doznał, od tych ludzi, usprawiedliwia moją odrazę. My, ulica, może nie jesteśmy lepsi, ale szczersi, nazywamy występek — po imieniu, — wytykamy palcem zbrodniarza, a na nasze moralne piegi i liszaje nie kładziemy pudru ani tynku; mniej u nas fałszu, mniej obłudy, i to właśnie stanowi naszą moralność.
Oto masz mniej więcej obraz przemiany moralnej i fizycznej. Zrzuciłem dawną skórę bez żalu, nową zaś, choć szorstką i grubszą, noszę z pewnym rodzajem dumy, bo nie farbowana i własna; pracuję ciężko, ale to przeświadczenie, że umiem i mogę pracować, daje mi stokroć więcej zadowolenia, niż dawniej wygodne Próżniactwo; a tę przemianę moralną i szczęście obecne zawdzięczam mojej ukochanej Julii i jej siostrom, więc nie dziw się, że. mi tak chodzi o honor i spokój tej rodziny. Obawa, żeby jaki śmiałek, niedowarzony młokos, nie poważył się obrazić lekceważeniem tych, których ja tak szanuję i kocham, przypędziła mnie tutaj; ale ty uspokoiłeś moje obawy i przyrzekłeś mi czuwać nad niemi. Dziękuję ci za to i powierzam je twojej opiece: Tylko przed niemi ani słowa o tem, że tu byłem i w jakim celu. Nie powinny na wet domyślać się, o co mi chodziło, boby to mogło popsuć im zabawę.
To powiedziawszy, wziął czapkę ze stołu i wyszedł, zostawiając Juliusza mocno zakłopotanego tem, co mu na ostatku powiedział, powierzając mu z takiem zaufaniem Waleryą i jej siostrę. Przeląkł się, czy nie za wielki ciężar przyjął na siebie, czy nie za wielką odpowiedzialność. Nie obawiał się żadnej awantury na balu, bo był przekonany, że do tego nie przyjdzie; ale nie chciał występować publicznie, jako stały towarzysz Julii i Waleryi, by nie dać powodu ludziom do różnych domysłów, ani też tych pań nie wprowadzać w błąd co do swoich względem nich zamiarów, które nie wychodziły po za granicę zwyczajnej znajomości. Obawy te nasunęły mu się z powodu opowieści Romana.Słuchając go, widział pewne podobieństwo między nim a sobą, a pod względem owego wpływu moralnego, przyjemnego wrażenia, jakie rodzina Waleryi robiła na obudwóch. Ta wspólność doznawanych wrażeń, to podobieństwo stosunków, przestraszało go właśnie i odstręczało od częstego bywania w tym domu, aby nie posądzono go, że ma zamiar zakończyć swoją znajomość tak, jak Roman, bo o tém ani myślał. Im więcej zastanawiał się nad tém, tém bardziej uważał Za konieczne zachować owa ostrożność i umiarkowanie w postępowaniu...

A jednak, wbrew tym postanowieniom, gdy przyszedł wieczór, nie mógł się oprzéć pokusie pójścia tam, nie miał siły wyrzec się tych przyjemnych chwil, jakie go czekały w ciepłem gniazdku rodzinnem — i poszedł.



III.
Praca nie hańbi.

Bal studencki zapowiadał się świetnie, raz dla tego, że na gospodynie zaproszono jednę księżną i kilka hrabin. (Dzisiaj ten rodzaj wabiku już został zużyty i nadużyty, dlatego stracił swoją moc; ale wtedy, przed kilkunastu laty, był on jeszcze nowością, która robiła wrażenie). A tembardziej, że na zaproszeniu był podpisany Jakiś hrabia, jako przewodniczący komitetu balowego. Pochlebiało to niemało dumie i próżności naiwnych mieszczan, że sam hrabia własnoręcznie się fatygował zapraszać ich na ten bal, i uważali sobie za obowiązek grzeczności, spełnić życzenie tak dostojnej osoby. Nie iść, zdawało im się uchybieniem, zbrodnią, brakiem wychowania. Do tego jeszcze rozgłoszono po” głoskę po mieście, że ograniczono liczbę zaproszeń, że tylko wybór towarzystwa dopuszczonym będzie do udziału w balu. Każdy więc, kto otrzymał zaproszenie, uważał sobie to za zaszczyt, że go dopuszczono tam, gdzie nie wszystkim wolno będzie się znajdować, i uradowany tem wyszczególnieniem, wybierał się z rodziną, choćby przyszło zastawić się, zapożyczyć. Tych zaś ojców i mężów, którzy, się pokazali nieczułymi na podobnego rodzaj u ponęty, atakowały żony i córki w najrozmaitszy sposób, to prośbami, to łzami, to spazmami, to pochlebstwami i przymilaniem się! aby ich tylko namówić do pójścia na bal, a właściwie do wyliczenia z góry potrzebnych funduszów na toalety. Już na 3 tygodnie przed balem rozpoczęło się między paniami, które miały być na tej zabawie, gorączkowe, ruchliwe życie, bieganiny po bławatnych sklepach, magazynach, narady z modniarkami, wybadywanie się wzajemne, jak która będzie ubrana, skąd sprowadza meterye, gdzie je każe robić? Okłamywano się wzajemnie, aby nie zdradzić tajemnicy kroju, koloru, ktorąby druga zużytkować mogła ze szkodą wynalazczyni. Artyści, ubiegający się o nagrodę, nie zachowują takiego sekretu względem prac i pomysłów swoich, jak panie w kwestyi toalet. Każda sili się na oryginalność, i prawo pierwszeństwa chce zachować wyłącznie dla siebie.
Magazyn panny Waleryi był w tym czasie w formalnem oblężeniu przez strojnisie eleganckiego świata. Niektóre spędzały tam po kilka godzin dziennie, wśród srebrzystych obłoków gazy, różnobarwnych zwojów atłasu, aksamitów, obrzuconych koronkami, które przymierzały, układały na sobie w fantastyczne fałdy, upięcia, kontrolując w lustrze każdą najdrobniejszą zmianę, jak to będzie wyglądało, jaki efekt zrobi. Cza.. sami, gdy była wątpliwość, czy się ta lub owa lllaterya wyda dobrze wieczorem, przy świetle gazowem, zamykano okiennice, zapalano lampy i dopiero odbywano narady, co do krojów, kwiatów, ozdób.
Walery a była umęczona przez te panie, z których każda pragnęła mieć najpierwej i najlepiej zrobioną toaletę, każda chciałaby z nią naj dłużej rozmawiać o każdym szczególe stroju i, aby ująć ją dla siebie, każda zdobywała się na najCzulsze, najpieszczotliwsze przymiotniki, najsłodsze komplementa. Każda nazywała ją swoją najdroższą panną Waleryą, nieocenioną panną Waleryą, brylantową panną Waleryą; głaskały ją po twarzy, klepały po ramieniu, przytulały miłośnie do siebie i nieledwie po rękach całowały, aby pozyskać ją dla siebie, aby jak najwięcej czasu, starania i gustu poświęciła tej, a nie innej sukni.Od rana do samego wieczora gustowny salonik panny Waleryi był pełny dam: jedne wchodziły, drugie wychodziły;. były takie, które tam, jak na egzekucyi siedziały cały dzień prawie. Jakaś hrabina z córką, którą pierwszy raz tego roku miała wyprowadzić na widok publiczny, z obawy, by jej nie popsuto materyi, by nie zrobiono czegokolwiek wbrew jej zachceniom, przez dwa dni mieszkała tam prawie, drzemiąc po całych dniach w fotelu wśród pootwieranych pudeł, pudeł, pudełek, rozrzuconych materyj, wiszących gotowych już sukien i budziła się dopiero do przymierzenia lub robienia uwag córce, żeby się trzymała prosto, ust nie otwierała i nogi stawiała w pozycyi. Co chwila z pracowni, w której zwijało się rączo koło roboty przeszło dwadzieścia panien, przynoszono jakiś stanik do przy mierzania, jakąś suknię do upięcia, materyę do przykrojenia, a wtedy ruch w saloniku się zwiększał, damy, jak kurki zbiegały się do oglądania, krytykowania, i wydawały z siebie takie piekielne głosy w różnych językach, przeważnie francuzkim, że głowa mogła rozboleć od tego ciągłego trajkotania, wykrzykników zachwytu, albo wzdychań, lamentów i desperacyj. Najwięcej atoli kłopotu i zamieszania robiła jedna doktorowa, piękna, okazała blondyna. Ta sprowadzała sobie bez ceremonii całą procesyą znajomych i przyjaciółek a czasem nawet kilku mężczyzn kuzynków i odbywała formalne konsylia nad doborem materyj, krojem sukni, ubraniem jej etc. Była niesłychanie grymaśna i wybredna, że trudno jej było dogodzić. Ponieważ dawniej mieszkała w Wiedniu i była podobno na kilku balach dworskich, przeto miała pretensyą do wyrokowania w kwestyach toaletowych i wydziwiała zawsze tak, że trzeba było anielskiej cierpliwości i łagodności panny Waleryi, aby znosić to wszystko. I teraz na bal akademicki musiano jej coś cztery razy sprowadzać niebieski aksamit z Wiednia a każdy wydawał się jej złym i nieodpowiednim; ten był za jasny, ów za ciemny, inny dobrze wyglądał w dzień, ale fatalnie przy wieczornem oświetleniu. Nareszcie, po wielu namysłach, zgodziła się na jeden, który jej wybrała sama panna Walerya, a w którym, jak sama przyznać w końcu musiała, było jej najlepiej. Ale gdy przyszło do przymierzenia stanika, zaczęły się znowu grymasy, krzywienia i niezadowolenia. Doktorowa bowiem należała do tych piękności, które robią wrażenie bogactwem form cielesnych; z wiekiem wszakże — dawno już bowiem przeszła trzydziestkę — formy te doszły do takiej okazałości, Że trzeba je było raczej ukrywać, niż uwydatniać, co się jednak nie zawsze udawało, bo bywały pewne kolory, pewne materye, w których tusza jej występowała w rażący sposób, a. wszelkie dodatki z koronek lub kwiatów, któremi usiłowano sztucznie zasłonić tę otyłość, jeszcze bardziej ją powiększały, co doktorową doprowadzało do rozpaczy i wściekłości.
Napróżno panna Walerya robiła, co mogła, co się dało, aby ją zadowolnić; rozgrymaszona elegantka była ciągle niezadowolniona, zawsze miała jeszcze coś do zarzucenia, wymagała co chwila jakichś przeróbek, poprawek, i tow sposób tak niegrzeczny i nieprzyzwoity, że panna Walerya musiała jej w końcu, wprawdzie delikatnie, ale stanowczo, oświadczyć, aby sobie innej krawcowej poszukała. Trzeba było widzieć, jaki słowa te cudowny skutek wywarły: rozdrażniona lwica w jednej chwili zmieniła się w pokornego baranka, zaczęła przepraszać za swoje uniesienie, ściskać, całować, pochlebiać, nazywać modniarkę swoją najdroższą, najmilszą przyjaciółką; poniżała się aż do ubliżenia swej godności, dla miłości toalety, bo wiedziała, że w całem mieście nikt innyby nie umiał jej tak zrobić, jak zrobiono w zakładzie panny Waleryi.Suknie wychodzące ztamtad, miały taki gust, elegancyą, że niektóre damy podawały je mniej świadomym, jako sprowadzone prosto z Paryża.Doktorowa znała dobrze wartość tego magazynu i nie chciała z nim zrywać, dlatego obsypywała jego właścicielkę komplementami, czułościami i nie odeszła, dopóki j ej panna Walerya nie oświadczyła, że się na nią nie gniewa, że jéj zapomni to chwilowe uniesienie. Panna Walerya zadość uczyniła jéj żądaniu, odpowiadając na gorące oznaki życzliwości chłodną uprzejmością, i znalazła się w całéj téj sprawie z taką godnością, taktem i umiarkowaniem, że — jak się wyraziły panie, będące świadkami téj sceny — najdystyngowańsza dama z towarzystwa mogłaby jéj pozazdrościć. I tę pochwałę przyjęła panna Walerya z pobłażliwym uśmiechem i zachowała dyskretne milczenie. Gdy po wyjściu doktorowéj zaczęto roztrząsać jéj wady i grzeszki, udała, że nie słyszy tego, zajęta swoją robotą, a gdy jedna z pań wprost do niéj się zwróciła z uwagą, że nie powinna przyjmować w swoim magazynie kobiety z taką reputacyą, odrzekła skromnie, że nie do niéj należy wydawać sąd o moralności swoich klientek. Odpowiedź ta zamknęła usta wszystkim, bo niejedna z pań uważała ją, jako delikatny przytyk do siebie, choć prawdopodobnie nie była daną z tą intencyą. Ale widocznie między obecnemi były takie, które mogły to wziąć za przymówkę do siebie, choć się obrażać o nią nie mogły, bo była zrobiona w formie takiéj, że więcéj wyglądała na obronę, niż na potępienie. Bądź-co-bądź, odezwanie się Waleryi miało ten skutek, że o doktorowéj mówić przestano.
Na drugi dzień zjawiła się ona z elegancką bombonierką, napełnioną cukierkami, które niosła, niby jako dodatek do wczorajszych przeprosin. Napróżno Walerya wymawiała się od przyjęcia tego podarunku pod najrozmaitszemi pozorami; natarczywa doktorowa nie ustąpiła i gwałtem prawie wpakowała jej do rąk pudełko, na przypieczętowanie zgody. Chciała w ten sposób pozyskać sobie względy osoby, od której zależał tryumf jej na akademickim balu, od którego zaledwie dwa dni ją oddzielały. Na drugi dzień wypadał ostateczny termin wy kończenia sukni i generalnej jej próby. Doktorowa z gorączkowem niepokojem wyczekiwała tego wieczoru, wysłuchała nawet mszy na tę intencyą, t. j. na pomyślne wykończenie sukni. Nie wiadomo, czy modlitwy, czy bombonierka ofiarowana, czy też szczęśliwy traf zrobił, że próba sukni wypadła nadspodziewanie świetnie: połączenie niebieskiego aksamitu z różowym atłasem robiło przy gazowem oświetleniu efekt niezmierny; upięcie ogona było mistrzowskie; kwiaty nadzwyczaj gustownie dobrane, nawet ten nieszczęśliwy stanik, o który było tyle kłopotu, w połączeniu z suknią, wydawał się jakoś smuklejszy, zgrabniejszy. Doktorowa nieposiadała się z radości, nie odrywała oczu od lustra; to odchodziła o kilka kroków, to się zbliżała; stawała to bokiem, to przodem, to plecami; wyginała się w najrozmaitszych pozach; a po każdym takim przeglądzie ściskała i całowała Waleryą, jak serdeczniejszą przyjaciółkę i powtarzała uradowana:
— Prześlicznie! cudownie! Panno Walery o, medal się pani należy za tę suknią, to prawdziwe arcydzieło! na wystawę, jak mamę kocham, na paryzką wystawę! Jaka szkoda, że pani nie będziesz mogła podziwiać swojego arcydzieła na sali balowej, porównać z innemi.
— Owszem, zdaje mi się, że będę mogła.
— Będziesz pani na galeryi? Ach, to doskonale!
— Nie, prawdopodobnie będziemy na dole.
— Na sali? — spytała z niedowierzaniem doktorowa, mierząc Waleryą dziwnem jakiemś Spojrzeniem.
—Tak.
—Jakto? między balowemi?
—Tak. Czy to panią dziwi?
—O! nie, bynajmniej. Dlaczegożby mnie miało dziwić? — mówiła, usiłując zachować obojętną minę; ale znać było widocznie po niej, że ją ta wiadomość trochę zaniepokoiła i zepsuła jej humor. Ostygła znacznie w swojej serdecznoŚci dla panny Waleryi, suknią się także mniej już zachwycała i, wydawszy dyspozycyą, kiedy l gdzie ma być jej odesłana, wyszła pożegnawszy się prędko i ozięble.
Walerya nie mogła sobie wytłumaczyć tej nagłej zmiany humoru doktorowej; przypisywała Ją kapryśnemu usposobieniu, dziwactwu, z czego była znaną. Zresztą. nie zastanawiała się długo nad tem, mając o wielu innych rzeczach do myślenia; bo tyle jeszcze robót było niepokończonych, a tu od różnych pań na gwałt przybiegały służące, pokojówki, upominając się każda o swoję, To też w magazynie był rwetes niesłychany; w nocy, przed balem do trzeciej z rana pracowały wszystkie panny, wykończając z pośpiechem pilniejsze roboty; ściany, parawany, pozawieszane były gotowemni sukniami, z których każdą po kolei panna Walerya kładła na manekina, lub na którą z panien, aby jej nadać ostateczne wykończenie, poupinać i ozdobić kwiatami. A oprócz tego, musiała pomyśleć i o własnej tualecie szło zaś jej bardzo o to, żeby wyglądała dobrze, aby nie zrobić wstydu panu Juliuszowi, który ją kilka dni temu zaprosił do pierwszego kadryla. Serce biło jej szybciej, ile razy pomyślała sobie o tym kadrylu, o wejściu na salę balową; doznawała rodzaju niepokoju i zarazem nieopisanej radości, czemu dziwić się nie można, bo to miał być pierwszy publiczny bal w jej życiu. Dotąd bawiła się na prywatnych zebraniach, na wieczorkach tańcujących, parę razy na jakimś balu rzemieślniczym; ale bal publiczny, duży, świetny, był dla niej nowością, która ją pociągała i przestraszała zarazem. Myśli te i zajęcie, jakie miała, tak ją zaabsorbowały całkiem, że nie zauważyła nawet, iż Juliusz, który bywał prawie codziennym gościem w ich domu, w wigilią balu nie pokazał się wcale. Wydawało się jej to bardzo naturalnem, że nie przyszedł, wiedząc, jak wiele miały zajęcia, bo nawet, choćby chciała, nie miałaby czasu z nim porozmawiać.Ani jej przez myśl nie przeszło, że był powód poważniejszy, dla którego nie pokazał się i że pOwód ten tyczył się jej przedewszystkiem.
Rzecz się tak miała, że na drugi dzień po owej próbie sukni balowej, podczas której doktorowa dowiedziała się, że i panna Walerya otrzymała zaproszenie na bal, wpadł Bolek z rana, jak bomba, do mieszkania Juliusza i, nie witając się nawet, mocno zaalterowany, zaczął odrazu od wymówek:
— Patrz — rzekł — coś narobił tym twoim nieszczęśliwym Mulińskim! Doktorowa już się dowiedziała, że ta twoja panna Walerya ma być na balu, narobiła v;’rzawy, zbuntowała kilkanaście pań, które teraz z wymówkami się odniosły do.komitetu balowego i z zapytaniem: co to ma znaczyć, że tak zapowiadano z góry iż bal ten będzie miał wyborowe towarzystwo, sarną śmietankę naszego miasta, a tymczasem dopuszczają do niego szwaczki? Doktorowa, powiadam ci, jest zirytowana tem, oburzona do najwyższego stopnia.
— Ona, oburzona? — rzekł z drwiącym uśmiechem Juliusz. — A ileż osób musiałoby się oburzyć na to, że ona tam będzie? Jeżeli kto, to ona nie ma prawa odzywać się w tym względzie. Kobieta z taką reputacyą...
Ale widzisz, ma firmę, parawan, ma męża, który przed światem bierze odpowiedzialność za jej czyny. Skoro on wprowadza ją sam na salę balową, my nie marny prawa wglądać w ich domowe sprawy; gdy tymczasem ta twoja panna Walerya chce wejść przemycanym sposobem, pod firmą jakiegoś Mulińskiego.
— Wszak to jej szwagier?
— Tak, tylko że ten szwagier mniej jeszcze potrzebny na balu, niż sama panna. W każdym razie wplątałeś się w głupią kabałę i będziesz miał z tego kłopot.
—Wiadomość ta zafrasowała rzeczywiście Juliusza; nie myślał, że sprawa ta nabierze tyle rozgłosu. — Ale kto mógł doktorowej powiedzieć o Waleryi, kiedy zaproszenie brzmiało na nazwisko szwagra?
— Kto? Ona sama. Pilno jej było pochwalić się z tem przed doktorową. Radzę ci zażegnać tę burzę, bo będzie awantura.
— Ale jak?
— Bardzo prostym sposobem. Napiszesz grzeczny list, przeprosisz, że się pomylono w zaproszeniu, zwrócisz pieniądze, jeżeli już dali za bilety, i historya skończona.
Propozycya ta wydawała się Juliuszowi tak haniebną, że oburzyła go do głębi. Jeżeli dotąd w kwestyi tej zachowywał stanowisko niezdecydowane, wahał się, co mu zrobić wypadało; to teraz z całą stanowczością wystąpił w obronie Waleryi — szlachetna strona jego serca oświadczyła się za pokrzywdzoną. Spojrzał na Bolesława ostro, poważnie i spytał:
Czy to twoja propozycya, czy komitetu?
No, niby komitet nie uchwalił jej, bo było wiele głosów przeciwnych; ale kilku osądziło, że to jedyny punkt wyjścia, a ja, jako przyjaciel, radzę ci.
— Więc powiedz tym kilku, że jeżeliby który z nich odważył się zrobić to, co mi proponowałeś przed chwilą, będę to uważał za osobistą obrazę i pociągnę go do odpowiedzialności, choćby to był nawet taki przyjaciel, jak ty — dodał z ironią.
— Pi, pi! jak widzę, toś się ty grubo zaawanturował z tą szwaczką.
— Zakazuję ci mówić o niej w ten sposób!
— No, przecież hrabiną jej nie nazwę, bo nią nie jest. A jeżeli ty sam uważasz za ubliżenie nazywać ją tém, czém jest, to dajesz najlepszy dowód, że podzielasz nasz pogląd na tę sprawę
— Bolku nie drażnij mnie, bo zapomnę, że jesteś moim gościem — zawołał z irytacyą Juliusz, zrywając się ze stołka.
— Ha, ha! ukłółem cię w drażliwe miejsce, Uczułeś słuszność moich uwag — rzekł drwiąco Bolek. — No, no, nie irytuj się, odchodzę już. A pamiętaj, że co tancbuda Skoczkowskiego, to nie bal publiczny; tam nie można się afiszować ze skłonnościami do szwaczek.
To powiedziawszy, wyszedł prędko, zatrzasnąwszy drzwi za sobą. Juliusz, wzburzony, zrobił ruch taki, jakby chciał biedz za nim; ale się zatrzymał, a po chwili siadł, a raczej upadł na krzesło, jakby złamany, zgnębiony. Czuł, że się zaplątał fatalnie, i nie wiedział, jak się wywikłać i z tej sprawy. Uczciwość pchała go do walki z głupotą i przesądem, radziła mu stanąć po stronie Waleryi i bronić jej do ostatniego, bo on, nie kto inny, namawiał ją do pójścia na bal; a z drugiej strony nie miał od wagi wystąpić publicznie, jako rycerz i obrońca kobiety, która była tylko krawcową. Obawiał się, że takie wystąpienie nietylko może go ośmieszyć, ale także obudzić nieuzasadnione pretensye, jeżeli nie w Waleryi, to w jej rodzinie. Nie staje się przecież tak żarliwie w obronie honoru kobiety, całkiem nam obojętnej; tylko starający się o jej rękę byłby uprawniony do podobnego kroku, a on przecież tego zamiaru nie miał. Zresztą któż mu zaręczy, że Walerya będzie zadowolnioną z tego, że prawie siłą pięści wprowadzi ją na salę balową? że z tego powodu nie wyniknie jakaś awantura? Cóż jej z tego przyjdzie, że będzie bronił jej honoru? Dla kobiety uczciwej najlepszą obroną jest — nie potrzebować obrony. Obrona więcej kompromituje, niż oczyszcza w takich razach. Czy nie byłoby lepiej pod jakimkolwiek pozorem odciągnąć te panie od pójścia na bal? Znaczyłoby to wprawdzie tyle, co złożyć broń przed ludźmi takimi, jak Bolek, przyznać im słuszność, coby było niejako upokorzeniem dla niego; ale wolał być sam upokorzonym, niż żeby Walerya miała zostać obrażaną. Nie idąc na bal, nie będzie ona wiedzieć zupełnie o tem, co jéj zagrażało, i w ten sposób oszczędzi się jej przykrości i wstydu. Ten sposób wyjścia z zawikłanej sytuacyi wydawał mu się najlepszym; szło tylko o to, jak wyperswadować Waleryi i jej siostrze pójście na bal? kogo użyć do tego? Odrazu przyszedł mu na myśl Roman. On sam nie życzył sobie, aby poszły na ten bal, przewidywał z góry, na co mogą być narażone; skoro się więc dowie, że jego obawy mają pewną racyą, będzie umiał w sposób delikatny odwieść je od tego zamiaru. Postanowił więc Juliusz iść do niego i zwierzyć mu się ze wszystkiem.
Właśnie rozmyślał nad tem, o jakiejby porze było najdogodniej zobaczyć się z Romanem i pogadać bez świadków, gdy ten, jakby na zawołanie, wszedł do jego mieszkania. Był ożywiony i w wesołym humorze.
— Przyszedłem tu do ciebie szukać schronienia, bo tam u nas rwetes i harmider okropny, z okazyi tego balu. Musiano przyjąć jeszcze kilkanaście panien do roboty, bo moje jejmoście nie mogły sobie dać rady z obstalunkami, a że nie miano ich gdzie pomieścić, więc wpakowano i do Mulińskich, i do naszego mieszkania. Dziś rano wróciłem z drogi i, powiadam ci, nie poznałem się u siebie, tak mi wszystko do góry nogami poprzewracały, tak roztasowały się wszędzie; gdzie spojrzéć, to tiule, aksamity, pudełka ze wstążkami, pudełka z kwiatami, że kącika dla siebie nie miałem. Rad nie rad, musiałem emigrować z własnego domu, a że knajpy nie cierpię, więc odważyłem się szukać u ciebie schronienia. Wszak nie gniewasz się? co? Może masz jakie pilne zajęcie?
— Broń Boże, wybierałem się właśnie do ciebie.
— A, to byłbyś ładnie trafił. Wiesz co — mówił daléj, rozsiadając się z całą swobodą w fotelu — nigdy nie miałem pojęcia, ile te kobiety zachodu mają i kłopotów z temi balami. Gdybyśmy tak musieli robić tyle przygotowań, to chybaby nigdy balów nie było, a ich nietylko to nie odstrasza, ale dodaje więcéj jeszcze ochoty. Naprzykład, taka Mulińska i Walerka, pomimo, że mają tyle roboty dla drugich, iż zdawałoby się, że im się odechce myśléć o własnéj tualecie; gdzie tam! myślą o tém z największą przyjemnością. Dziś rano, kiedym wracał z kolei, była już trzecia. Patrzę, a w magazynie jeszcze się świeci. Zajrzałem tam po drodze, ciekawy, co to być może, i zobaczyłem Walerkę z Mulińską, pracujące zajadle! wyobraź sobie: o trzeciej w nocy, i to dlatego, że chciały wykończyć sobie tualety na ten bal jutrzejszy, bo w dzień nie ma na to czasu! Gdybyś je był widział, z jaką ochotą i ożywieniem to robiły, nie byłbyś przypuścił, że one już tyle godzin przedtem pracowały dla drugich. Co to znaczy zapał! Tyś dobrze wiedział, czem im można zrobić przyjemność, proponując im ten bal; to téż na długo zapisałeś się im w sercu tą kawalerską przysługą. Kobiety nie posiadają się z radości; od kilku dni o niczem innem nie mówią, tylko o tym balu: jak się będą bawiły, kogo ze znajomych tam zobaczą, jak się wydadzą ich toalety, z kim tańczyć będą, słowem, u nich w głowach już od tygodnia trwa bal. Patrząc na tę ich radość, widzę teraz, jakąbym przykrość był im zrobił, odwodząc je od pójścia na ten bal; mnie się zdaje, że nawetbym nie miał odwagi zdobyć się na coś podobnego.
Te ostatnie słowa, jak kamień, spadły na Serce Juliusza i przygniotły jego poprzednie postanowienie. Jeżeli Roman nie miałby odwagi odradzać pójścia na bal, to któż.inny mógłby podjąć się tej drażliwej misyi? Jemu samemu przecież nie wypadało i nawet nie odważyłby się nigdy na to. Pozostawało więc tylko poddać się biernie tokowi wypadków i czekać, co z tego będzie. Plan jego teraz był taki, że będzie czuwał nad Waleryą, aby w danym razie stanć w jej obronie, bo to był obowiązek jego; ale będzie, ile możności, unikać afiszowania się z nią po sali i trzymać się z daleka. Uspokojony tem postanowieniem, z większą swobodą oddał się rozmowie z Romanem, którego dotąd słuchał roztargniony, odpowiadając nieraz rozmyślnie.
—Ale jak przykład jest zaraźliwy — mówił w dalszym ciągu Roman — -: — to widzę po mojej Julci. Babinie ani się śniło nigdy o balu, bo dla niej najmilszą zabawą są dzieci, a jednak teraz, kiedy widzi, że siostry wybierają się na ten bal, uważam, że i ona ma wielką ochotę. Parę razy już wspominała mi, że jej ślubna suknia wygląda jeszcze tak dobrze, iż śmiało możnaby się w niej pokazać między ludźmi, odświeżywszy tylko to i owo; to znowu przypatrując się, jak Walerya przymierzała swoją suknią, mówiła, wzdychając, że okropnie żałuje, że nie będzie mogła widzieć, jak będzie wyglądać na sali balowej, ale ja udaję, że tego wszystkiego nie rozumiem, bo jestem nieprzyjacielem wszelkich balów publicznych — więcej mnie one drażnią, gniewają, niż bawią, Kiedy naprzykład zobaczę jakiegoś dygnitarza, którego zakulisowe sprawki znam doskonale i mo ralną wartoś a widzę, jak ludzie oddają mu honory dla jego stanowiska i wpływ u, oburza mnie to do żywego i napełnia goryczą
—Pesymistą jesteś, jak widzę.
I ty nim będziesz może, gdy dojdziesz do tych lat, co ja, bo jestem przecież zawsze o kilka lat starszy od ciebie, a przeżyłem może dziesięć razy więcej, niż ty, bo ciotki w czternastym roku wprowadziły mnie już w świat, aby się mną popisać. W piętnastym roku miałem już frak, skrojony według ostatniej mody, i kochałem się w jednej hrabinie, co była dwa razy starszą odemnie. Była to dobra szkoła dla mnie, poznałem wtedy przez nią tyle skandalicznych historyj tego niby arystokratycznego świata, że nie uwierzyłbyś mi może, gdybym ci chciał opowiadać, co widziałem wtedy i czego się dowiedziałem od owej hrabiny, która, dla usprawiedliwienia siebie, nie oszczędzała wcale swoich najbliższych, najserdeczniejszych przyjaciółek i zdradzała bez skrupułu ich tajemnice przedemną.Nazwisko niejednej z tych dam czytam teraz W gazetach na liście gospodyń balów; służą one tam niejako za dekoracyą, za rodzaj przynęty dla publiczności, która jest do tyla głupią, że się daje łapać na nazwiska, mitry i herby, nie zważając, co się kryje pod niemi. Gdybym taką jednę, drugą damę zobaczył na sali balowej, otoczoną honorami w gronie dawnych jej wielbicieli, którzy publicznie udają dla niej szacunek, możebym się nie mógł pohamować i wykrzyknął: nie wierzcie im! oni kłamią i szacunek, i przyzwoitość, i dobry ton. Jestem gorączka i nie ręczę za siebie, czybym nie zrobił tego, szczególniej, gdyby mi w głowie zaszumiało parę kieliszków wina; bo jestem weredyk i żyję między ludźmi prostymi, którzy nie umieją i nie lubią w bawełnę obwijać tego, co myślą.
— Ale dosyć o tem — rzekł, machnąwszy pogardliwie ręką — bo to mnie tylko rozdrażnia i wprawia w zły humor. Mówmy o czem weselszem, co lepiej odpowiada mojemu dzisiejszemu usposobieniu, naprzykład o twojej Waleryi. No, no, nie rób takich zdziwionych oczu i naiwnej miny; widzę ja dobrze, co się święci; przechodziłem przecież przez to samo, tak samo lubiłem, jak ty, spędzać wieczory w ich domu, wpatrywać się w moją Julcię, jak ty dzisiaj Waleryą ścigasz zakochanemi oczyma.
— Ależ zaręczam ci...
— Nie zaręczaj, bo ci nie wierzę. Przecież nie bywasz dla matki staruszki. O chęć bałamucenia mojej żony albo Mulińskiej także cię posądzać nie mogę; no, więc dla kogóżbyś przychodził tak często, jak nie dla W aleryi? Kochasz się, bratku — mówił, klepiąc go poufale po ramieniu — no a skoro się kochasz, to da Bóg może niezadługo zostaniemy szwagrami, z czego się mocno cieszę, bo cię znam, jako zacnego chłopca.
Juliuszowi aż się gorąco zrobiło, gdy usłyszał, co Roman mówił. Przeląkł się, widząc, jak daleko zaszły rzeczy, skoro go o małżeńskie zamiary posądzano. Należało mu co prędzej wycofać się z tej fałszywej pozycyi, i obiecywał sobie solennie, że zaraz po balu zerwie wszelkie stosunki z tym domem.
— Nie myśl jednak, że ci to tak łatwo przyjdzie — mówił dalej Roman, który dziś był w szczególniejszym humorze gadania i wywnętrzania się — — nie myśl, że ci tak łatwo przyjdzie skłonić Waleryą do małżeństwa. Ho, ho! nie taka ona prędka do tego. Pod tym względem to prawdziwa dziwaczka, Sfinx nieodgadniony. Tak, jak się ją widzi, zdaje się, że nic łatwiejszego, jak zyskać sobie jej wzajemność, bo jest nadzwyczaj łatwa w obejściu, przyjacielska, serdeczna; nie jeden by myślał, wnosząc z tego. że dosyć jest oświadczyć się, ażeby być przyjętym; a tymczasem nieprawda, bo panna, o ile dla wszystkich bliższych znajomych jest nadzwyczaj słodka, uprzejma, o tyle staje się chłodną i nieprzystępną, skoro tylko spostrzega jakieś głębsze afekt a i zamiary. Nie jeden już grubo zawiódł się w tym względzie. Z początku sądziliśmy, że to robi przez wygórowaną ambicyą, że ma jakieś przesadne wymagania, że dotychczasowi konkurenci wydają się jej za małymi figurami; ale pokazało się, że byliśmy w błędzie, bo niedawno oświadczył się o nią jakiś panek, człowiek pod każdym względem kwalifikujący się na męża, to, co się nazywa w języku światowym świetna partya, bo i młody, i przystojny, i bogaty, i z dobrej familii, podobno nawet baron, choć się do tego nie przyznawał, no i w dodatku artysta, i to wcale zdolny artysta, oddający się sztuce z zamiłowania. Poznał Waleryę, malując jej portret, i zakochał się, a wkrótce potem oświadczył się. Zdawało się, że to powinno jej było pochlebiać, że najchętniej zgodzi się na to małżeństwo; a tymczasem odmówiła. Dlaczego? Bo, jak się wyraziła, nie mogłaby iść za mąż za człowieka, któregoby nie kochała z całej duszy; a że baron nie wzbudzał w niej takiego uczucia, więc nie mogłaby z czystem sumieniem przyjąć jego ręki. Napróżno matka perswadowała, siostry namawiały; nic nie pomogło i baron poszedł z kwitkiem. No, ale z tobą rzecz inna. Do ciebie od pierwszej chwili powzięła ona szczególniejszą sympatyę; podobno, jak wróciły od tego Skoczkowskiego, gdzieście się to poznali, to potem coś przez tydzień nagadać się z matką o tobie nie mogły; ciągle tylko ty byłeś na tapecie, — tak mnie przynajmniej Julcia mówiła; a znowu ja z mojej strony zauważyłem, że, jak się zbliża ta godzina, w której zwykle przychodzisz do nas, to Walerka zawsze przedtem pod jakimś pozorem wymknie się z pokoju na drugą stronę do salonu, żeby sobie włosy poprawić, jakąś kokardkę przypiąć, w której wie, że jej do twarzy. To niby mała rzecz, ale wiele mówi. Ja, widzisz, przyzwyczaiłem się uważać na takie drobnostki, bo przez tyle lat siedzę między samemi kobietami, to nauczyłem się odgadywać je i rozumieć. Tak, tak, mój kochany! wszystko to pokazuje, że prawdopodobnie będziemy szwagierkami.
Juliusz chciał coś na to odpowiedzieć, ale mu nie dał przyjść do słowa, zapytując zaraz:
— Ty dużo jeszcze potrzebujesz czasu do ukończenia uniwersytetu?
— Kończę go w tym roku, ale potem wyjadę zagranicę na parę lat do jakiej akademii rolniczej, a następnie zwiedzę Niemcy, Francyą, bo jestto życzeniem ojca, abym pierwej poznał trochę świat, zanim ugrzęznę na wsi.
Umyślnie tak mówił, dodał nawet więcej; niż prawdą było, sądząc, że Roman zrozumie dostatecznie intencyą jego odpowiedzi; ale Roman, nie domyślając się ukrytych myśli, rzekł całkiem spokojnie:
— Bardzo słusznie, bardzo sprawiedliwie. Przez tę parę lat dojrzejesz na męża; jesteście jeszcze dosyć młodzi oboje, możecie śmiało poczekać. My z Julcią czekaliśmy trzy lata blisko, zanim mogliśmy się pobrać.
Juliusza zaczęła już irytować ta pewność, z jaką Roman traktował go jakby już. zdeklarowanego konkurenta, i dlatego przerwał mu trochę nawet za ostro, zniecierpliwiony do najwyższego stopnia:
— Ależ mogę cię upewnić, że się grubo mylisz, posądzając mnie o jakieś zamiary względem panny Waleryi.
— Dobrze już, dobrze! nie chcesz się zdradzać przed czasem z tajemnicą twego serca.Niech i tak będzie. Umiem szanować tę wstydliwość, podobasz mi się jeszcze więcej z tego.No, no, już milczę — rzekł, widząc, że Juliusz chciał mu się znowu tłumaczyć. — Milczę i nie mówmy więcej o tem. — Juliusz nie próbował już przekonywać go słowami, że się mylił w swoich domysłach, wiedząc, że za kilka dni najlepiej czynem o tem go przekona. Byle tylko jak najprędzej ten bal przeszedł i on mógł zbyć się obowiązków, zaciągniętych wględem Waleryi.Bal ten nie wydawał mu się teraz przyjemnością ale złem koniecznem, które będzie musiał przebyć, aby się uczuć swobodnym. Wybierał się na niego, jak na egzekucyą.
Wieczorem, na kilka godzin przed wyjściem, kiedy właśnie zabierał się do przywdziania balowego stroju, otrzymał list z domu, od matki.Zawiadamiała go że z mężem, córką i zięciem przybędą za tydzień do Krakowa, i prosiła o zamówienie dwóch pokoi w hotelu; zarazem zapytywała go, czy nie zna przypadkiem, lub nie słyszał o jakiej pani Dulskiej. Miała to być osoba starsza, w jej wieku, znajomość jeszcze z pensyonarskich czasów, z którą dawniej sąsiadowała a która potem, w skutek strat majątkowych, przeniosła się w inne strony. «Długo bardzo, pisała mu matka, nie wiedziałam, co się z nią dzieje, bo od czasu, jak opuściła nasze strony, nie dawała całkiem znać o sobie; aż oto teraz od jednej z naszych wspólnych znajomych dowiaduję się, że stracili wszystko, że mąż, umierając, zostawił ją w najgorszych interesach. Taż sama osoba, która mi to mówiła, przypuszcza, Że prawdopodobnie mieszka ona teraz w Krakowie, i że jej się musi nieszczególnie powodzić, gdyż raz w którymś kościele słyszała wywoływane zapowiedzi jakiejś Maryi Dulskiej, a takie imię właśnie miała najstarsza jej córka, z jakimś rzemieślnikiem. Wiele mi zależy na tem, aby odszukać tę dawną znajomą i serdeczną przyjaciółkę moją, i liczę bardzo na ciebie, że mi w tem dopomożesz. Mam dla niej nietylko obowiązki przyjaźni, ale i wdzięczności, które chciałabym spłacić jej choć w części teraz, gdy tego potrzebuje. Najłatwiejszy może sposób byłby wezwać ją przez gazety, ogłoszeniem w jakim dzienniku, ale nie mam pewności, czyby się na takie wezwanie zgłosiła, bo miała zawsze dużo ambicyi, a tembardziej teraz, gdy ubóstwo uczyniło ją jeszcze drażliwszą. Sądzę, że dopiero w ostateczności będziemy mogli uciec się do tego środka, jeżeli inną drogą nie potrafimy jej odszukać. Ale ja mam nadzieję, że się to zrobi, że, przy twoich stosunkach i znajomościach, odkryjemy jej mieszkanie. Liczę tu także wiele na szczęśliwy przypadek, na twój spryt i moją gorliwość. Zabawimy parę tygodni w Krakowie i, jeżeli ta nieszczęśliwa tam jest jeszcze, musimy dowiedzieć się o niéj».
List ten odczytał Juliusz pobieżnie, w roztargnieniu, nie wiele interesując się jego treścią, jakąś panią Dulską. Nazwisko to słyszał nieraz, powtarzane w domu; przypomniał sobie, jak przez sen niewyraźnie, że jakaś pani tego nazwiska sąsiadowała z jego rodzicami, że z jej córeczkami bawił się nieraz, będąc małym chłopcem; ale co go to teraz mogło obchodzić, gdy miał myśl zajętą czem innem, Im bliżej było balu, tembardziej był niespokojny. A nuż — myślał sobie — znajdzie się który taki, co zechce sprzeciwić się wpuszczeniu na salę balową? Wy dawało mu się to prawie niepodobnem, a jednak możliwem. Dla zażegnania podobnej burzy, należało mu być wcześnie na sali i czuwać, nie dopuścić do katastrofy. Zajęty takiemi myślami, wrzucił list matki między papiery na biórku, ubrał się coprędzéj i pojechał na bal, może na pół godziny przed jego zaczęciem.
W czasie, kiedy Juliusz z bijącem sercem, z niepokojem, wyczekiwał przy drzwiach sali balowej na przybycie Waleryi, ona, nieświadoma niebezpieczeństwa, które jej zagrażało, nie przypuszczając ani na chwilę nawet możliwości jakiejkolwiek przeszkody, najspokojniej zajmowała się ubieraniem, w czem jej pomagały siostry i panny, pracując w jej zakładzie, oraz blizkie znajome, które zeszły się, aby zobaczyć, jak będzie ubraną.
Wśród całego tego otoczenia ciekawych i życzliwych, stała przed lustrem uśmiechnięta, promieniejąca szczęściem, cudownie piękna w stroju balowym, który potęgował i uwydatniał prześliczne jej kształty. Wszystkie panie przypatrywały się jej z zachwytem, niektóre z ukrytą zazdrością, wydając od czasu do czasu głosy uwielbienia i podziwu. Nawet służąca z kuchni, z zakasanemi rękawami i do połowy obtartym talerzem, wsuneła głowę przez drzwi do pokoju, aby zobaczyć, jak jej panienka wygląda, i zawyrokowała, że wygląda, jak królowa, że chyba piękniejszej niema na całym świecie. Matka staruszka nic się nie odzywała, ale w jej oczach, szklących się łzami radości, łatwo można było wyczytać, jak była uszczęśliwiona, zachwycona.Wpatrywała się w swoją Waleryę, jak w obraz święty.
Mulińska, ukończywszy już dawno swoją toaletę, która jej nie wiele zabrała czasu, bo była bardzo skromna, choć elegancka, zajmowała się teraz przystrajaniem siostry, upinała jej kwiaty We włosach, podawała bransolety, zapinała rękawiczki, a za każdym nowym dodatkiem odsuwała się o parę kroków, jak artysta, modelujący posąg, aby z pewnej odległości objąć całość i ocenić, jaki to efekt wywoła. Mąż jej tymczasem, ubrany już kompletnie we frak ślubny, który dziś wyglądał trochę za kuso na jego herkulesowej postaci, przechadzał się na palcach z kąta w kąt, z ogromnie poważną i uroczystą miną, pocąc się nad wciskaniem białych rękawiczek na grube palce. Julia zaś, z igłą i nitką w ręce, obchodziła dokoła jednę i drugą siostrę, pilnie się przyglądając, czy gdzie nie potrzeba zrobić jakiej poprawki, coś przypiąć, przyszyć, a równocześnie spoglądała co chwila na zegar, pilnując, aby się nie spóźniono z wyjazdem.
— Dziewczęta, kwadrans na dziesiątą; już pół — odzywała się od czasu do czasu. a gdy skazówka dochodziła do trzech kwadransów, rzekła:
— Możeby już posłać po dorożkę?
Na samym końcu jednak pokazało się tyle jeszcze do zrobienia, że było już po dziesiątej, kiedy Walerya z siostrą, odziane w atłasowe białe zarzutki, obszyte puszkiem, trzymając w rękach powłóczyste ogony, zabierały się do wyjścia. Walerya na pożegnanie pocałowała matkę w rękę, a staruszka ją w czoło i drzącą od wzruszenia dłonią zrobiła krzyżyk nad nią.
— Niech wam Pan Bóg da najlepszą zabawę — rzekła stłumionym głosem i odprowadziła je wzrokiem pełnym miłości aż na schody, gdzie czekała na nie kucharka z podniesioną do góry lampą, aby im poświecić. Julia z pannami wyszła za niemi do sieni, przechylone przez poręcz spoglądały za schodzące mi i, kiwając głowami, życzyły im szczęśliwej zabawy. Walerya z dołu jeszcze podniosła ku nim twarz uśmiechnięta, dziękując za życzenia i żegnając je przyjaźnemi spojrzeniami. Wzruszyła ją i radowała ta sympatya, jaką jej okazywano; odprowadzana życzliwemi spojrzeniami tylu osób, czuła się bardzo szczęśliwą. Ale kiedy znalazła się w ciemnym powozie, usłyszała turkot kół po bruku, ogarnął ją jakiś dziwny niepokój, jakiś dreszcz. Może dlatego, że była lekko okryta; może do wywołania tego wrażenia przyczyniła się poważna, sztywna mina szwagra, milczenie siostry, zajętej tylko tem, aby się suknie nie pomięły, lub bransoletka nie odpięła. Jechali w tak ponurem milczeniu, jakby nie na bal, ale na pogrzeb, To musiało źle oddziałać na humor Waleryi i zasępić jej myśli. Rozjaśniła się dopiero, gdy wjechali w sień, jasno oświeconą gazem, bogato ubraną kwiatami i dywanami. Z góry dolatywały dźwięki muzy ki. Uczuła się weselszą w tem otoczeniu; jeszcze jednak serduszko jej drzało jakąś tajemną trwogą, gdy wstępowała po schodach, wybitych dywanami. Gdy w jednem z luster, które pozawieszano na zakrętach schodów, zobaczyła twarz swoją w cieniu białego kapturka, nie poznała się w pierwszej chwili, tak była bladą i zmienioną.
Juliusz, który we drzwiach sali balowej już od godziny przeszło oczekiwał jej przybycia, dostrzegł ją pierwszy wśród osób tłoczących się W garderobie; nie pośpieszył jednak ku niej, bo chciał, aby kto inny, nie on, wprowadził ją do sali. I on w tej chwili był blady zmieniony, nie pewny, co się stać może.
Kilku młodych członków komitetu, którzy mieli obowiązek wprowadzania pań do sali, wnet ją spostrzegło, bo piękność jej niezwykła wyszczególniała ją od innych i zwracała uwagę.
— Kto to? kto to? — pytano po cichu. — Nie znacie jej?
— O którą pytacie? — spytał Bolek, — zbliżając się.
— O tę w białym kapturku.
— A! — rzekł, skrzywiwszy się — to ta...
—Co za jedna?
Ta, o którą tyle było kłopotu. Nie warto się fatygować, może wejść sobie sama — i, to mówiąc, odwrócił się plecami.
Juliusz czuł, jak mu krew zbiegła z twarzy do serca, które zakipiało oburzeniem. Widział, że awantura będzie nie uniknioną i postanowił stanąć śmiało w obronie Waleryi. Przecisnął się przez tych, co mu zastępowali drogę, ab si co prędzej dostać do niej i podać jej ramię. Ale na szczęście, nie wszyscy słyszeli lekceważące odezwanie się Bolka, i dwóch komitetowych wprowadziło już na salą Waleryą i jej siostrę, zanim Juliusz mógł dostać się do nich. Wnet gromadka tancerzy otoczyła je kółkiem i poczęła zapisywać do książeczki swoje nazwiska, angażując do wszystkich tańców. Za chwilę Juliusz spostrzegł w wirze tańczących walca seledynową sukienkę Waleryi.
Odetchnął; pierwsze lody zostały przełamane nie było już żadnej obawy. Teraz mógł już zbliżyć się do niej. Przywitała go tak serdecznie i szczerze, że aż się zarumienił, bo czuł, że nie zasłużył na to. Z wdzięcznością uścisnął jej za to delikatną rączkę i usiadł przy niej,
— Myślałam, żeś pan zapomniał o naszym kadrylu, nie widząc pana nigdzie.
— Nie mogłem w pierwszej chwili dostać się do pań, tak byłyście oblężone. Pani ma wszystkie tańce zajęte? —:
— Zdaje się, że wszystkie.
Podała mu książeczkę z porządkiem tańców rzekła.
— Może pan ją będzie łaskaw zatrzymać, bo ja nie mam gdzie. Będziesz mi pan przypominał, z kim mam tańczyć; dobrze?
Juliusz, który tu przyszedł z myślą unikania jej, był teraz nad wyraz uszczęśliwiony tym drobnym dowodem jej zaufania, którym go niejako uprawniła do opiekowania się nią przez cały wieczór.Widział, jak inni, przypatrując się z daleka, zazdrościli mu jego pozycyi i z adoracyą przyglądali się Waleryi. To mu pochlebiało i robiło go dumnym. Za nic w świecie nie byłby odstąpił miejsca — przy niej nikomu, nawet najlepszemu przyjacielowi.
— Jakże pani znajduje ten pierwszy bal? Jakież na pani zrobił wrażenie?
— Z początku doznawałam jakiejś dziwnej trwogi, rodzaju rozkosznego bólu; ale teraz to już przeszło. Oswoiłam się trochę i jest mi dobrze, szczególniej, gdy pan jest przy nas. Zdaje mi się, że jestem w swejem kółku.
Podziękował jej spojrzeniem pełnem wdzięczności za zaliczenie go do kółka najbliższych. I on przy niej doznawał takiego uczucia, jakby w gronie najbliższych mu osób, najdroższych jego sercu.Dziwił się sam sobie, że ten tłum różnobarwny, który się przesuwał zwolna naokoło sali, tak go nic nie obchodził; patrzał na niego obojętnym wzrokiem, nie mając wcale chęci przysunąć się do kogokolwiek, rozmawiać z kim. Nie ruszał się z miejsca, bo mu było tak najlepiej. Nic zważał nawet na ciekawe i złośliwe spojrzenia, jakiemi obserwowano go z galeryi, zajęty będąc wyłącznie Waleryą, Wszystkie postanowienia, z jakiemi tu przyszedł, w niwecz się rozpłynęły wobec tego uroku, jaki na niego wywierała jej piękność i dobroć. Wydawała mu się nierównie piękniejszą, niż wtedy, gdy ją pierwszy raz zobaczył na wieczorku tańcującym; wyglądała dziś jakoś inaczej, więcej majestatycznie, i nie zginęła wcale wśród dam wielkiego świata. Juliusz nie mógł się jej dosyć napatrzeć i siedział przy niej, jak przykuty. Dopiero, gdy muzyka dała hasło do kadryla, zerwał się, aby poszukać sobie vis á vis, o czem zupełnie zapomniał, zająwszy się Waleryą.
— No, cóż? znalazłeś pan? — spytała, gdy, wróciwszy, podawał jej ramię.
— Na szczęście, chwyciłem jakiegoś faceta który także szukał sobie vis-á-vis.
— Nieznajomy?
— Wiem, że z piątego roku medycyny, ale jak się nazywa, zapomniałem.
— Proszę stawać! — — zawołał olbrzymim głosem, prowadzący tańce.
Wnet środkiem sali, wśród zbitego tłumu utworzyła się rozpadlina, próżnia, umajona po brzegach różnobarwnemi sukniami i czarnymi frakami na przemiany. Juliusz znalazł się naprzeciw owego medyka z piątego roku, z krótko przystrzyżoną brodą i gęstemi włosami, które, jak lwia grzywa, spadały mu na kołnierz. Trzymał pod ręka jakąś damę. w błękitnej sukni, na którą Juliusz wcale nie uważał, zajęty wyłącznie swoją tancerką.
— A, to moja dobra znajoma — rzekła Walerya ucieszona, patrząc na damę vis-a-vis, i ukłoniła się — uprzejmie, czego jednak owa dama nie zauważyła, prawdopodobnie dla krótkiego wzroku.
— Tak? znajoma pani? — spytał Juliusz, nie Patrząc na vis-á-vis — Któż to taki?
— Doktorowa N.
— O! ona? — rzekł, krzywiąc się. — Przyznam się pani, że nie kontent jestem z tego vis á-vis.
— Dlaczego?
—Dla dwudziestu kilku powodów, z których najgłówniejszy jest ten, że ta dama nie szczególniejszej używa reputacyi.
— Fe! to nie ładnie, panie, tak mówić o kobiecie i to do tego zamężnej.
— Masz pani słuszność — odrzekł Juliusz, zreflektowawszy się odrazu, że jeżeli komu, to jemu nie wypadało mówić źle o doktorowej, szczególniej przed Waleryą, gdy ta przyznała się do jej znajomości. — Dziękuję pani za nauczkę. — Uścisnął jej rękę i dodał: — Pani jesteś aniołem dobroci.
Równocześnie tancerz doktorowej usiłował ją bawić rozmową, co mu się jakoś nie bardzo udawało, bo doktorowa była dziś nie w humorze.Dużo się na to składało powodów: najpierw fryzyer zirytował ją w domu, nie mogąc utrafić w jej gust przy układaniu fryzury; powtóre, przed samem wyjściem na bal, złota jej lornetka, zahaczywszy się o toaletkę, złamała się, przez co doktorowa, będąc krótkowidząca, zmuszona była iść na bal prawie jak bez oczu, wyrzec się szczegółowych — obserwacyj, co dla. niej było wielką przykrością. Miała wprawdzie drugą lornetkę, ale byłaby jej za nic w świecie nie wzięła na bal publiczny, bo była tylko szyldkretowa i nie było jej z nią do twarzy. Wolała więc mniej widzieć, niż być gorzej widzianą. Pomimo jednak krótkiego wzroku, zauważyła, że toaleta jej nie zrobiła takiego wrażenia, jak się spodziewała, a co gorsza, że parę podobnych sukien pojawiło się na sali balowej; to jej znacznie popsuło humor, a więcej jeszcze to, że widziała się zaniedbywaną przez mężczyzn. Przyzwyczajona była zawsze, że ją otaczał rój wielbicieli, że najlepsi tancerze ubiegali się o zaszczyt tańczenia z nią; tymczasem dzisiaj zmuszona była poprzestawać na jakichś figurach mniej znanych i niepokaźnych, w książeczkę jej do drugiego mazura nikt się jeszcze nie zapisał. Była to nie praktykowana rzecz u niej, i dlatego była zła, zirytowana, rozdrażniona, co można było poznać łatwo po nerwowych ruchach jej rąk i niespokojnem, roztargnionem zachowaniu się.
— Kogo mamy za vis-a-vis? — spytała swego tancerza, bawiąc się niecierpliwie wachlarzem.
— Pan Nabielowski.
— A! on. Nie raczył się jeszcze nawet przywitać ze mną.
— Owszem, właśnie kłania się.
— O! ileż grzeczności — rzekła półgłosem skinęła obojętnie głową. — A któż ta dama, z którą tańczy?
— Nie znam, ale jest prześliczna.
— Żałuję, że nie mam szkieł; muszę na ślepo wierzyć w gust pański.
— To nie tylko moje zdanie. Zwraca ona powszechną uwagę. Pan Nabielowski zdaje się nią być mocno zajęty, bo jej ani na chwilę nie odstępuje, odkąd weszła.
— Tak, on lubi zapalać się, jak słoma.
W tej chwili muzyka zagrała. Pary skrzyżowały się w chaine anglaise. Juliusz ukłonił się powtórnie doktorowej, przechodząc mimo niej. Walerya zrobiła to samo, ale doktorowa nie spostrzegła tego, odwzajemniając się skinieniem głowy na ukłon Juliusza. Dopiero przy chaine des dames, gdy Walerya, podając jej z uprzejmym ukłonem i serdeczną życzliwością rękę, odezwała się przyjaźnie.
— Witam panią! — doktorowa zmrużyła oczy, aby się przypatrzeć lepiej, kto ją wita, i w jednej chwili twarz jej zmieniła się, brwi ściągnęły i prędko cofnęła wyciągniętą już rękę.
— Pani mnie nie poznaje? To ja, Walerya odezwała się przy powtórnem spotkaniu w chaine.
Doktorowa nie odpowiedziała nic, nie spojrzała nawet na nią i, zbliżywszy się do swego tancerza, — rzekła głosem stłumionym od gniewu.
— Odprowadź mnie pan na miejsce.
— Dlaczego? — spytał zdziwiony.
— Nie będę tańczyć.
— Czy pani może słabo się zrobiło?
— Nie, ale ja nie zwykłam tańczyć ze szwaczkami. Podaj mi pan rękę i odprowadź na miejsce. A! to impertynencya, bezczelność!
mówiła, siadając pod lustrem i chłodząc się silnie wachlarzem to skandal, puszczać podobne kobiety na bal.
— Co się stało doktorowej? — spytała Walerya Juliusza, nie domyślając się wcale powodu odejścia; ale on zrozumiał to odrazu. — Widział, że stało się to, czego się obawiał; ale nie przypuszczał nigdy, że doktorowa odważy się na coś podobnego, kobieta, którą cenił tak nizko! Krew zakipiała w nim z oburzenia i poszedł prędko do niej.
— Dlaczego pani nie tańczysz? — spytał przyciszonym, ale ostrym głosem, przeszywając ją surowem, i groźnem spojrzeniem.
— Bo nie chcę i nie mam powodu tłumaczyć się przed panem, jeżeli sam nie zrozumiałeś tego.
— Pani musisz tańczyć — nalegał gwałtownie i gorączkowo.
— Kto mnie może zmusić? — spytała, mierząc go chłodnem, śmiałem spojrzeniem.
— Ja. Radzę pani nie wywoływać skandalu, bo ten skandal tylko panią okryje niesławą.
— O! nie wiedziałam, żeś pan zeszedł na obrońcę szwaczek — rzekła z drwiącym uśmiechem.
— Jestem obrońcą każdej uczciwej kobiety, która zasługuje na szacunek.
— Winszuję, ale nie zazdroszczę panu tej roli, w jakiej dzisiaj występujesz. Powinieneś pan był wystąpić w barwie swojej damy, było-by ci do twarzy, a u niej znalazłoby się dosyć skrawków materyi dla udekorowania swego rycerza.
Drwiła sobie z niego, a on nie miał sposobu poskromienia jéj, zemszczenia się za obelgę, którą wyrządziła Waleryi. Mężczyznę mógł wyzwać; ale co zrobić z kobietą? Ta niemoc moralna przyprowadzała go do rozpaczy.
— To podłość, co pani robisz — zawołał z oburzeniem.
— Proszę się miarkować i uwolnić mnie od siebie — rzekła z dumą — bo zawołam męża, aby mnie uwolnił od pańskiej niegrzeczności.
— Mąż odpowie mi za panią.
Podczas kiedy ta szybka wymiana słów odbywała się pod lustrem, Walery a, nie świadoma całkiem burzy, która jej zagrażała, stała najspokojniej, oczekując powrotu Juliusza. Była przekonaną, że doktorowej może słabo się zrobiło, lub miała coś do poprawienia w toalecie. Ale, gdy widziała, że już druga figura się rozpoczęła, a Juliusz nie wracał, zaczęło ją to niepokoić. Dziwne spojrzenia, jakie na nią rzucały inne pary, żenowały ją; nie wiedziała, co z sobą zrobić? czy czekać, czy odejść? Ogarnęło ją dziwnie niemiłe uczucie, które na tle wesołych dźwięków muzyki tém przykrzejszém jéj się wydawało. Druga figura już się skończyła, a Juliusza nie było widać. Już chciała odejść z pośród tańczących, gdy spostrzegła go wracającego.
Była tak ucieszona jego powrotem, który ją wybawiał z niemiłego położenia, że nie spostrzegła wcale bladości i pomieszania na jego twarzy.
— No, cóż tam się stało? — spytała zainteresowana.
— Służę pani, odprowadzę panią do garderoby — rzekł zmienionym głosem, siląc się na spokój, choć drzał cały z oburzenia i irytacyi.
— Do garderoby? dlaczego? Czy doktorowa nie wróci więcej?
— Nie.
— Z jakiegoż powodu? — Zasłabła nagle.
Jakby umyślnie, dla zaprzeczenia jego słowom, doktorowa, wsparta na ramieniu męża, przeszła niedaleko od nich, spoglądając z tryumfem i urąganiem w stronę, gdzie stała para zakłopotana, wystawiona na złośliwe uwagi, szepty i dwuznaczne spojrzenia blizko. Walerya dostrzegła te spojrzenia, te śmiechy i szepty; zobaczyła doktorowę i zaczęła się czegoś niedobrego domyślać. Chwyciła żywo Juliusza za rękę i spytała wpatrując się w niego z niepokojem:
— Dlaczego doktorowa nie chce tańczyć z nami?
Nie miał odwagi powiedzieć jej prawdy, ale milczenie jego, twarz blada i zmieniona, powiedziały jej wszystko, i ból straszny, dotkliwy ścisnął jej serce.
— A! domyślam się — szepnęła, chwytając się ręką za głowę, w której w tej chwili uczuła ogień straszny i zamęt. Zaćmiło się jej nagle w oczach, siły ją opuściły i nieprzytomna osunęła się na ziemię.
Juliusz rzucił się przerażony na ratunek, podniósł ją prędko z ziemi i z pomocą kilku panów zaniósł do garderoby. Zaczęto ją trzeźwić środkami, jakie były pod ręką — wodą kolońską, studzienną... Niezadługo zjawił się jakiś doktor, kazał garderobianej co prędzej rozsznurować zemdlałą, wyprosiwszy pierwej mężczyzn z pokoju i przymknąwszy drzwi, prowadzące do sali balowej. Został tylko Juliusz, bo nie chciał w tej chwili odstępować jej choćby na minutę! nie zważał na żadne względy, nic go nie obchodziło, jak to ludzie będą uważać, co powiedzą, szło mu tylko o nią.
— Doktorze, na Boga, ratuj ją! — mówił, wpatrując się z przestrachem w jej twarz gipsowej bladości, zesztywniałą i zimną — mów pan, co jej jest?
— Uspokój się pan, proste zemdlenie; to przejdzie — i począł nacierać jej skronie. Juliusza oczy niespokojne szły w ślad za ruchem ręki doktora; chwile wyczekiwania wydawały mu się długiemi, jak wieczność. Nagle zadrżał z radości, bo chora odetchnęła ciężko, powieki jej zadrgały, a na usta poczęły występować niewyraźne kolory. Zdawało mu się, że to jemu życie powraca, że z tem życiem wraca jego szczęście; chciało mu się płakać z radości, łzy dławiły go. Teraz dopiero się przekonał, jak drogą była jego sercu; boleśne wstrząśnienie wydobyło na jaw uczucie, które bezwiednie zakorzeniło się w nim. Wstrzymywał płacz i oddech, aby nie spłoszyć tych słabych oznak życia, które występowały na jej twarz.
Po chwili otworzyła oczy i spojrzała niemi do koła zdziwiona. Widok Juliusza i dźwięki muzyki, dochodzące z sali balowej, przypomniały jej, gdzie jest, co się stało; przymknęła znowu oczy i rysy twarzy zostały z wyrazem przykrego cierpienia. Widać było, jak boleść szarpała jej serce; przygryzła więc wargi, jakby chciała zatrzymać skargę, co się jej dobywała na usta, i dwie duże łzy wystąpiły jej z pod zamkniętych powiek.
— Panno Walery o! — odezwał się do niej łagodnie Juliusz, tonem głębokiego współczucia — uspokój się pani.
Chwyciła jego rękę mocnym uściskiem, jakby dziękując mu za współczucie i, zasłoniwszy twarz drugą ręką, mówiła urywanym głosem:
— Taki wstyd! takie upokorzenie!.. ach, to okropne! Gdzie jest Ksawera?
Pytała się o siostrę, o Mulińską, która, nie Wiedząc o niczem, bawiła się wesoło w sali. Ta zabawa ochocza, te skoczne dźwięki ostatniej figury kadryla, były strasznem urągowiskiem dla cierpiących. Walerya pragnęła uciec jak najdalej od tej wesołości, schować się w ciemności, by ukryć tam swój wstyd. I
— Do domu, do domu! — powtarzała co chwila.
— Zaraz pojedziemy — uspokajał ją Juliusz — kadryl się wnet skończy, pójdę odszukać szwagra i żonę.
Nie chciał zatrzymywać jej, bo wiedział, ileby ją to kosztowało u osób, w obec których doznała takiego upokorzenia. Wprawdzie przychodziło mu na myśl, czy nie lepiejby było zostać, pokazać ludziom, że nie wiele sobie robi z afrontu takiej kobiety, jak doktorowa, lekceważyć opinią podobnych jej osób; a gdyby potrzeba było dla obrony Waleryi, wyzwać choćby cały świat do walki. Takie męztwo czuł w sobie w tej chwili, taką chęć poświęcenia się dla niej i pokazania jej publicznie swego szacunku i przywiązania, Ale gdy widział, jak była zmęczoną i osłabioną tem zajściem, ile cierpiała z tego powodu, nie miał odwagi doradzać jej, by została i owszem sam przyśpieszał odjazd, gdy spostrzegł, jak, po ukończonym kadrylu, wielu ciekawych zaglądało nie dyskretnie przez uchylone drzwi, a niektóre panie, pod pozorem niby poprawienia toalety, weszły do garderoby, aby się lepiej przypatrzeć siedzącej tam Waleryi.
Sam poszedł do przedpokoju po rzeczy, ubrał i ją, otulił i wyprowadził do powozu. Była mu posłuszną, jak dziecko, szła za nim, jak automat bezmyślny, ścierpnięta cała cierpieniem. Dopiero kiedy dorożka ruszyła z miejsca, kiedy czuła, jak z każdym obrotem kół oddalała się coraz więcej od tych miejsc, gdzie ją tak zhańbiono, Odetchnęła swobodniej, wzięła w milczeniu rękę Juliusza uścisnęła ją na znak podzięki, i nie puszczała jej aż do mieszkania. Trzymała się go jak rozbitek deski, która mu życie ocala.
W domu jeszcze nie spali, ani matka, ani dzieci. Małe dziewczynki, siedząc koło lampy, bawiły się odbijankami, które wytłaczały na pudełkach od zapałek; Joasia szyła dla lalki nową sukienkę; Julcia przeglądała dzienniki mód, a matka robiła pończochę, jak zwykle, wspominając o balujących, jak się tam bawią, co teraz tańczą, kiedy wrócą. Poczciwa staruszka myślą chociaż towarzyszyła dzieciom na zabawie i cieszyło ją, że się rozerwą trochę, a duma matczyna podszeptywała jej w sekrecie, jaką Walercia zrobi furorę, jak się podobać będzie.
Naraz marzenia te przerwał jej jakiś ruch na schodach; słychać było chód kilku osób, które zatrzymały się koło ich drzwi. Któżby to mógł być o tej porze? Ani jej przez myśl nie przeszło, żeby jej dzieci. Dopiero szarpnięcie dzwonka zbudziło w niej jakieś złe przeczucie; zdawało się, że ją ktoś za serce szarpnął. Julcia pobiegła Co tchu otworzyć i ze zdziwieniem ujrzała Walerkę, wchodzącą z Juliuszem i Mulińskimi. Biedna dziewczyna nie szła, ale biegła resztą sił i rzuciła się na szyję matce. Ból stłumiony, który dotąd ściskał jej serce, wybuchnął teraz głośnym serdecznym płaczem.
— Walerciu, cóż się stało? — Dlaczegoście już wrócili tak prędko? Mówcie na Boga! — rzekła, zwracając się do Mulińskich, którzy jednak nie umieli jej objaśnić dokładnie, co się stało, a córki nie mogła dopytać się, bo płacz nie pozwalał jej mówić.
— Walerciu, niechże się dowiem, co ci kto zrobił, dopytywała staruszka przestraszona, tuląc córkę w ramiona i uspokajając.
— Zelżono mię, zhańbiono — skarżyła się, zanosząc się od płaczu — i za co? za co? że żyję uczciwie, że ciężko pracuję... czyż to zbrodnia?
Więcej nie była zdolna mówić. Juliusz musiał matce wyjaśnić, co się stało. Wysłuchała go z poważną, surową twarzą, a gdy skończył, pokiwała boleśnie głową i rzekła:
— Mój Boże! mówią, że praca nie hańbi!
Juliusz uczuł całą gorycz tych słów i przypomniał sobie, że winni nie zostali jeszcze ukarani. Tak był dotąd zajęty Waleryą, że całkiem o nich za pomniał. Teraz dopiero wspomniał na swój obowiązek i zerwał się prędko.
— Dokąd pan idziesz? — spytała żywo Walerya, zatrzymując go. — Nie odchodź pan, proszę. Domyślam się, co pan zamierzasz, ale ja nie chcę tego, abyś pan się narażał dla mnie; ja już przebaczyłam tym ludziom.
— Ale ja nie przebaczyłem, a ci ludzie obrazili nas oboje.
— O! nie, pana się to wcale nie tyczyło.
— Kto obraża osobę mnie droższą nad życie, ten mnie obraża i odpokutuje za to — odpowiedział z uniesieniem, i wybiegł szybko, nic nie zważając na słowa Waleryi, która go zatrzymać usiłowała. Wskoczył do dorożki, czekającej przed bramą i powrócił na bal. Pilno mu było odszukać winnych.
— W sali była temperatura rozgrzanego pieca; grano właśnie mazura, wszystko było rozbawione, roztańczone; tancerki miały ogień na twarzach, płomienie w oczach, które studziły wachlarzami; mężczyźni powiewali chustkami mokremi od potu, a na galeryi była formalna łaźnia.Na dole tańczono zapamiętale, na galeryi obmawiano zajadle. Scena między doktorową a Waleryą obiegała tam z najrozmaitszemi komentarzami już coś w szóstej odmianie. Zrobiono z tego coś potwornego, przy czem powychodziły na wierzch, jak plamy przy kurzu, najrozmaitsze sprawki doktorowej, i większa część kobiet przypisywała tę awanturę widocznie powodom zazdrości. Komponowano sobie niestworzone baśnie na ten temat i... dziwna rzecz, sympatya była przeważnie po stronie doktorowej; nad Waleryą użalano się o tyle, te tak mało miała ambicyi i zastanowienia i pchała się tam, gdzie nie powinna była się znajdować. Jeżeli to miało być towarzystwo wyborowe, prawie zamknięte kółko, to po co wcisnęła się w nie gwałtem? Słusznie należała się jej ta nauczka, bo czyż nie ma zabaw i tańców w jej sferze, gdzie znalazłaby właściwsze i odpowiedniejsze dla siebie towarzystwo? Doktorowa wprawdzie nie wiele warta; ale zawsze przecież nie można jej równać z taką krawcową: pochodzi z pięknej familii, ma męża ze stanowiskiem, prowadzi dom na wielką skalę, gdzie się pysznie bawią. A — że tam ma swoje grzeszki, to któż jest bez ale?
Takie zdania kursowały po galeryi, połykane chciwie wraz z ciastkami, przekąskami i porcyami lodów, któremi chłodzono sobie rozpalone usta. Kiedy Juliusz zjawił się powtórnie na sali, wszystkie oczy i lornetki skierowały się tam na niego.
— Jest — przyszedł — co też zrobi? — kogo się będzie czepiał o satysfakcyą? czy męża, czy tancerza, czy doktorowej? Ależ tancerz Bogu ducha winien, mąż także nie zawinił nic w tej sprawie, no, a z doktorową pojedynkować się nie będzie, chyba żeby jej chciał zrobić jaki afront i odpłacić się pięknem za nadobne. A może też z tej wielkiej chmury nie będzie nic, może ten pan Nabielowski, pozbywszy się kłopotu, wrócił do sali, aby się zabawić. Prawdopodobnie nic z tego nie będzie, bo zobaczył doktorową tańczącą, spojrzał na nią i, nie zatrzymując się, poszedł dalej. Dobrzeby zrobił, żeby ignorował takie zajście, bo szkodaby było takiego ładnego i dystyngowanego kawalera, żeby się zaawanturował dla jakiejś tam szwaczki.
W czasie kiedy galerya tak zajmowała się Juliuszem, który był dla niej poniekąd bohaterem wieczoru, on, przeciskając się przez gęste szeregi tych, co przypatrywali się tańczącym, kogoś szukał niespokojnie oczyma. Patrząc dokoła, spostrzegł rzeczywiście doktorową między tańcującymi i odwrócił się od niej z pogardą i oburzeniem, bo nie mógł patrzeć spokojnie, że ta kobieta bawiła się w najlepsze, kiedy Walerya z jej powodu łzy wylewała w tej chwili. Zacisnął zęby i poszedł dalej. Przy drzwiach, prowadzących do bufetu, ktoś zatrzymał go za rękę. Juliusz podniósł głowę i zobaczył Seweryna.
— A, to ty — rzekł takim tonem, jakby go się chciał pozbyć coprędzej.
— Szukasz kogo? — spytał Seweryn.
— Tak.
— Masz takie oczy w tej chwili, że nie trudno ci w nich wyczytać, że wkrótce będziesz potrzebować sekundantów.
— Być może.
— Postarałem ci się o jednego, na drugiego ja ci służę.
Juliusz spojrzał na niego z wdzięcznością i uścisnął mu rękę.
— Dziękuję ci — rzekł — za ten dowód przyjaźni. A więc przyznajesz, że postąpiono sobie podle — prawda? — Ubliżać kobiecie, której całą winą jest to tylko, że pracuje..
— A, przepraszam cię, toby była jeszcze najmniejsza wina, ktorąby jej może przebaczono łatwiej.
— Czy możesz pannę Waleryą posądzić o coś gorszego?
— O stokroć gorszą winę.
— Sewerynie! — upomniał go surowo Juliusz.
— Tak, stokroć gorszą, bo jest piękną, piękniejszą, niż wszystkie tu zebrane lafiryndy, a takiej winy kobieta kobiecie nie przebaczy nigdy i nie pominie sposobności upokorzenia jej, jeżeli tylko może.
— A, tak, to prawda — odezwał się z rozjaśnioną twarzą Juliusz, kontent, że tylko taką winę odkrył Seweryn w kobiecie, która teraz była wyłącznym przedmiotem jego myśli i uczuć.Czy nie wiesz, gdzie jest mąż tej nędznicy?
— Przed chwilą widziałem go w restauracyi. Prawdopodobnie jeszcze tam będzie.
— Chodź ze mną.
— Z ochotą.
Weszli do restauracyi, gdzie w gronie kilku biesiadników, zastali doktora dokonywającego operacyi na jakimś kapłonie, którego zalewał obficie szampanem. Był to u niego zwyczajny sposób zabijania czasu na wszystkich balach, na które musiał towarzyszyć żonie.
Juliusz zbliżył się do niego i poprosił go na stronę, na krótką rozmowę.
— Pan zapewne wiesz o aferze, wywołanej przez pańską żonę,
— A tak, pochwaliła się z tem przedemną.
— Właściwie pan nie jesteś nic winien w tej sprawie, ale ponieważ u nas kobiety zdolne są tylko popełniać podobne czyny, ale za nie nie odpowiadają,..
— Więc my biedacy musimy za nie karku nadstawiać — dokończył żartobliwie doktór. — Więc pan na seryo żądasz satysfakcyi? Ha! rad nie rad, muszę się zgodzić; tylko uprzedzam pana, że będziesz pan musiał zatrzymać się z chęcią obcięcia mi nosa, lub uszu, lub przedziurawienia czaszki, bo jutro rannym pociągiem wyjeżdżam w Poznańskie do jednej z moich pacyentek. Obowiązki przedewszystkiem, Za powrotem służę panu.
Romana nie było w domu w dzień balu akademickiego. Obowiązki służbowe powołały go były wtedy do Lwowa. Kiedy wrócił, dziwiło go, że nic jakoś o tym bal u w domu nie mówiono, a kiedy zapytywał, czy były, jak się bawiły, zbywano go ogólnikowemi odpowiedziami, unikając widocznie rozmowy o tym przedmiocie.Zauważył także, że w stosunku między Waleryą a Juliuszem zaszła nagła zmiana, której sobie wytłumaczyć nie umiał; bo najprzód Juliusz, który przed kilku dniami jeszcze wypierał się przed nim serdecznej skłonności do Waleryi, okazywał jej teraz tyle uczucia, i to w tak wyraźny sposób, tak jawnie, że robiło to wrażenie, jakby już był narzeczonym; również i Walerya nie kryła się ze swoją wzajemnością dla niego: w każdem jej słowie, w każdem spojrzeniu, które zwracała na niego, a zwracała teraz bardzo często, znać było, jak jej miłym jest widok jego, jaką czuje dla niego wdzięczność za okazywaną jej życzliwość, za takie troskliwe zajmowanie się Jej osobą. A jednak, mimo to, nie widać było wesołości na jej twarzy; wydawała się Romanowi jakoś smutną, zamyśloną, parę razy nawet zastał ją płaczącą, choć, spostrzegłszy go wchodzącego starała się ukryć to przed nim, a pytana o powód zmartwienia, wydajdywała zawsze takie jakieś błahe i nieprawdopodobne przyczyny, że trudno mu było w nie uwierzyć. Juliusz także nie miał miny szczęśliwego narzeczonego: w stosunku jego do Waleryi przeważała jakaś smutna, poważna tkliwość; robił wrażenie człowieka, który dogląda chorego i troskliwie, na palcach, ostrożnie chodzi koło niego, jakby się obawiał czemś go urazić, dotknąć, a chciał go pocieszać i uspokajać. Wydawało mu się to wszystko bardzo jakoś dziwnem i zagadkowem.Zapytywał się parę razy żony, co to wszystko ma znaczyć? ale i ona tak niejasno mu się tłumaczyła, że nie wiele z tego zrozumiał. Mówiła mu, że Walercia zasłabła na balu, że musiała z tego powodu opuścić wcześnie salę, że Juliusz okazał dla niej wtedy tyle troskliwości, iż nic dziwnego, że ona jest teraz dla niego taką serdeczną, że ten wypadek zbliżył oboje do siebie.
Romana nie zadawalniały te tłumaczenia; czuł instynktowo, że coś się stało, że coś kryją przed nim chciał koniecznie dowiedzieć się, co właściwie jest powodem tego smutnego, poważnego usposobienia, które nagle zapanowało w domu tak dotąd wesołym i przyjemnym.
Przypadek naprowadził go na ślad tej tajemnicy. Jednego dnia wsątąpił na szklankę piwa do którejś z piwiarni; usiadłszy sobie na boku,mimowoli słuchać musiał rozmowy, którą jacyś młodzi panowie głośno prowadzili przy drugim stole. Mówiono o balu akademickim,a w czasie tego wspomniano także o w wyproszeniu z sali jakiejś szwaczki, która się tam dostała, niewiadomo w jaki sposób. Coś go tknęło w serce, czy to przypadkiem nie tyczyło się Waleryi. Przypomniał sobie obawy, jakie miał pod tym względem przed balem, i wydawało mu się to bardzo możebnem. Aż się zagotowało wszystko w nim, gdy pomyślał, że to rzeczywiście Waleryą spotkać mogło. Lekceważący ton, z jakim młodzi panowie mówili o tej całej awanturze, obrażał go do żywego i oburzał, że śmieli w taki sposób wyrażać się o osobie, która mu była tak blizką i drogą. Idąc za popędem swojej gwałtownej natury, miał ochotę pierwszemu lepszemu, który się jeszcze poważy powiedzieć o niej coś ubliżająco, rozbić o łeb swój kufel z piwem; ale wnet przyszła refleksya: zkąd pewność, że to o niej mówiono? Trzeba było pierwej dowiedzieć się prawdy, a nikt nie mógł mu jej powiedzieć tak dokładnie, jak Juliusz. Do niego więc poszedł co prędzej, powiedział mu wręcz, co słyszał w knajpie, i żądał, aby mu wyznał prawdę, czy się to nie odnosiło przypadkiem do Waleryi.
Juliusz, widząc jego wzburzenie, starał się go przedewszystkiem uspokoić. Nie zaprzeczał, że Walerya doznała w istocie pewnej nieprzyjemności na balu, ale nie w takim stopniu, jak on słyszał, i opowiedział mu całe zajście z doktorową, łagodząc ile możności w opowiadaniu niektóre drażliwsze miejsca. Roman słuchał go z wytężoną uwagą, a na twarzy jego znać było gwałtowne wzruszenie, jakie opowiadanie to w nim budziło; chwytał słowa z przerażającą chciwością, w oczach bystrych przelatywały co chwila błyskawice gniewu i oburzenia, a nozdrza drgały mu namiętnie. Zaledwie Juliusz skończył opowiadać, chwycił go silnie za rękę.
— I cóż? — zapytał — co zrobiłeś za to tamtej nędznicy?
— Jej nic. Cóż miałem zrobić kobiecie? Wyzwałem męża.
— Paradnyś sobie! — zawołał z gorzką ironią. — Zrobiłeś tak, jak dawniej robiono u wielkich panów: gdy synek nie chciał się uczyć, albo coś zbroił, to brano niewinnego sługę i ćwiczono rózgami dla dania paniczowi nauczki. Cóż tu mąż winien?
— Ależ na miłość Boską, miał- żem się bić z kobietą?
— Nie, ale ją zbić, za obelgę sto obelg.
— Romanie, gniew cię zaślepia i robi niesprawiedliwym względem mnie. Powiedz sam, czy to możliwe, co ty mówisz?
— Dla ciebie nie, bo ciebie krępują względy światowe, prawidła przyzwoitości; ale ja nie mam takich skrupułów. Między ludźmi, z którymi ja żyję nie ma różnicy płci; tam każdy bierze odpowiedzialność za to, co zrobi, czy to mężczyzna, czy kobieta. Kobieta zawiniła, niech kobieta cierpi. Skoro miała odwagę zelżyć, niech ją znajdzie także do walki.
— Więc cóżbyś ty zrobił był na mojem miejscu?
— Poszedłbym do tej nędznicy i powiedział jej: obraziłaś pani istotę zacną i uczciwą, której nie warta jesteś może w twarz spojrzeć; musisz ją publicznie przeprosić i błagać o przebaczenie.
— A gdyby ci się w twarz roześmiała na taką propozycyą? —
— Wypoliczkowałbym ją wtedy bez litości, aby ją zmusić do tego, a gdyby i to nie pomogło, znalazłbym dla niej inne tortury. Niepodobna; żeby ta kobieta nie miała jakich grzechów, jakich skandalicznych tajemnic, (bo czysta i uczciwa kobieta nie zdobyłaby się na ubliżenie drugiej kobiecie w ten sposób, jak to ona zrobiła); otóż jeżeli ona ma takie tajemnicze grzechy na sumieniu, to postaram się o to, abym się o nich dowiedział i wywlokę je na widok publiczny, i będę prześladował ją niemi, gdzie się da, gdzie ją spotkam; zatruję jej każdą chwilę przyjemną, aż ją doprowadzę do tego, że zrobi, co zechcę, albo będzie musiała kryć się ze wstydu przed ludźmi.
— Albo też odda cię w ręce sądu za napaść.
— To przyjdzie do publicznej rozprawy, a tam z pewnością nie będę jej także oszczędzał i hańbę jej uczynię jeszcze głośniejszą.
— I skażą cię za oszczerstwo na więzienie, gdy nie będziesz mógł dostarczyć dowodów.
— No, to i cóż? odsiedzę karę, ale ją zniesławię,
— I zarazem zniesławisz pannę Waleryą, wywlekając jej nazwisko przed kratki sądowe.
— Alboż już nie została zniesławioną, gdy młodzi ludzie wycierają sobie nią usta po knajpach? Wtedy przynajmniej będą wiedzieć, że bezkarnie nie wolno uchybiać uczciwym kobietom, a to zamknie gębę potwarcom.
Chciał jeszcze dalej mówić, ale wejście trzeciej osoby przerwało wezbrany potok jego ognistej wymowy.
Świeżo przybyłym był Seweryn. Przyszedł on w sprawie pojedynku. Juliusz prosił go był, aby pilnował, kiedy doktór wróci, i niezwłocznie ułożył się z jego sekundantami.
To też, ujrzawszy go wchodzącego, spytał zaraz:
— A cóż? przyjechał? Widziałeś się z nim?
— Później pomówimy o tem .
— Nie mam sekretu przed tym panem. To mój kolega szkolny, a do tego szwagier panny Waleryi.
— A to co innego — rzekł Seweryn, podając rękę przedstawionemu.
— Więc cóż? Na kiedyż pojedynek ułożony?
— Prawdopodobnie do pojedynku nie przyjdzie.
— A to dlaczego? Czy doktór się cofa? Czy może chce przeprosić?
— Ani jedno, ani drugie; ale coś trzeciego, czegoś się pewnie nie spodziewał, a co całkiem zmienia postać rzeczy. Doktorowa uciekła. Skorzystała z nieobecności męża, zabrała, co mogła, i uciekła, i wyobraź sobie z kim? — z Bolkiem.
— Cóż ją skłonić mogło do ucieczki? Przecież mąż nie przeszkadzał jej w niczem, on był ślepy na wszystko.
— To też nikt zrozumieć tego nie może. Powiadają — nie wiem, ile w tem prawdy — że Bolek zaawanturował się z nią do tego stopnia, że obiecał żenić się z nią i w tym celu pojechali do Rumunii, gdzie spodziewają się łatwiej uzyskać rozwód.
— I dla tak wątpliwych nadziei porzuciła męża, wyrzekła się majątku jego i pozycyi!
— Palnęła wielkie głupstwo, ale kobieta piękna, gdy przestaje już być piękną, zdolną jest do najszaleńszych wybryków, gdy idzie o zdobycie sobie ostatniego kochanka.
— No, ale ja nie widzę powodu, dlaczegoby jej ucieczka miała wpłynąć na umorzenie pojedynku.
— Przecież to bardzo jasne. Wyzywając męża, chciałeś od niego satysfakcyi za czyn, którego się dopuściła jego żona. A czyż może być świetniejsza satysfakcya, jak, gdy ta, która zacnej osobie uchybiła, pokazała się sama jako istota bez najmniejszej wartości moralnej, na którą się nie zważa, która nie jest zdolna nikomu ubliżyć, bo się taką tylko pogardza. Nie masz pojęcia, jaką konsternacyą zrobiła ta ucieczka doktorowej między jej znajomymi! Najserdeczniejsze jej przyjaciółki, nawet takie, które, z okazyi tego zajścia na balu, przyznawały jej słuszność, teraz wstydzą się przyznać do jej znajomości, potępiają w czambuł, i ją, i jej postępowanie, prawdopodobnie z obawy, aby ich świat nie potępił; wszystkie wyprzysięgają się jej, jak złego ducha, i oddają należne uznanie pokrzywdzonej przez nią. I ta kobieta, mówią, śmiała potępić kogokolwiek, uważać siebie za lepszą! No, przyznasz, mój kochany, że panna Walerya lepiej nie mogła być pomszczoną
— I ja zgadzam się z panem — odezwał się Roman — że takie publiczne zniesławienie się tej nędznicy większą daje satysfakcyą pokrzywdzonej, niżby to uczynić mogło dziesięć pojedynków.
— No, ale w każdym razie doktór został wyzwany. Mnie przecież nie wypada się cofnąć.
— Daj pokój nieborakowi! on teraz o Bożym świecie nie wie. Cios ten spadł na niego całkiem nieprzygotowanie, bo on nawet nie przypuszczał nigdy tego, o czem wszyscy, prócz niego, na pewno wiedzieli. Uważał ją tylko za lekką, płochą i miał ojcowskie pobłażanie na te słabości; nie sądził nigdy, że może być złą i zepsutą. To też na wiadomość o jej ucieczce, dostał rodzaju ataku apoplektycznego, z którego nie wiem, czy wyjdzie szczęśliwie.
Po takiem wyjaśnieniu, rozumie się, że o pojedynku mowy na razie być nie mogło i całkiem do niego nie przyszło, gdy choroba doktora przeciągnęła się na czas dłuższy. Mimo to, rozpowiadano sobie po mieście, że pojedynek rzeczywiście się odbył, że obaj przeciwnicy w tym celu wyjeżdżali gdzieś na granicę pruską, (co było w samej rzeczy prawdą o tyle, o ile tyczyło się doktora), że doktór został ciężko ranny, a lekarze przed światem upozorowali to jakąś inną chorobą. Bajki te kursowały między ludźmi ze wszelkiemi pozorami prawdy, urozmaicone przez miejscowych plotkarzy różnemi dodatkami, i znajdowały wiarę wszędzie tak dalece, że kiedy rodzina Juliusza przyjechała do Krakowa, jakiś przyjaciel jego ojca nie omieszkał zaraz ostrzedz go, aby syna co tchu zabrał z miasta, bo popadł tutaj w bardzo jakieś niedobre towarzystwo, utrzymuje gorszące stosunki ze szwaczkami, afiszuje się z niemi po balach i nawet kompromituje się do tego stopnia, że, nie szanując ani wieku, ani stanowiska poważnych osobistości, robi z nimi z powodu owych damulek awantury i wyzywa na pojedynki. Jako oczywisty dowód tego, podał ów przyjaciel scenę na balu, tak głośną w całem mieście, i chorobę doktora, która była także publiczną tajemnicą. Ojciec, usłyszawszy to, uważał sobie za obowiązek sumienia rozmówić się z synem w tej materyi, Nie chciał jej brać na seryo, bo był pobłażliwy dla tego rodzaju wykroczeń. Wiedział, że młody człowiek potrzebuje wyszumieć, wyburzyć się, ale szło o to, by takie młodzieńcze wybryki nie odbywały się kosztem dobrej sławy i honoru obywatelskiego. Była to praktyczna moralność, której on trzymając się, uważany był za porządnego człowieka i miał poszanowanie między okoliczną szlachtą. Z tego też punktu widzenia czynił uwagi synowi, kładąc nacisk na to, że można sobie niekiedy pozwolić na jakiś wybryczek, ale nie należy się z tem afiszować i kompromitować.Gdy jednak syn wyjaśnił mu, że się mylił, że osoba, w której obronie on wystąpił, jakkolwiek należy do klasy pracującej, jest ze wszech miar godna szacunku, i że uczucie, jakie on powziął dla niej, nie jest przelotną miłostką, z którąby się kryć potrzebował przed ludźmi, ale głębszej, poważniejszej natury; ojciec na seryo zaniepokoił się o syna, sytuacya wydawała mu się groźniejszą, niż sądził. Zona podzielała w zupełności jego obawy. Poczciwa kobiecina aż ręce załamała z desperacyi, gdy się dowiedziała, że jej syn, którego uważała zawsze za najlepsze dziecko, mógł się zapomnieć do tego stopnia. Nie próbowała przemawiać do jego rozsądku, jak to uczynił ojciec, chcąc go odwieść od tego nierozsądnego zamiaru, ale zaklinała go, w imię religii, w imię honoru rodziny i tych zasad uczciwych, które wyssał z piersi matki, które wyniósł z domu, aby nie robił im tego wstydu, żeniąc się z jakąś tam szwaczką.
Napróżno syn przedstawiał jej, że ta szwaczka nie uczyniła nic takiego, coby ją robiło niegodną wejść w uczciwy dom obywatelski, jako jego Żona, że to, iż pracuje na utrzymanie swoje i swojej rodziny uczciwym sposobem, tylko za zaletę poczytać jej można, że skoro ją matka bliżej pozna, przekona się sama, iż będzie mogła szczycić się tylko taką synową; matka nie chciała ani słyszeć o tem, na sarnę myśl, że jej syn mógłby upaść tak nizko, zalewała się rzewnemi łzami, utrzymując, że onaby takiego wstydu nie przeżyła.
Słuchając tych lamentów matki, surowych upomnień ojca, Juliusz naprawdę zaczął niepokoić się, czy to, co on uczynić zamierza, jest dobrem, skoro rodzice sami, którzy przecież go kochają i chcą jego szczęścia, są tak przeciwni jego zamiarom. Byłażby to rzeczywiście tylko lekkomyślność młodego wieku, to, co on uważał za dojrzałe postanowienie mężczyzny? Nachodziły go obawy, wątpliwości, czy skłonność, jaką uczuwał do Waleryi, nie unosi go zbyt daleko, nie zaślepia na dalsze następstwa. Czy kiedykolwiek nie pożałuje tego kroku, na który dziś chce się odważyć, wbrew woli rodziców. Takie myśli niepokoiły go i osłabiały chwilowo jego postanowienie; ale przypomniał sobie Romana, że i on podobne przechodził koleje, że i on walczyć musiał z przesądnemi pojęciami rodziny, iść wbrew jej woli, a jednak teraz nie żałuje tego i jest szczęśliwy. To porównanie dodało mu energii i nowych sił do walki z przeciwnościami. Rozumie się, że ta walka, miarkowana uszanowaniem winnem rodzicom i miłością, jaką miał dla nich, ograniczała się biernym oporem, milczącem znoszeniem ich uwag, lub tkliwemi błaganiami, któremi usiłował zmiękczyć i zjednać dla siebie serce matki. W obec ojca próbował nieraz bronić swego postępowania, powołując się na to, co lnu on sam mawiał o wartości pracy, o równości stanów. Ojciec nie wypierał się tych zasad; może na ich pochwałę, gdyby mu przy szło naprzykład w tym czasie ubiegać się o mandat poselski, — umiałby przed swymi wyborcami powiedzieć więcej i lepiej, niż syn jego był zdolen, może, gdyby jaki magnat lekceważącem postępowaniem dotknął jego godności osobistej, umiałby palnąć mu kazanie w obronie zasad równości i przeciw dumie arystokratycznej, jako też wywyższaniu się nad innych; ale, gdy szło o stwierdzenie tych zasad w praktyce, o poświęcenie im widoków osobistych i własnej ambicyi, był im najmocniej przeciwnym i postanowił użyć wszelkich sposobów, aby syna od wieść od podobnego szaleństwa.
Cała rodzina pomagała w tym względzie ojcu o ile mogła i umiała: matka modliła się żarliwie po kościołach do Przemienienia Pańskiego, aby syn jej z błędnej drogi się nawrócił; siostra upominała Juliusza, żeby nie robił głupstwa, które go narazi na zerwanie wszelkich stosunków z rodziną, bo przynajmniej, co się jej tyczy, nie mogłaby nigdy jakiejś tam szwaczki nazwać bratową swoją i przyjmować ją u siebie. Szwagier zaś, traktując tę rzecz ze swojego stanowiska, Zwierzył mu się poufnie, że i on miewał nieraz, Za kawalerskich czasów, podobne stosunki z modniarkami, ale nigdy, ani mu przez myśl nie przeszło kończyć je małżeństwem; bo tu jest nonsens myśleć o czémś podobnem człowiekowi z jego imieniem i stanowiskiem.
Na wszystkie te rady i uwagi Juliusz okazał się głuchym i nie czułym, i trwał niezmiennie przy swojem postanowieniu, które nazywano uporem.
— Zabrnął chłopak po uszy — zawyrokował ojciec — i niema co z nim gadać; trzeba się chwycić innego środka dla ratowania jego i honoru rodziny. — Mianowicie, uradził z żoną, że trzeba będzie udać się do tej panny, która ich syna tak opętała w swoje sieci, odwołać się do jej uczciwości, o której Juliusz tyle mówił, wyperswadować jej, ażeby nie gubiła chłopca, nie wprowadzała w zacną rodzinę zamieszanie i nieszczęścia, i dobrowolnie zrzekła się wszelkich pretensyj. Zdecydowano się nawet dać jej jakie pieniężne wynagrodzenie, aby ją prędzej skłonić do zgody. I dopiero, gdyby to nie skutkowało, użyć pogróżek, a nawet interwencyi władzy, gdyby się tego potrzeba okazała.
Spełnienie tej misyi ojciec Juliusza wziął na siebie. Był najmocniej przekonany, że jego okazała postawa, poważna mina, zaimponuje biednej szwaczce i zrobi ją skłonniejszą do uszanowania jego woli. Zaraz na drugi dzień miał udać się do niej. Żona zaś jego tymczasem miała zamiar zająć się odszukaniem swojej przyjaciółki, owej Dulskiej, na której ślad szczęśliwie trafiła przypadkiem.
Przechodząc raz ulicą, wyczytała na jednym z szyldów nazwisko Mulińskiego, które zdawało się jej nie obcem. Córka, która właśnie wtedy chodziła z nią razem po sprawunkach, przypomniała jej, że nazwisko to wymówiła im owa pani, która ich zawiadomiła była o ślubie jednej z córek Dulskiej. Ponieważ, jak im mówiła ta pani, miał to być rzemieślnik, a na szyldzie wypisane było introligator, więc można było przypuścić, że to będzie albo ten sam, albo krewny jego, od którego będzie można dowiedzieć się o pobycie samej Dulskiej. W tej myśli wstąpiła do sklepu i z wielką radością dowiedziała się, Że przypuszczenia jej nie były mylne. Muliński ów był rzeczywiście zięciem Dulskiej i udzielił matce Juliusza jej adresu. Mieszkała, jak jej powiedział, w tym samym domu, co i on, tylko o piętro niżej ze swoją najmłodszą córką. Mając numer domu, pani Nabielowska wybrała się zaraz następnego dnia z córką swoją na tę wizytę.
Przywitanie dwóch dawnych przyjaciółek było nadzwyczaj serdeczne, obiedwie nacieszyć się nie mogły dosyć sobą i nagadać dowoli.Rozmowa składała się z samych urywkowych przypomnień, mnóstwa zapytań, z których połowa została bez odpowiedzi, bo nie było na to czasu, tak szybko wspomnienia jedne po drugich tłoczyły się na usta. — A pamiętasz moja kochana, to a to, co się stało z tą a z tą, a ten czy żyje, a ta czy umarła, a jakże się powodzi tobie, a jak wam? — oto była treść rozmowy, prowadzonéj bezładnie, z pewnym gorączkowym pośpiechem, bo się nagadać chciały za wszystkie czasy, wypełnić opowiadaniem przestrzeń tylu lat, w których się nie widziały ze sobą.
Ponieważ rozmowa ta odbywała się w saloniku od frontu, który, jako przeznaczony na przyjmowanie klientek, urządzony był z gustem i elegancyą, przeto Nabielowska, która, mimo ożywionéj rozmowy, miała czas to zauważyć, czuła się w duszy uradowaną, że im się musi nie źle powodzić, skoro mogą trzymać takie mieszkanie. Przypuszczenia te nabrały jeszcze więcéj pewności, skoro stara Dulska przywołała córki, aby je swojéj przyjaciółce zaprezentować. Ubranie tych pań, skromne, ale eleganckie, nie znamionowało wcale niedostatku, a zachowanie się ich, szczególniéj najmłodszéj, miało tyle wdzięku, piękność jéj sprawiła takie wrażenie, że pani Nabielowska była nią formalnie zachwycona, a po głowie jéj przeleciała zaraz myśl, o ileby czuła się szczęśliwszą, gdyby jéj syn, zamiast jakiéjś tam szwaczki, tę wybrał sobie na żonę. A że nie chciała miéć przed dawną swoją przyjaciółką żadnych sekretów, więc od razu zaczęła się jéj spowiadać, że ma zmartwienie z synem, bo zaplątał się w romans z jakąś szwaczką nie daje sobie tego na żaden sposób wybić z głowy.
— Możesz sobie wyobrazić, moja droga — mówiła — co Się dzieje mnie, ojcu, jak bolejemy nad tem zaślepieniem Julka, bo tego przecież inaczej nazwać nie można. Syn obywatelski z jakąś tam szwaczką! bój się Boga! do czegoby to było podobne? coby świat na to powiedział? To też mój mąż dokłada wszelkich starań, aby uniemożliwić nierozsądne zamiary Julka, choćby przyszło użyć najostrzejszych środków, bo nie mogę przecież wpuszczać szwaczki do naszego domu w charakterze synowej.
— Ani ja nazywać jej bratową moją — dodała córka.
Obie te panie były tak zajęte opowiadaniem sprawy, która ich tak mocno obchodziła, że nie zważały wcale na wrażenie, jakie ono wywarło na słuchających. Walerya była blada, jak posąg i jak posąg nieruchoma, jakby skamieniała, lub ścierpnięta pod wrażeniem tego, co słyszała; a siostra jej i matka z niepokojem poglądały na nią i rzucały sobie trwożne i bezładne spojrzenia. Siedziały jakby pod pręgierzem, policzkowane moralnie przez najserdeczniejszą przyjaciółkę matki mimowiednie, nie mogąc nic odpowiedzieć, nie mając odwagi bronić się.
Na szczęście odgłos dzwonka u drzwi wchodowych wyrwał je z tego przykrego położenia.Julia poszła prędko otworzyć. Każdy gość w tej chwili był pożądanym, bo uwalniał je od dalszych zwierzeń Nabielowskiej, które je torturowały. Przybyły życzył sobie widzieć się z panną Waleryą. Julia poprosiła go więc do salonu.
Zaledwie tam wszedł, pani Nabielowska, ujrzawszy go, odezwała się ucieszona:
— A, znalazłeś nas! więc domyśliłeś się, że tu jesteśmy. Maryniu, nie poznajesz? — odezwała się do starej Dulskiej — mój mąż, a to Dulska.Prawda, że się zmieniła bardzo. Ale bo też to już kawał czasu, jak nie widzieliśmy jej. O! jak to córki powyrastały, spoważniały. Najmłodsza, Walercia, już taka pannica! a to był taki dzieciak, gdyśmy ją znały. No, siadajże; cóż tak patrzysz?
Rzeczywiście Nabielowski miał niesłychanie zdziwioną i zmieszaną minę. Nie wiedział, co powiedzieć, jak się znaleść. Przyszedł tu nastrojony groźnie i poważnie do rozmowy z tą jakąś panną Waleryą, która mu syna zbałamuciła, a trafił na dobrych znajomych. Ta nagła zmiana sytuacyi zakłopotała go, nie wiedział, jak się witać, co mówić? czy żona jego poruszyła już drażliwą kwestyę, dla której tu przyszedł? Także sama panna Walerya nie mało się przyczyniła do zbicia go z tonu. Spodziewał się zastać lichego gatunku panienkę, co najwyżej kokietkę z ordynarnemi manierami, a zobaczył przed sobą damę, której piękność go olśniła, a powaga zmieszała.Zapomniał wobec niej języka; kłaniał się tylko, chrząkał, przestępował z nogi na nogę i nie wiedział, jak wybrnąć z tego dwuznacznego położenia, gdy wejście jeszcze jednej osoby nadało niespodziewany obrót tej sprawie.
Był to Juliusz. Wiedział on o zamiarze ojca, bo szwagier niebacznie wygadał się z tem przed nim, i przybiegł tu co tchu, z mocnem postanowieniem bronienia swojej najdroższej przeciw niegrzeczności ojca. Był przekonany, że sama jego obecność powstrzyma ojca od uchybienia jakiegokolwiek Waleryi. Wpadł jak bomba i — zamiast jakiej nieprzyjemnej sceny — zobaczył matkę swoją wesołą, uśmiechniętą, trzymającą przyjaźnie za rękę matkę Waleryi, a siostrę, siedzącą pomiędzy jej siostrami, jak między dobremi znajomemi. Radość rozjaśniła w jednej chwili Jego twarz wzburzoną; rzucił się uszczęśliwiony do nóg ojcu, matce; całował po rękach wszystkie panie, zdziwione tym nagłym wybuchem jego radości, i mówił przerywanym głosem:
— A więc nastąpiło porozumienie... o! byłem tego pewny, że skoro ją poznacie, będziecie musieli pokochać ją, jak ja.
Teraz z kolei matka i siostra zrobiły zdziwioną minę, nie rozumiejąc, co znaczyły jego słowa, ta wielka poufałość do osób, których nic znał wcale. Były pewne, że mu się coś stało, że to jaki napad obłędu.
— Julku, bój się Boga! upamiętaj się, zastanów się, gdzie jesteś? to pani Dulska, o której ci pisałem.
— Więc ona była matką mojej Waleryi! a mnie to ani przez myśl nie przeszło — zawołał, całując ręce staruszki, trzęsącej się od wzruszenia.
— Jakto? Więc panna Walerya?..
— Jest tą nieszczęśliwą szwaczką, która wam tak spokój zamąciła — odezwała się stara Dulska ze łzami w oczach.
—Ach! daruj, moja kochana, że pozwoliłam sobie ubliżyć jej, dotknąć was — tak boleśnie!... Gdybym była wiedziała, że to twoja córka, czyż bylibyśmy stawiali jakiekolwiek przeszkody?
— O, matko moja! — zawołał uradowany Juliusz, rzucając się do nóg matce.
— Będę dumną z takiej synowej — rzekła, wyciągając ramiona do Waleryi, przekonana, że się w nie rzuci z podziękowaniem.
Ale Walerya cofnęła się o parę kroków przed tą oznaką serdeczności i rzekła:
— Daruj pani, że nie mogę przyjąć tego zaszczytu. Sama pani powiedziałaś przed chwilą, że nie mogłabyś wpuścić szwaczki do waszego domu w charakterze synowej.
— Jesteś córką obywatelską — przerwała jej Nabielowska.
— To nie moja zasługa. Jestem szwaczką, jak się pani podobało mnie nazwać, i dumną jestem z tego. tytułu, bo sobie zapracowałam na niego ciężko, w bezsennych nieraz nocach, bo praca uratowała mnie od hańby, a moją matkę od nędzy, i nie pozwoliłabym nigdy, aby ktokolwiek lekceważył i poniewierał to, co ja szanuję.
Powiedziała te słowa z godnością i powagą, i ukłoniwszy się, chciała odejść. Juliusz rzucił się ku niej z rozpaczą, błaganiem, i chciał ją zatrzymać, ale rozkazującym ruchem odsunęła go od siebie i rzekła:
— Panie Juliuszu, zostaw mnie pan w spokoju. Pomimo syrnpatyi, jaką miałam dla pana, nie mogłabym bez ubliżenia sobie widywać pana więcej u nas. My nie stworzeni dla siebie. Pan należysz do, towarzystwa, któreby ci nie przebaczyło i nie zapomniało nigdy, żeś ożenił się ze szwaczką, i może sam kiedyś żałowałbyś tego kroku. Żegnam pana.
Postąpiła ku drzwiom, ale siły ją opuściły.Nieprzytomna już, chwyciła się za klamkę, aby nie upaść, ale nie dosięgła ręką i upadła w tył na dywan. Wszyscy pośpieszyli jej na ratunek.Zemdlenie to było dowodem, że nie tak łatwo przyszło jej wyrzeczenie się widoku Juliusza, i on nie tracił nadziei, że ją uprosi, przebłaga; ale nadzieja ta go zawiodła. Walery a nie chciała już więcej widzieć się z nim, ani z jego rodzicami. Napróżno ci ostatni usiłowali nakłonić ją do próśb Juliusza. Trwała niezmiennie — przy swejem postanowieniu. Co prawda, to ojciec Juliusza nie bardzo się tem martwił. Był to, w całem tego słowa znaczeniu, szlachcic starej daty, wychowany w dawnych pojęciach; więc jakkolwiek, od biedy, ulegając żonie, byłby się zgodził na to małżeństwo syna z Waleryą, to jednak wolał, że ono nie przyjdzie do skutku, bo mu jakoś dziwnie było oswoić się z tą myślą, że tę, która brała miary byle komu i szyła suknie, musiałby nazwać swoją synową, tembardziej, gdy widział, że i zięć jego i córka nie bardzo życzyli sobie tego. Najwięcej bolała nad tem matka, która instynktownie czuła, że żona taka, jak Walerya, zapewniłaby szczęście jej synowi. Matka Waleryi także zmartwiła się takim obrotem rzeczy, gdyż ona w głębi duszy cieszyła się myślą o tem małżeństwie, bo i pan młody przypadł jej do serca, i radaby była, aby Walercia odpoczęła sobie przecież po tylu latach ciężkiej pracy i zrobiła los. W niej także pokutowały jeszcze szlacheckie nawyczki i przesądy, i żona obywatela wiejskiego wydawała się jej, bądź co bądź, nierównie lepszą, niż jakiego urzędnika, lub kupca. Związek więc jej z Juliuszem uważała za rodzaj podniesienia się do tej sfery, z której ich bieda strąciła, i dlatego życzyła go sobie bardzo. Nie odzywała się jednak z tem głośno, nie próbowała nawet namawiać Waleryi, robić jej jakiekolwiek uwagi — i przedstawienia, bo — znała jej stanowczość i z góry już uważała za najlepsze to, co ona robi.
Jeden tylko Roman głośno pochwalał postępowanie Waleryi i cieszył się prawdziwie z tego.
— Dobrześ zrobiła — mawiał nieraz — że dałaś nauczkę tym durniom, którzy myślą, że nam łaskę robią, uznając nas za równych sobie.Ja wiem, że cię to wiele kosztować musiało, bo widziałem, żeś się przywiązała do chłopaka; ale wierzaj mi, że potem stokroć więcej byłabyś musiała znosić i cierpieć. To słaby charakter, niewolnik przyzwyczajeń i przesądów; miałabyś niejednę gorzką chwilę, bo znam cię i wiem, jak jesteś draźliwą na punkcie godności twojej i jak łatwo mogliby cię dotknąć ci ludzie. Pal ich i licho! Dopóki ludzie tacy, jak oni uważać sobie będą zbliżenie się do klas pracujących jako dobrodziejstwo, dotąd nie będzie kompromisu między nimi, a nami. Łączyć się możemy tylko jako równi z równymi.
Takiemi mowami podtrzymywał on zmęczoną i unużoną walką z ludźmi i z własnem sercem. Dzięki jemu i sile własnego charakteru, przetrzymała ona mężnie swoje pokusy i wytrwała w postanowieniu. Juliusz z początku bardzo desperował; utrzymywał, że nie przeżyje tego ciosu, że bez Waleryi żyć nie może. Dla uspokojenia i rozerwania, wysłał go ojciec za zagranicę, co rzeczywiście skutkowało, bo po roku pocieszył się już o tyle, że w Paryżu zawiązał bliższą znajomość z jakąś tancerką, na którą wydał nie mało pieniędzy.Później tancerkę zamienił na śpiewaczkę, z którą jeździł po różnych miasteczkach niemieckich, gdzie na mniejszych scenach chciała sobie resztkami głosu zdobywać laury, za które on drogo opłacać musiał klakierów i recenzentów. W końcu awanturował się z jakąś kelnerką z Monachium, która go umiała tak urobić sobie, że, gdy po śmierci ojca wrócił do kraju dla objęcia gospodarstwa, zabrał ją ze sobą i umieścił w charakterze gospodyni w swym domu, wskutek czego matka przeniosła się do córki, gdzie nieraz z ubolewaniem rozmawiają sobie o Julku, nie mgąc odżałować, że małżeństwo z Waleryą nie przyszło do skutku. Juliusz dotąd jest kawalerem, ale nikt z jego dawnych znajomych, którzy go widzieli kwitnącym młodzieńcem, nie poznałby go teraz, tak się zmienił, zwiądł przed wcześnie i wyłysiał.
Walerya także dotąd jest panną, pomimo, że jej się nieraz trafiały wcale dobre partye. Odrzuciła je wszystkie bez wyjątku, dając za przyczynę, że nie czuje najmniejszej skłonności do małżeństwa i chce być niezależną. Zakład swój, który w ciągu lat kilku rozwinęła była na wielką skalę, odstąpiła przed dwoma laty jednej ze swoich pracownic, pod bardzo korzystnemi warunkami, a sama oddała się z zapałem wychowaniu swoich siostrzeniczek i pielęgnowaniu ociemniałej matki. Wygląda jeszcze prześlicznie, tylko na jasnych jej włosach, srebrzyste pasemka wczesnej siwizny zostały jako ślad przebytych walk i cierpień wewnętrznych.
Jest ona opiekuńczym duchem swojej rodziny, ogniskiem, około którego w zimowych wieczorach grupują się wszyscy jej członkowie, a Roman nie ma słów na wyrażenie jej swego uwielbienia i czci prawdziwie bałwochwalczej.
A doktorowa? Doktorowa, po śmierci męża, który, umierając, nie miał czasu, czy też odwagi wydziedziczyć jej, powróciła z awanturniczej wycieczki, ale już bez Bolka i ograniczywszy się do skromnego kółka znajomych, którzy z chrześciańską pobłażliwością przebaczyli jej chwile zapomnienia, prowadziła dalej mniej głośne, ale równie przyjemne życie, jak przedtem. Z wiekiem stała się niesłychanie nabożną i dziś spotykać ją można w różnych kościołach, na wszystkich wybitniejszych nabożeństwach, otoczoną tomami książek modlitewnych. Nie mogąc już używać wszystkich przyjemności i rozkoszy tego świata, przezorna niewiasta, stara się o zabezpieczenie sobie szczęścia wiekuistego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.