Kara Boża idzie przez oceany/Część III/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część III
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CZĘŚĆ III.

Pośród tych, którzy pracują.
I.

Upłynęło 10 miesięcy.
Jest to dzień niedzielny. Lato, słoneczne i upalne lato amerykańskie. Dzwony dopiero co wydzwoniły zakończenie nabożeństwa w polskim kościółku osady górniczej, zapadłej pomiędzy skały pennsylvańskie, dokąd zaprowadziły nas losy naszej powieści. Tłum ludu dopiero co wysypał się z kościółka na ulice miasteczka, ocienione drzewami i woniejące od kwiecia — i niknął powoli w małych domkach, dwoma rzędami stojących wzdłuż ulicy.
Wejdźmy do jednego z takich domków.
Nie jest on większy, niż inne. Bielutki, tonie w zieleni drzew i krzewów. Na parterze ma zaledwo dwa większe pokoje, parę sypialń (bedrooms) i w tyle kuchenkę; na facyatce, na pierwszem pięterku, dokąd prowadzą z boku drabiniaste schodki, jeden pokoik i sypialnię.
— Przy frontowych drzwiach dom ku wisi elegancki szyldzik z następującym napisem:

Mrs. Połubajtys,
Krawczka.

W drugim z kolei większym pokoju tego małego domku, który widocznie służy zarazem za pracownię szwaczki (świadczą o tem dwie maszyny, manekin do sukien i parę innych przedmiotów) i jadalnię (dowodem cztery nakrycia i waza na stole), znajdujemy w tej chwili cztery osoby: dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Wszystkie cztery już znamy.
Są to Mania i Połubajtys, Szczepan i Jadwiga.
Szczepan i Jadwiga dopiero co przybyli z kościoła. Połubajtys siedzi pod oknem, kończąc czytać jakąś gazetę, a kwiatki bzu, ciekawie zaglądające z poza okna, trącają go w czoło i w płowe włosy, jak gdyby mu chciały na coś zwrócić uwagę. Mania, weselsza i milsza, niż kiedykolwiek, o kształtach pełnych i zaokrąglonych, w domowej sukience, przy białym fartuszku, krząta się żwawo około obiadu.
Nie jest już zresztą panną Manią Horodyńską: od 8miu miesięcy nosi nazwisko pani Połubajtys.
Ztąd pewne zmiany.
I w postaci Jadwigi, od czasu, gdy ją widzieliśmy po raz ostatni w Cleveland, O., nastąpiła zmiana wewnętrzna i zewnętrzna. Strój jej, czyściutki zresztą i gustowny, nie jest teraz tak wykwintnym i eleganckim, jakim był dawniej; rzekłbyś dama przebrała się za robotnicę. I twarz sieroty była przeobrażona. Zeszczuplała i jakby pociemniała. Oczy, zdaje się, zapadły w głąb policzków i świecą jakimś przykrym blaskiem. Przeszła ciężką chorobę, a cierpienie wypisało na jej twarzy swe ślady. Uśmiech teraz bardzo rzadkim jest na jej listach gościem; jakaś myśl smutna i poważna, rozsiadła się na jej czole gładkiem i białem, jak alabaster.
Na Szczepanie najmniej może znać wpływ tych kilku miesięcy.
Rozrósł się tylko i zmężniał. Ręce, pomimo że to niedziela, ma jakieś aż brunatne od pracy. Zresztą jest to ta sama twarz otwarta i uśmiechnięta, usta purpurowe, młodzieńcza energia i siła tryska mu z oczu; tylko więcej w nich powagi i myśli.
Szczepan, gdy wszedł, wyjął z kieszeni żakieta cztery czy pięć kopert, popieczętowanych i okrytych markami — i rzucił je na stół.
— Przed nabożeństwem byłem na poczcie po listy — rzekł — jest tego cała kupa. Hura! Będzie co czytać całe popołudnie.
Obie kobiety i niedźwiedziowaty Połubajtys zbliżyli się do stołu. Oglądali i przerzucali listy. Litwin odłączył trzy z nich i rzekł, uśmiechając się do żony:
— Te.... to dla nas, Manieczko.... Jeden z Warszawy, drugi od moich ze Święcian, trzeci z Pittsburga.
Jeden z pieczęcią pocztową z New Orleans, La., wzięła z pośpiechem Jadwiga. Trzeci odłożył na bok Szczepan, mówiąc:
— To z New Yorku, od Gryzińskiego dla mnie.
Połubajtysowie mieli najwięcej do czytania. To też Litwina brała ochota do odłożenia obiadu i wzięcia się do lektury listów, ale Manieczka ze świętem oburzeniem młodej gospodyni, której zupa już stygnie, a pieczeń schnąć zaczyna, zaprotestowała głośno przeciwko wszelkim tego rodzaju zamiarom.
— Najpierw obiad, później dopiero czytanie!
Przywykła tu sobie rządzić despotycznie, a źródłem tego despotyzmu była miłości przyjaźń tych, którzy ją otaczali.
Wezwanie jej poskutkowało.
Jadwiga zdjęła czarny, zaledwo paru kwiatkami przystrojony kapelusz — i przygładziła włosy. Homicz postawił w kącie pokoju laskę. Wszyscy odłożyli na bok listy. Zajęto miejsca przy stole, Połubajtys położył na szerokich ramionach znak Krzyża św.; odsapnął, siadł — i wszyscy zaczęli jeść.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tymczasem słówko odpowiedzi na słuszne zapytanie czytelników:
— Co za dziwne losy rzuciły naszych czworo bohaterów tutaj, pośród gór Alleghanów, w głąb Pennsylvanii — i połączyło na nowo po paru dniach tak mile przebytych na okręcie? Jakie stosunki ich łączą teraz? Jakie szczególniej były losy Jadwigi po fatalnym wypadku, którego ofiarą padła w Cleveland? Co to był właściwie za wypadek? Jaki przebieg poszukiwań, które ją przyprowadziły na drugą półkulę?
Odpowiedź na te pytania zmusza nas do cofnięcia się wstecz co do czasu. W opowiadaniu wypadków postaramy się być jak najzwięźlejsi.
Najprzód tedy o Połubajtysach, choćby dla tego, że już wiemy, jaka zmiana nastąpiła we wzajemnym ich stosunku.
Pożenili się — i było im z tem dobrze.
Nastąpićbyto musiało prędzej lub później. Wielki, poważny Litwin i mała Warszawianeczka, od pierwszej chwili poznania, przylgnęli do siebie, zapewne prawem — kontrastu. Odrazu ustaliła się pomiędzy nimi miła poufałość, która powoli przechodziła w uczucie — cieplejsze. W zwykłym toku rzeczy czekaćby może wypadło czas dłuższy na dojrzałość tego uczucia. Pobraliby się zapewne dopiero po powrocie do Polski. Niespodziewane, a smutne wypadki, które ich oboje spotkały na wstępie niemal do Ameryki, rzecz całą przyśpieszyły.
A stało się to w sposób następujący:
Kiedy Jan i Mania przybyli do kuzyna Bogusza (inaczej Boguszas lub Bogge) do Nanticoke, Pa., zaraz pierwszego dnia, jak wiemy, zostali niemal zmuszeni do podpisania jakichś papierów, których angielskiej treści dobrze nie rozumieli. Papiery te były przygotowane przez rudego kuzynka i adwokata Langa, z którymi już poprzednio, ze starego kraju, prowadzono korespondencyę w sprawie spadku.
Te papiery właśnie stały się przyczyną złego.
Otrzymawszy je, adw. Lang, znany, jak to się wkrótce pokazało, oszust i szwindler, nie mający nawet stałego miejsca zamieszkania, ale włóczący się tu i owdzie po Pennsylvanii, wyjechał zaraz do Pittsburga — i podjął kroki prawne. O staraniach swych coraz to pisał czułe listy.... Oni tymczasem pozostali w Nanticoke, w hotelu swego kuzyna Bogusza. Ten im nadskakiwał ze wszystkich stron i był nadzwyczaj uprzejmym.... coś przez trzy tygodnie. Po tym czasie zmienił się do niepoznania, stał się szorstkim i odrazu zapytał Połubajtysa:
— Kiedy mu zapłaci za „board“ hotelowy swój i kuzynki?
Naturalnie dotąd o płaceniu za mieszkanie i utrzymanie nie było mowy.... Traktowało się to jakoś po familijnemu. W każdym razie — odrzekł Połubajtys — podług zapewnień samego Bogusza i jego adwokata Langa, ustnych i piśmiennych, sprawa spadkowa zostanie ukończona za jaki tydzień lub dwa, a wtedy nastąpi ogólny rachunek z procentów, należnych dla obu, a naturalnie i ze wszystkich kosztów i wydatków, z tą sprawą połączonych.
Ma się rozumieć, już samo żądanie Bogusza zrobiło bardzo przykre wrażenie na dwoje kuzynów.
Wrażenie to było jeszcze przykrzejsze, gdy z coraz bardziej wzrastającą szorstkością rudy kuzynek na słowa Litwina oświadczył, iż sprawa spadkowa idzie swoją drogą, a rachunek za jedzenie i mieszkanie — swoją.... On, Bogusz — mówił — karmić damosjadów nie może; ma i tak swoich dzieci do żywienia za dużo. Zresztą sprawy spadkowe w Ameryce nie takie to łatwe do przeprowadzenia. Niewiadomo co tam z tego być jeszcze może! Dolary mogą odbierać na księżycu.... W ogóle on, Bogusz, radzi kuzynom, ażeby adwokatom amerykańskim nie wierzyli, bo to wszystko łotry, szuja i oszusty. Na ich miejscu, nie siedziałby tu w Nanticoke i nie patrzył na skały i na „majny“ (kopalnie), jak wrona w gnat, ale pojechałby zaraz do Pittsburga zobaczyć, czy ten tam szubrawczyna Lang jeszcze ich doszczętnie nie okradł....
Gadał im Bogusz w tym sensie coś aż cały kwadrans, a język biegał mu, jak we młynie, a brzuch aż trząsł się i oczki latały, jak robaczki świętojańskie.
Połubajtys prawie oniemiał na widok takiej bezczelności.
— Człowieku! — huknął wreszcie, gdy się opamiętał — coż gadasz?.. Ta kto nam kazał plenipotencye i papiery dla onego adwokata podpisywać? Kto się „bożył”, że dolary za miesiąc będą? Kto nam tego Langa, jako najuczciwszego człowieka, zalecał?.. Taż to ty sam, sam! — I palnął energicznie pięścią w stół.
W oczach obecnej przy tem Mani aż łzy się ukazały.
Ale nie takie rzeczy widział w swej amerykańskiej karyerze kuzynek Boguszas.... Ujął się tedy w boki — i dalejże wywodzić: — Co mu tu głupie „grynhorny” będą przewodziły?.... Po co mu mają stoły rozbijać! On tu pan.... Łapy przy sobie trzymać i być cicho, a nie, to pójdzie do „skwajera” (sędziego pokoju), wyjmie „warant“ (nakaz aresztowania) i w trzy migi wsadzi ich do „dzielu” (więzienia). Jest tu jeszcze prawo na „grynhornów” w Ameryce.... nie wolno tu krzywdzić porządnych obywateli.
— Ho.... ho!... — wykrzykiwał — ja „sytyzen” (obywatel), ja „voter” (wyborca), a wy, co?.... „beggars” (żebraki). Chciałem wam pomódz, jak komu dobremu, jako niby krewnym, poczekałbym wam jeszcze z „boardem”, a wy robita tak.... A wynośta mi się natychmiast na cztery wiatry i płaćta, cośta winni.... nie, to wam „konstabel” (komornik) ostatnią koszulinę zafantuje!
Teraz dopiero zrozumieli biedni kuzyno wie, co zacz jest imć pan kuzynek Boguszas — i w jaką wpadli matnią.
Połubajtys już drugi raz nie wybuchnął, a i Mania przestała płakać.
Szorstko zostali przebudzeni ze swego spokoju. Pojęli, że i oni i cała ich sprawa spad kowa znajduje się w poważnem niebezpieczeństwie. Bezczelny łotr, jakim teraz okazał się kuzynek Bogusz, nigdy nie zdemaskowałby się tak obrzydliwie, gdyby mógł jeszcze w jakiś sposób ich wyzyskać. Musieli już być okradzeni!.... Bądź co bądź, nie pozostawało im tutaj nic więcej do robienia. Śród obcych, nie znając praw ani języka, niewiele nawet posiadając środków, co mogli zrobić łotrowi, który widocznie z tamtym drugim zysk z naciągnięcia ich już podzielił? A mu siał to uczynić jakoś prawnie i gładko, skoro teraz tak huczał i wyzywał.
Porozumieli się wzrokiem — i Połubajtys, któremu wróciła już zimna krew, rzekł głosem niemal spokojnym:
— A no, kiedy tak, to tak.... Będziemy teraz wiedzieli, jaka to tutaj w Ameryce familijność i chrześcijaństwo. Fantować nas nie będziecie; my nie żebraki i mamy czem ekspens zapłacić. Nie obdarli nas jeszcze dotąd do ostatniej nitki amerykańskie oszusty.... Dajcie tylko rachunek, to się ureguluje, co trzeba, a potem pójdziemy precz. A pamiętajcie, że swoje prawo, na kogo się patrzy, znajdziemy. Poszukamy i was i tamtego waszego adwokata.... Złych Pan Bóg pokarze. Połubajtysów złamać nie tak łatwo, jak myślicie: karki mają za twarde; niedźwiedzie są litewskie. Procesować się będą choćby do sądnego dnia. I Ameryka też nie las.
Mówił powoli, a rudy oszust słuchał go z uwagą.
— Obaczymy, braciaszku — kończył Litwin — kto mocniejszy: Pan Bóg czy pan Rymsza....
Na twarzy jego, gdy mówił, malował się spokój, ale razem i zaciętość nieprzejednana.
Zwrócił się teraz do Mani:
— Kuzyneczko — rzekł — pakuj kuferki, jeszcze dziś ztąd wyjedziemy do Pittsburga.
Na widok tego spokoju i rudy Bogusz trochę się uspokoił.... Patrzył tylko na Połubajtysa. Krzyczał i rzucał się, bo myślał, że i oni będą płakali i krzyczeli. Teraz widział, że to zbyteczne — i zamilkł....
W parę godzin potem Mania i Połubajtys wyjeżdżali do Pittsburga.
W wagonie milczeli — oboje. Połubajtys w pugilaresie miał adres pittsburski adwokata Langa i co chwila sprawdzał, czy go nie zgubił. Zresztą przez cały czas myślał, a że przychodziło mu to niezbyt łatwo, mocno się pocił.
Powtarzał sobie w duchu ciągle to samo zapytanie:
— Czy też oni cały majątek ukradli, czy tylko część?
Wnet po przybyciu do Pittsburga, sprawdziły się jego i Mani najgorsze oczekiwania.
Langa pod wskazanym adresem nie znaleźli....
Oszust odebrał na zasadzie ich plenipotencyi (akurat na dwa dni przed sceną, którą im wyprawił kuzynek Bogusz) połowę sumy spadkowej, czyli $10,000 — i frunął w świat. Drugiej połowy, szczęściem, dla jakiejś kwestyi czy pretensyi prawnej, podjąć nie mógł.... Ale i tak, wskutek owej pretensyi, nie była ona do podjęcia aż za lat parę. Zresztą i co do tej drugiej połowy oszust Lang zastrzegł swoje prawa, złożywszy do akt sądowych kopię aktu, którym jakoby od Połubajtysa i Mani nabył i spłacił wszystkie ich i ich mocodawców prawa do masy spadkowej po ś.p. Wincentym. Akt to był, naturalnie, do zwalczenia. Dowieść oszustwa było można (choć zapewne kuzynek Bogusz, który, jako notaryusz publiczny, poświadczył akta, nie cofnie się przed żadnem łotrowstwem, ażeby akt utrzymać w swej mocy); — ale nim to nastąpi — ileż jeszcze walk prawnych, ile czasu, ile trzeba będzie kosztów!
Wpierw nim przy pomocy uczciwego adwokata i uczciwego tłumacza o wszystkiem się dowiedzieli w Pittsburgu, wpierw nim do akt sądowych się dostali, ile już oboje znieśli trudów i przykrości! — wypowiedzieć trudno.
Położenie ich obojga było istotnie rozpaczliwe.
Pośród obcych, nikomu teraz wierzyć nie chcieli. Na sobie samych musieli polegać. Stawka jeszcze była, zmniejszona do połowy; ale jak ją wydostać?.. Co pisać rodzinie, oczekującej wieści o tym bajecznym amerykańskim spadku? Jak wytłumaczyć utratę połowy należnych pieniędzy tak odrazu, w trzy tygodnie po przyjeździe do Ameryki? Co robić dalej w ogóle?....
Połubajtysowi głowa pękała, gdy myślał o tem, spacerując po izdebce hotelowej w Pittsburgu. Mania znów w numerze sąsiednim aż zanosiła się od płaczu, leżąc na łóżku — i wciskając opasaną chustką główkę w poduszki....
Zresztą na wszystko trzeba było pieniędzy. Zkąd je wziąć?!
Połubajtys liczył się z funduszem. Miał jeszcze 80 dolarów w papierach; dwieście marek pruskich, zaszytych w koszuli, na ostatnią potrzebę, złoty zegarek z dewizką i ciężki sygnet złoty. O ile mu opowiadała Mania, miała przy sobie na jakie kilkanaście dolarów półimperyałów rosyjskich — podarunek matki, po cichu jej wsunięty na odjezlnem — i trochę skromnych kosztowności....
Razem nie byli „warci” nawet półtorasta dolarów.
Rozpoczynać z tem nowy proces przeciw oszustom? — to niemal szaleństwo. Wracać do Europy? — nie wystarczy... a zresztą, jak czoło krewnym pokazać? Co więc robić?!
Jan Połubajtys czoło aż do krwi tarł szeroką dłonią.
I wytarł ztamtąd nową ideę... Ot, pozostanie tutaj. Ma ręce, jak śmigi wiatraka; siłę niedźwiedzia; coś nie coś rozumie się na mechanice i na machinach parowych. Tfy! czyżby u licha nie potrafił sobie zarobić na życie?... Zarobi. Zostanie tutaj. — będzie żył i pracował. I nie daruje tamtym łotrom; z gardła im wyciągnie pieniądze.... Będzie w to kładł, co zarobi!
Pięści zacisnął. Białka oczu mu świeciły; na twarzy wybił się wyraz dzikiej nienawiści i zapamiętania. Już prawie był zadowolony z siebie, gdy oto przyszła nowa kwestya.
— Ba... ale co zrobi z Manią?
Odesłać do Europy? — i to wstyd... Zostałby przytem bez grosza. Na początek bez pieniędzy nie „zdużałby”. A zresztą, ona taka „miłeczka”, taka „lubeńka”... Jakże to jej biedaczce będzie wracać samej przez Ocean? A jakże jemu tu bez niej? Boże mój! — I wielkiemu Litwinowi łza ukazała się w oku.
Stał przez chwilę, dumając, aż wydumał...
Powolnym Litwinom w niektórych chwilach życia aż nazbyt szybkie przychodzą na myśl decyzye. Pobiegł na kurytarz — i gwałtownie zastukał do drzwi sąsiedniego numeru hotelowego, który zajmowała Mania. Wpuszczono go. W kilkunastu za ledwo zrozumiałych słowach objaśnił, o co idzie i zaproponował, ażeby dla uniknięcia wszelkich trudności — wyszła za niego za mąż.
Mała pół siedziała, pół leżała w „kolebaczu“, słuchając jego plątaniny....
Z początku miała minkę bardzo żałosną i oczy przymknięte. Nie rozumiała, o co mu idzie; ale już — zaczynała się domyślać. Powoli otwierała oczęta i przeciągała karczek, jak kotka, którą głaszczą pod włos... Twarzyczka jej okrywała się purpurowym rumieńcem aż po korzenie włosów. Wreszcie pojęła.
— Ach! — zawołała.
Jedną sekundę trwało wahanie.... Naraz filuterny uśmiech okrasił jej maleńką twarzyczkę.
— Jeżeli... jeżeli — odrzekła z komiczną powagą — to koniecznie potrzebne do wygrania naszego procesu... gotowa jestem.
On nic nie odpowiedział; tylko porwał ją w swoje olbrzymie ramiona i ściskał, jak ogromny jastrząb ściska w powietrzu małą, bielutką gołąbkę.
Tak i pożenili się, coś w dwa tygodnie po tym uścisku (za jedną zapowiedzią).
Kapłan katolicki powiązał ich dłonie stułą, wymawiając słowa przysięgi po polsku, a o błogosławieństwo na nowe pożycie posłali do Europy (nie oczekując na nie odpowiedzi) — listy rekomendowane. Jednocześnie jakiś reporter którejś z gazet pittsburskich wyszperał całą historyę oszustwa, którego padli ofiarą oraz romantycznego ich małżeństwa i (naturalnie z masą kłamstw i dodatków!) puścił to wszystko w świat.
Odtąd los ich jakoś się poprawił.
Dowiedziawszy się o wszystkiem z gazet, zainteresowali się młodą parą dwaj niegdy wspólnicy ś. p. Walentego, pp. Biermeyer i Meyerbier, dwa poczciwe, a grube, jak beczki z piwem Niemczyska, którzy po 15tu latach wspólnej z nieboszczykiem pracy poczuwali się przecież do pewnej dla niego sympatyi... Jeden z Niemców obiecał wyłożyć wszystkie koszta na proces przeciw Langowi i Boguszowi — i istotnie proces taki rozpoczął, powierzywszy sprawę jednemu z najuczciwszych w Pittsburgu adwokatów; była ztąd nadzieja odzyskania przynajmniej tej części spadku, której Lang dotąd nie zdołał ukraść, a ewentualnie i wsadzenia samego Langa do kryminału. Drugi zaś, dowiedziawszy się, że finansowe położenie nowo zaślubionej pary nie jest świetne, najprzód zmusił Połubajtysa do przyjęcia pożyczki na pierwsze zagospodarowanie, a potem nastręczył mu dość korzystną pracę w jednej z fabryk w Pittsburgu.
W trzy miesiące potem, ciągle za wpływem i protekcyą Meyerbiera, zaproponowano Litwinowi lepsze daleko zajęcie mechanika przy maszynie parowej w wielkich zakładach żelaznych i koksowych o kilkanaście mil od Pittsburga.
Połubajtys przyjął chętnie to miejsce, tem bardziej, że obiecywano mu pośród gór świeże i zdrowe powietrze, którego i jemu i jego ukochanej Mańce tak było brak w wiecznie zakopconym Pittsburgu.
I oto dla czego, znajdujemy ich w białym domku, w osadzie górzystej śród Alleghanów, ciężko pracujących, ale szczęśliwych i wzajem z siebie zadowolonych....

II.

Jakiemi losami obok tej szczęśliwej pary, nic już prawie dla siebie nie żądającej, znaleźli się: Jadwiga, pomimo napadu w Cleveland, żywa i zdrowa, a wreszcie i Homicz? — odpowiedź na to pytanie nieco dłuższa.
Szczepan przybył do Cleveland nazajutrz po pożegnalnej z Gryzińskim rozmowie, cały rozgorączkowany. W wagonie spał nie wiele, a dużo myślał.
Gdy stanął na bruku obcego miasta, trząsł się od febry.
— Co z nią jest — pytał sam siebie — Żyje? Czy może już słoneczny jej uśmiech zastygł na zawsze?.... Wszak 36 godzin upłynę ło od chwili wypadku....
I cały na tę myśl w ogniu stawał.
Sam nie wiedział dobrze, co robić.... Coś robić musiał! Poszedł naprzód. Pomiędzy chłopcami, sprzedającymi gazety na dworcu kolei, rozpytał, się o gazetę niemiecką.... Znalazł taką — i zagłębił się w jej czytanie. Nie był w tem biegły; trudno mu było oryentować się pośród gotyckich głosek niemiecczyzny. Ale wytężał wzrok i umysł.... Żarł oczyma tekst. Nareszcie znalazł — i odetchnął.
„Żyję — jest wciąż jeszcze nieprzytomna, ale żyć będzie”.
Tak donosiła gazeta. Wzrokiem chłonął krótki jej artykulik — i Opatrzności za łaski jej dziękował tysiąckrotnie.
Leży w szpitalu miejskim. On tam zaraz pojedzie. Nie wie, gdzie to jest — mniejsza. Wyszedł, pozostawiwszy skromny pakunek na dworcu za marką. Wsiadł do doróżki i w łamanej niemiecczyźnie kazał się wieźć do szpitala.
Trudno mu było porozumieć się z woźnicą, porozumiał się przecież. W szpitalu nową przeszedł męczarnię.... Ani mógł w ofisie powiedzieć, czego chce, ani rozumiał, co do niego mówiono. Znalazł się wreszcie jakiś na pół zniemczony Kaszuba, posługacz, który posłużył za tłumacza.... I ten mu wiele nie pomógł. Jadwiga była wciąż nieprzytomna; gorączkowała; lekarze obiecywali, że dopiero może jutro lub pojutrze będzie wstanie wyjaśnić szczegóły napadu. Widzenia się z chorą naturalnie mu odmówiono. Ponieważ zaś Homicz gorąco na to nastawał i oświadczył, że jest jej znajomym i przyjacielem, urzędnicy szpitalni poradzili mu, ażeby udał się do policyi.
Szczepan zrobił lepiej; kazał się wieźć nietylko do głównej kwatery policyjnej, ale i do redakcyi „Leadera“.
I tu i tam przyjęto go z zaciekawieniem.
Zarówno p. Francis Littlejohn (znakomity reporter), jak i szef detektywów mniemali, że w mroku tajemnicy, otaczającej sprawę napadu na pannę Ślaskę, ukazanie się młodego człowieka stanowi pierwszy błysk światła. Znalazł się i tłumacz.... Badano Homicza, ale dowiedziano się nie wiele.
W każdym razie podejrzewać chłopca o jakiś współudział w napadzie nie było podobna.
W chwili, gdy go rozpytywano, nadszedł ze szpitala telegram, że panna Ślaska jutro będzie miała dość siły, ażeby być przesłuchaną. Posiedzenie tedy zostało odroczone do dnia następnego. Reporter Littejohn uprosił sobie obecność przy badaniu (mówiąc nawiasem, młodemu człowiekowi stała wciąż przed oczyma królewska postać Jadwigi, jak ją w świetle zapalających się błyskawic parę dni temu widział!). — Kazano też przybyć do szpitala i Homiczowi (nie można też ręczyć, czy szef detektywów nie zarządził nad nim lekkiego nadzoru policyjnego, naturalnie do czasu wyjaśnienia kwestyi).
Policyant polski, który był tłumaczem w głównej kwaterze policyjnej, zaprowadził Homicza do jakiegoś drugorzędnego hoteliku.
Tam, wypiwszy kieliszek wódki i zjadłszy porcyę mięsa, rzucił się na łóżko we wskazanym mu pokoiku — i zasnął snem kamiennym.
Obudził go dopiero świt następnego poranka.
Już na dwie godziny przed wskazanym terminem, Homicz czekał przed bramą szpitala. Doczekał się wreszcie przybycia szefa policyi, jego sekretarza, policyanta-tłumacza i reportera. Wzięli go ze sobą, ale do pokoju, gdzie się odbywało badanie chorej, nie wpuścili. Kazali mu czekać w sąsiedniej izdebce.
Szef policyi miał w tem pewien plan.
Istotnie, gdy chora drżącym głosem złożyła swoje zeznanie, policyant otworzył drzwi — i ukazał się w nich Homicz.... Scena była wysoce patetyczna. Jadwiga siedziała na łóżku, blada, jak płótno, w białym czepeczku i kaftaniku. Na widok znajomej twarzy Homicza, na widok bezgranicznego przywiązania, bijącego z jego szeroko rozwartych oczu, na twarzy Jadwigi ukazał się słoneczny uśmiech.
Wyciągnęła do niego ręce.
A on pobiegł do jej łóżka i upadł przed nią na kolana, głowę na krawędź łoża położył — i płakał.
— Żyje.... żyje pani, panno Jadwigo! — wołał, łkając.
Scena ta miała efekt wprost przeciwny temu, który myślał wywołać szef policyi. W głębi duszy podejrzewał on ciągle, że Homicz mógł brać udział w napadzie, może być, był napadu moralnym sprawcą. Powitanie dwojga młodych ostatecznie przekonało go, że to niemożebne. To powitanie na usta p. Francisa Littlejohna wywołało także kwaśny uśmiech. Zrozumiał, że pomiędzy tym dwojgiem jakieś węzły muszą istnieć — — i poszło mu to nie w smak.
Sprawa sama w sobie nie przestawała zresztą być ciemną.
Zeznanie Jadwigi (o którem w parę chwil później, po części od niej, po części od policyanta-tłumacza dowiedział się Szczepan) niewiele rzecz wyjaśniło. Oto treść tego zeznania W obec zwłok Cybikowej Jadwiga — jak wiemy — omdlała.... Cios był dla niej zbyt ciężki. Za chwilę zresztą przyszła do siebie. Wyjaśniła jakoś swe omdlenie obecnym kobietom — i udała się potem do jednej z nich, zamieszkałej w sąsiedztwie, dla wypoczynku i poprawienia toalety. Tam rozpytywała o zmarłą, ale żadnych poważniejszych nie była w stanie otrzymać wiadomości.... Nikt nawet nie wiedział adresu córki, wydanej za mąż do St. Paul, Minn.
Ostatecznie, coś o 9ej wieczorem, po zjedzeniu kolacyi w domu p. Dziczyńskiego, który ją o przyjęcie gościny usilnie prosił, postanowiła wrócić do hotelu.
Wieczór był, po burzy, dość pogodny. Tramwaj nie ukazywał się. Szła w kierunku miasta. O kilkadziesiąt kroków od domu Dziczyńskiego, w miejscu, gdzie już przestawały się ukazywać domy, zaczepił ją jakiś człowiek. Uchylił kapelusza — i rzekł po polsku:
— Niech będzie pochwalony.... Czy to paniusia pytali się o starą Cybiczkę?
— Ja...
Człowiek (był to, o ile zauważyła Jadwiga, drągal wysoki, niemłody, atletycznej postaci, o dość niemiłej twarzy, z krótką siwą brodą i wąsami) zdjął wtedy podarty kapelusz i oświadczył, że mógłby jej udzielić niektóre szczegóły o Cybikowej. To żywo zaczęło interesować Jadwigę. Poczęła nalegać; ale on jakby się zaląkł.... Miął kapelusz — i wymawiał się.... To boi się mówić.... to przyjdzie jutro do niej do hotelu.... to wreszcie przyznał, że czytał już ogłoszenie w popołudniowem wydaniu „Leadera“ i idzie mu o obiecaną nagrodę pieniężną. Zainteresowanie Jadwigi wzrastało; literalnie nie chciała teraz puścić owego człowieka. Tramwaj, idący do miasta, przebiegł około nich, a ona na to nie zważała. Szła coraz dalej — i rozmawiała z człowiekiem.
— Powiedzcie wszystko — mówiła — pieniędzy nie poskąpię — .... Nagrodzę was sowicie! W owej chwili znajdowali się już dość daleko od osady polskiej. Było tu pusto zupełnie. Żadnych domostw. Chodnik drewniany był wązki, a zaraz obok otwierał się stok wilgotnej od deszczu kotliny.
Tramwaj zaledwo co przeszedł, a czerwone jego światło ginęło na zakręcie.
Drągal rozejrzał się w około okiem zezowatem (Jadwiga zapamiętała ten szczegół) i nagle pochwycił ją w pół. Poniósł ją o parę kroków ku brzegowi kotliny — i rzucił w dół.
Upadek nie był groźny, ale niespodziany...
Jedno „Ach!” — i Jadwiga leżała na trawie na stoku kotliny w jakiejś wyrwie, na pół napełnionej wodą deszczową. Nie zdołała się podnieść i przygotować do obrony, gdy obok niej znalazły się dwie postacie. Tutaj panowała względna ciemność, nie jest więc w stanie ich opisać. Jedna z postaci wyglądała na owego drągala, który miał jej udzielić szczegółów o Cybikowej; drugi człowiek był znacznie niższy.... Miał, o ile się zdaje, twarz zasłoniętą chustką od nosa. Pochwycili ją za ręce; ona broniła się. Co dalej? — nie wie dobrze. To wszystko odbyło się tak szybko. Wie tylko, że któryś z nich przyłożył jej do twarzy chustkę czy jakiś inny przedmiot.... Poczuła dziwny zapach — i utraciła przytomność. Jak przez mgłę, przypomina sobie, że któryś z nich mówił do drugiego:
— Musi mieć na piersiach torebkę.... Rwij wszystko, a dostań to. I zmykajmy.... Tramwaj nadejdzie!
Potem już nie wie, co się z nią stało.... Obudziła się dopiero w szpitalu.
Na zapytanie szefa policyi: „Co miała w skradzionej torebce?“ Jadwiga odrzekła, iż znajdowały się tam nadzwyczaj dla niej ważne papiery familijne (pismo ojca i połowa pierścionka) oraz cztery przekazy, każdy na 250 dolarów, dwa na banki w New Yorku, jeden na bank w Cleveland i jeden na New Orleans, wszystkie na okaziciela.
— A.... przekazy — szepnął szef policyi — te może się jeszcze uda uratować!
Na jego żądanie, Jadwiga podała nazwy banków, daty wystawienia przekazów, miejsce, gdzie je nabyła itd.. Zapisano te szczegóły. Oto i wszystko, o co ją zapytywano na razie.
Po paru jeszcze słowach, które chora zamieniła z Homiczem, audyencyę, na żądanie doktora, trzeba było zawiesić. Wszyscy opuścili pokój Jadwigi. Szczepan z poza progu oglądał się za nią jeszcze i żegnał uśmiechem. Obiecano mu, że co trzy dni będzie mógł jej składać krótkie wizyty, a codzień dowiadywać się o zdrowie.
To go uszczęśliwiło.
Na odchodnem ze szpitala, przez policyanta-tłumacza, nieśmiało zapytał jeszcze szefa policyi, czy jest odpowiedni fundusz na dogodne utrzymanie Jadwigi i czy w danym razie nie przyjęto by od niego na ten cel kilkudziesięciu dolarów? — Odpowiedziano mu, że na teraz to zbyteczne....
Homicz rozstał się z policyantem i powoli powlókł się do hotelu.
Biedny chłopiec rozmyślał teraz o całej sprawie. Nie znał on wcale sekretów Jadwigi. Nie wiedział dobrze, po co przyjechała do Cleveland. Nie miał pojęcia, dla czego poszukiwała starej Cybikowej — i jak głębokim był tragizm chwili, w której biedne dziewczę znalazło starą kobietę na łożu śmierci. Instynktem tylko oryentował się w tej zawiłej sprawie. To jedno wiedział, że w ezystencyi kobiety, która mu na dziś była wszystkiem, znajduje się jakaś dziwna tajemnica; że czychają na nią ukryte niebezpieczeństwa, tak groźne, jak to, którego dopiero co z trudem uniknęła, a może nawet o wielokroć groźniejsze; że wreszcie ona, wskutek rozbójniczego na nią zamachu, pozbawioną jest w tej chwili prawie zupełnie funduszów....
To wszystko, zamiast zmartwić, niemal ucieszyło Szczepana.
Najpotężniejsza miłość bywa niekiedy — najgłębszym egoizmem. Tak było i w danym wypadku.
— Będę jej teraz potrzebnym! — mówił do siebie.
„Ma tajemnicę — myślał — nie będzie jej nigdy o nią pytał. Dąży do jakichś celów niezwykłych, będzie jej służył. Grożą jej niebezpieczeństwa, będzie jej bronił. Ma wrogów, pokona ich i zemści się nad nimi. Jest w potrzebie pieniężnej, on będzie dla niej pracował, choćby ręce sobie po łokcie urobił.”
I uśmiech twarz mu rozjaśnił.
Jednocześnie przecież nasunęła mu się na myśl praktyczna strona kwestyi. Jeśli jej ma czem służyć, to najpierw służyćby powinien pieniędzmi. Ile ich ma? Zaledwo coś czterdzieści dolarów. To niewiele, to nic prawie. W Ameryce dolary płyną, jak woda.... Zresztą dla niego to wystarczyłoby może na długo. Ale dla niej? Rozumiał, iż jej potrzeby i przyzwyczajenia są zupełnie inne i o wiele kosztowniejsze.
A więc trzeba pieniędzy.... Jak je dostać? Zarobić! — to naturalne.... Rozwiązanie kwestyi bardzo proste, ale wynika ztąd nowy dylemat:
— Jak zarobić?
Człowiek, który chce całą siłą woli, który musi, — robi wiele. To też i Homicz myślał niedługo. Przypomniał sobie, że mówiono mu o dzielnicy polskiej, zwanej „Warszawą”, w której potrafi przecież pozyskać wszelkie potrzebne informacye. Uśmiechnął się do siebie na tę myśl.... W ogóle szedł naprzód, nie wiedząc dobrze gdzie, cały pogrążony w myślach. Tą metodą bardzo łatwo coraz to potrącał jakiegoś przechodnia.
Jednemu z nich widocznie na najcenniejszy odcisk nadeptał. Dość, że jakiś nosowy głos rzucił mu prosto w twarz:
Du, verfluchter!...
Homicz spojrzał... i jakkolwiek był i zmartwiony i zajęty myślami.... wybuchnął głośnym, świeżym, wesołym śmiechem. Przyglądał się mizernej figurce, opiętej w surducinę cynamonową, wyplamioną, skrojoną obrzydliwie, długą prawie aż po kostki, z nosem zakrzywionym, z twarzą żółto-czerwonawą — i śmiał się. Miał przed sobą skończony typ żydka z Nalewek, z Warszawy, tylko bez typowych pejsów i długiej kapoty.
Widok żydziaka warszawskiego ubawił niesłychanie Homicza.
— Ny, Mojsze! — zawołał po polsku, ulegając mimowolnemu popędowi warszawskiego łobuziaka — po czem łokiecz?
I pokazał mu specyalnie sporządzone z poły surduta — świńskie ucho.
„Mojsze” śmiał się na całe gardło.
Okazał przy tem bardzo ładny komplet żółtych, czarnych i dziurawych zębów — i zapytał:
— Ny.... zkąd pan „dobrodży” z Berdyczowje, z Krakowa, czy z Warszawkie?..
Przyjaźń już była zrobiona.
Homicze była to kiedyś dobra, dawna szlachta. A jak wiadomo po wieki i pokolenia, szlachcic polski nigdy się bez żyda faktora obejść nie potrafił. I naszemu Szczepanowi widok żydka (akurat takusieńkiego, jak Szloma Mech z Nalewek, z Warszawy, któremu właśnie został winien coś z dwieście rubli procentów!) zrobił niewysłowioną przyjemność. Ten go wszędzie poprowadzi. Jakżeby żyd nie wiedział, gdzie się obrócić?
— Z Warszawy — odpowiedział tedy Szczepan na pytanie żydka.
— Nu! i mi tam buwawszy.... Warszawkie znajem!
Słowo w słowo, rozgadali się. Poszli nawet do jakiegoś niedalekiego saloonu na piwo, przy czem „Mojsze“ na „free lunch“ (bezpłatny przekąskę) zjadł całe pięć śledzi. Był to nieoceniony jegomość. O co go się było zapytać? — wszystko wiedział. Co zrobić? — na wszystko miał radę.
Zgodził się wnet (za „kwodra” cash) zaprowadzić Szczepana na cevelandzką „Warszawę”, a za dolara obiecał, że mu nastręczy świetną robotę („w takiej fabryce — objaśniał żydek — co takie wielkie koła.... fur.... fur....fur; a takie czarne maszyny — bum... bum.... bum!).
Szczepan zaproponował, ażeby na „Warszawę“ pojechali zaraz.
— Dla czego nie?!
Istotnie, pojechali — i pomimo, że „Mojsze“, jak się pokazało, nie miał o niczem pojęcia, poplątał tramwaje, pokręcił drogę — wreszcie znaleźli się w polskiej osadzie. Tam Szczepan, ujrzawszy się pośród swoich, odetchnął. Żydziaka odpędził precz, dawszy mu aż pół dolara na odczepne.
Było mu teraz dobrze.
Trafił akurat na „pejdę“ w sąsiedniej żelaznej fabryce. Saloon, dokąd wszedł, czernił się od atletycznych postaci, o poczernionych twarzach, w brudnych kitlach. Ale te twarze były dzielne i żywe; rozlegały się wesołe śmiechy.... Byli to przeważnie Polacy.
Homicz prędko się z nimi poznajomił. Postawił jeden i drugi „tryt“ (kolejkę) — i odrazu doszedł z nimi do ładu. Przedstawił się im, jako kolega robotnik — i pytał, czy możnaby tu znaleźć pracę.... Dla czego nie? odpowiedziano mu. Robota idzie teraz żwawo; ludzi potrzeba. Jeden z obecnych był nawet „formanem“ (werkmajstrem). Krótko mówiąc, kazał mu przyjść choćby nazajutrz, a robotę dostanie. Powinien się tylko ubrać inaczej, po roboczemu i powiedzieć, że się nazywa Schmidt. Będzie wszystko all right!
Homicz był uszczęśliwiony. Spadło mu to, jak z nieba. Wyprosił sobie tylko jeszcze trzy dni wolnego czasu, chciał bowiem najpierw zobaczyć i rozmówić się należycie o wszystkiem z Jadwigą. Zaraz też pomyślał o stalszem i tańszem, niż hotel, mieszkaniu. Zagadnął o to jednego z robotników, a ten mu naraił „board“ (wikt i stancyę) u siebie, był bowiem żonaty i mieszkał niedaleko fabryki.
W taki to sposób Homicz zapisał się, stosownie do rady „dra“ Gryzińskiego, do szeregów wielkiej amerykańskiej armii „pracujących“.
Przed pójściem do roboty, odwiedził raz jeszcze Jadwigę w szpitalu, ale dziewczę było słabe i nie mogło się z nim obszerniej rozmówić. Rozmowa taka nastąpiła dopiero w następną niedzielę. Jadwiga czuła się już o tyle silniejszą, że mogła wstać. Była zresztą blada i smutna.
Przyjęła go w ogólnej poczekalni — i zakomunikowała względnie pocieszające wiadomości.
Był u niej jeszcze raz szef policyi i zawiadomił, iż z czterech ukradzionych przekazów jeden da się uratować. Był to przekaz na bank w New Orleans. Tegoż dnia, kiedy Jadwiga złożyła pierwsze swe zeznanie, policya zatelegrafowała do New Yorku i do New Orleans, a nadto chciała, gdyby jeszcze był czas, zrobić zastrzeżenie w banku miejscowym. Na nieszczęście, w Cleveland przekaz już wypłacono nazajutrz po napadzie; to samo stało się z przekazami, wystawionymi na New York. Tylko w New Orleans rabusie nie zdołali podnieść pieniędzy.... Co do tego przekazu uczyniono odpowiednie zastrzeżenie — i Jadwiga po przeprowadzeniu potrzebnej legitymacyi i uzyskaniu zaświadczeń od banku berlińskiego, w którym przekaz nabyła, będzie mogła pieniądze te odzyskać. Szef policyi nadto zapewnił, iż policya ma opis ludzi, którzy podjęli pieuiądze w Cleveland i w New Yorku — i znajduje się na ich tropie.
Gdy Jadwiga mówiła to powoli, głosem znużonym, Szczepan słuchał jej w skupieniu i nie przerywał.... Spoglądał na jej wybladłą i smutkiem okrytą, a przecież tak poważną i piękną twarzyczkę.
Wreszcie i on z kolei zaczął mówić.
Przystąpił do kwestyi najważniejszej. Zapytał Jadwigi: kiedy wyjdzie ze szpitala? i co będzie robiła? Była to widocznie kwestya, o której chora już myślała sama. Odpowiedziała mu bez wahania. Myśli — pracować na życie. Nie ma innego wyboru.... Okradziono ją ze wszystkiego prawie i gdyby nawet odzyskała część zrabowanych pieniędzy, owe 250 dolarów, nastąpi to jeszcze nieprędko. Pracy się zresztą nie wstydzi! Jadąc tu, miała inne zamiary. Konieczność każę jej te plany chwilowo odłożyć na bok, do tego czasu przynajmniej, dopóki nie zbierze dość pieniędzy lub nie odzyska swej sumki z New Orleans.
— Ale w jakiż sposób zamierza pani pracować? — zagadnął nieśmiało Homicz.
Odpowiedziała mu, że o to szczęśliwym trafem nie potrzebuje się troszczyć.
Wypadek jej wywołał u wielu osób z dobrego towarzystwa clevelandzkiego współubolewanie. Panie wyrażały sympatyę dla cudzoziemki, której przygody tak patetycznie opisał p. Francis Littlejohn w „Leaderze”. Otrzymała parę listów. Jedna z pań, Niemka, proponuje jej miejsce w ofisie męża, bogatego fabrykanta i byznesisty. Druga, krewna p. Littlejohna, staruszka, wdowa po bankierze, chce ją mieć za pannę do towarzystwa i lektorkę. Ona najprawdopodobniej przyjmie na początek to ostatnie miejsce, a potem rozpatrzy się.... Włada dobrze paru językami i bądź co bądź mówi po angielsku. W ostatnim razie gotową jest nawet pracować ręcznie. Będzie szwaczką, służącą, jeśli potrzeba. Bądź co bądź, nie zginie!
Gdy Szczepan słuchał tych wyrazów Jadwigi, twarz jego przedłużała się.
A więc nie będzie jej potrzebnym.... ona sama da sobie radę. A potem.... potem, gdy ona zacznie się obracać w innych, lepszych sferach towarzyskich, czyż on, czarny od kurzu robotnik, będzie miał do niej dostęp? czy ona nawet spojrzeć na niego zechce?
— I kiedy mniej więcej pani opuści szpital? — zapytał.
— Zapewne za jaki tydzień.... Nie wiem dobrze. To zależy od doktora!
Rozmawiali jeszcze dłużej. Ona zapytywała, a on odpowiadał szczerze. Chwaliła mu bardzo wzięcie się do pracy — i zapisała sobie nowy jego adres. Powiedziała, że w każdym razie da mu znać, gdy opuści szpital; prosiła, żeby tymczasem już więcej w szpitalu jej nie odwiedzał....
— Masz!.... — pomyślał sobie Szczepan.
Pożegnał się z Jadwigą i odszedł, smutny, osowiały.
Upłynęło 12 dni.
Szczepan pracował i myślał o Jadwidze. Robota była ciężka, ale właśnie ten trud i mozoł łamały mu myśl smutną i coraz to buntującą się..... Zarabiał blizko dwa dolary dziennie, wydawał na siebie — dolara. Resztę pieniędzy odkładał. Zaczął także pracować nad sobą. Rozumiał, że znajomość języka jest potęgą. Postanowił tę potęgę posiąść. Nakupił słowników i podręczników i uczył się. Jednocześnie w fabryce, przy pracy, zagadywał kolegów to o to, to o owo. Głowę miał otwartą i był młody. Postępy robił duże.
Dziesiątego dnia rano Szczepan dostał list.
Koperta była pachnąca, pismo na adresie — eleganckie. Serce — biło mocno Szczepanowi, gdy list wziął z rąk listonosza. Przeczuł, że to od niej. Istotnie. Donosiła, że od wczoraj objęła obowiązki lektorki u pani Fitzhugh, owej staruszki, wdowy po bankierze, dalekiej krewnej p. Francisa Littlejohna — i obiecywała, że w następną niedzielę będzie w kościółku polskim na „Warszawie” na Mszy o godz. 9ej rano.
Nie trzeba dodawać, że przez pozostałe dni tygodnia Homicz był najszczęśliwszym z ludzi.
W niedzielę zobaczył ją w kościółku. Mógł się modlić razem z nią i obok niej. Co za szczęście! Po nabożeństwie odprowadził ją do tramwaju. Zaprowadziła go do miejsca, gdzie przed dwoma tygodniami padła ofiarą napadu — i miejsce to pokazała mu. Mówili o tem i o owem. Jadwiga wyglądała teraz daleko lepiej, niż przed dwoma tygodniami, choć zresztą była poważna i smutna. Stosunki u pani Fitzhugh podobały się jej niebardzo.... Staruszka była to zapewne kobieta poczciwa, ale trochę dziwaczka; zamożna, ale przytem bardzo skąpa. Zbyt często odwiedzał ją i był zanadto uprzejmym dla Jadwigi jej kuzyn, reporter „Leadera”.
Opowiadała to wszystko Homiczowi, ulegając mimowolnej potrzebie wynurzenia się; czuła się w obec niego, jak starsza siostra w obec młodszego, ale bardzo dobrego, bardzo poczciwego brata.
Pytał ją o śledztwo, o nadzieję odebrania zrabowanych pieniędzy.
O! to właśnie rzecz najnieprzyjemniejsza.... Już trzy czy cztery razy wzywano ją do biura policyjnego; pytano ją o różne rzeczy, których albo nie rozumie, albo nie ma potrzeby im powiadać. Szef policyi stanowczo jest zbyt ciekawym. — Chce wiedzieć: po co tu przyjechała? dla czego poszukiwała Cybikowej? czemu zemdlała na widok zmarłej? co to były za papiery familijne, które jej skradziono z ceratowej torebki razem z przekazami pieniężnymi? Szef twierdzi, że bez tych szczegółów dalsze śledzwo w celu wykrycia rabusiów nie jest możebnem.... Musiała w obec tego wprost zwrócić mu uwagę, że przecież nie ona jest w tej sprawie — oskarżoną. To uczyniło sz. policyanta dość dla sprawy chłodnym.
W tem miejscu Homicz pomyślał:
— Mój Boże! jabym nie był takim. Nie pytałbym o nic, niechby mi tylko pozwoliła patrzeć codzień w swoje przedziwnie piękne oczy.
I westchnął głęboko....
Ona ciągnęła dalej: Równie natrętnym, a może o wiele natrętniejszym jest p. Littlejohn, ten z „Leadera”. Obciąłby bodaj drugie śledztwo na własną rękę przeprowadzić i policyę „pobitować” (umiała już ten polsko-amerykański wyraz). Nieznośny jest!
W tej chwili Szczepan uczuł dla p. Littlejohna jakąś głęboką i ogromną nienawiść.
— A pieniądze?
Z tymi dobrze nie jest.... O odnalezieniu rabusiów, na prawdę, jak ona sądzi, myśleć trudno. Nie należą oni do kategoryi codziennych opryszków. Widocznie ją specyalnie mieli na widoku, popełniając napad.
Nie tyle pieniądze jej chcieli odebrać, ile dokumenta. (Jadwiga mówiła teraz, nie rachując się z wyrazami, a Szczepan czuł, że tym razem dowie się od niej coś bliższego o jej sprawach.) Już ich pewno oddawna tu niema! Świadczy o tem odebranie nazajutrz pieniędzy z przekazów w New Yorku. Zniknęli. Obydwaj są to Polacy. Nie pochodzą zapewne z Cleveland. Nikt ludzi podobnych tu nie znał. Śledzili ją umyślnie. W jaki sposób przecież wykonali napad zaraz na drugi dzień po jej przybyciu do Ameryki?!.. Jest w tem tajemnica, jest spisek z góry przeciwko niej uknuty.
Gorączkowała się trochę, mówiąc. Szczepan słuchał.
— To fakt... to fakt!.. — powtarzała — Ale kto są oni? Co to za czarne postacie? Kto im daje wskazówki?..
Przez chwilę milczała, jak gdyby szukając odpowiedzi.
Zaczęła znowu: Co do pieniędzy, to pewnem jest, że 750 dolarów przepadło na zawsze.... Dobrze jeszcze, jeśli te 250 odzyszcze za cztery, może pięć, sześć miesięcy.
Była widocznie zdenerwowana i zmęczona.
Czuła w tej chwili potrzebę zwierzenia się komuś, wypowiedzenia swoich trosk. Szczepan nic nie mówił, ale oczy jego prosiły o ufność.... Biła od niego serdeczna sympatya, która przezwyciężyła wreszcie rezerwę, jaką Jadwiga dotąd utrzymywała w obec rozkochanego chłopaka. Opowiedziała mu, z pewnemi zresztą niedomówieniami, co ją sprowadziło do Ameryki; a on, słuchając, przechodził z nią całe jej męki i bóle, wcielał się we wszystkie jej postanowienia; obiecywał sobie, że zawsze razem z nią walczyć będzie.
Rozmowa ich trwała nie więcej, niż trzy kwadranse; ale zbliżyła ich do siebie o lata całe.
Gdy się rozstali, Homicz czuł się i bardzo i nieszczęśliwym zarazem.
Szczęśliwym, bo zrozumiał, że już od tego dnia stał się czemś w jej życiu; że odtąd było pomiędzy nimi coś wspólnego — jej tajemnice. Nieszczęśliwymi bo Jadwiga, rozumiejąc, iż w ten sposób najskuteczniej utrzyma chłopca na pewnej w obec siebie odległości, nie oszczędziła mu wcale opowiadania o tem, że była narzeczoną Konrada Felsensteina — i jak ten związek został zerwany. „Dziś serce moje już dla nikogo bić nie potrafi!“ zakończyła, a Szczepan pojął, że obok dzielących ich różnic — te serce.
Obiecali się zobaczyć za tydzień, w niedzielę, tak samo po wyjściu z kościoła.... Mieli wtedy obmysleć plan dalszego prowadzenia jej poszukiwań — i walki z niewidzialnymi nieprzyjaciółmi.
Stało się zresztą inaczej, niż myśleli.
W piątek nad wieczorem Szczepan otrzymał od Jadwigi list, w którym zawiadamiała go, że była zmuszoną opuścić dom pani Fitzhugh — i prosiła, aby się z nią zobaczył jak najprędzej w hotelu „National“.... Nazajutrz rano chłopiec uwolnił się od roboty — i o godzinie 9ej rano czekał w „parlorze“ hotelowym na Jadwigę.
Weszła znacznie bledsza i smutniejsza, niż za poprzedniem widzeniem się.
Opowiedziała mu w kilku słowach powód opuszczenia domu starej wdowy. „Doprawdy! jakaś fatalność prześladuje mnie w tym Cleveland!” — mówiła. Oto właśnie onegdaj w chwili, gdy jej pracodawczyni, pani Fitzhugb, znajdowała się na jakiejś wizycie, przybył do pokoiku Jadwigi p. Francis Littlejohn — i... prosił o jej rękę. Ta propozycya była dla niej największą niespodzianką... choć teraz dopiero zrozumiała jego postępowanie poprzednie. Zdziwionej do najwyższego stopnia Jadwidze mówił p. Littlejohn, jak ją nad życie kocha, jak od pierwszego wejrzenia uczuł dla niej sympatyę, jak bez niej żyć nie może itd. itd. Patrzyła nań zdumiona i zmieszana....
W tem miejscu jej opowiadania Szczepan nie wytrzymał.
— I co się stało? co? — zapytał gorączkowo.
— Nic wielkiego — odpowiedziała mu głosem spokojnym i smutnym.
Ma się rozumieć, oświadczyła panu Littlejohnowi, że jakkolwiek wysoce jest dla niej zaszczytną jego prośba, przyjąć jej nie może i wychodzić za mąż nie myśli. Zresztą ma pewne zobowiązania. Próżne były dalsze zaklęcia reportera „Leadera”. Odszedł mocno skonfundowany.... Jadwiga zrozumiała od pierwszej chwili, iż odtąd pobyt jej w domu pani Fitzhugh stał się bardzo trudnym.... I istotnie! Przybyła wkrótce potem staruszka i poczęła jej robić ostre wyrzuty, z powodu nie przyjęcia oświadczyn Francisa (widocznie pomiędzy p. Littlejohn a jego krewną istniało w tej mierze porozumienie z góry). Wtedy Jadwiga była zmuszoną oświadczyć, że dom jej opuści. Już od wczoraj rana znajduje się znów w hotelu — i szuka zajęcia.... Była w kilku biurach stręczeń, gdzie też obiecano jej znaleźć pracę.
Tu na chwilę znów zawiesiła głos.
Szczepan spoglądał na nią pytająco.
— Teraz — kończyła Jadwiga — zanim znajdę zajęcie, mam do pana pewną prośbę..... Niepodobna mi mieszkać tutaj w hotelu, czekając na pracę. Nie pozwalają na to ani fundusze, ani stosunki przyzwoitości. Otóż czy nie mógłby mi pan wynaleźć śród Polaków w polskiej dzielnicy, jakiego taniego pokoiku umeblowanego przy jakiejś przyzwoitej rodzinie?.... Przeprowadziłabym się tam choćby dziś.
Szczepan był bardzo kontent, że po raz pierwszy miał od niej jakieś zlecenie, jakiś komis.
Zamyślił się przez chwilę. Naraz zaśmiał się — i zawołał:
— Ach.... ach! już mam.
— Co?
Szczepan nie odpowiedział na razie, ale podniósł rękę do kieszeni surduta. Wyjął ztamtąd gazetę niemiecką, którą kupił po drodze z polskiej dzielnicy — i czytał, jadąc w tramwaju. Pokazał Jadwidze jakiś ustęp i rzekł:
— Proszę, niech pani przeczyta....
Był to właśnie artykulik przejęty z jakiejś pittsburskiej gazety, a opisujący tragi-komiczne dzieje Litwina Połubajtysa i Mani Horodyńakiej w Nanticoke i Pittsburgu. Akurat przed paru dniami zakończyły się one ślubem tamtej szczęśliwej pary, o czem szeroko rozpisywała się gazeta, podając nawet dokładny adres nowo zaślubionych.
Jadwiga przeczytała — i ona z kolei uśmiechnęła się; wreszcie podniosła pytające spojrzenie na Szczepana.
— A więc?
— Nie wpadła jeszcze pani na myśl?
— Doprawdy nie....
— A to przecież takie proste. Panna Mania i ten pan Litwin toć to obecnie para małżeńska.... Mają swoje gniazdo własne. Lubią panią oboje. Czy nie najlepiejby było u nich poprosić o schronienie? Przyjmą panią z radością.... A i w Pittsburgu tak samo, jak tutaj, może pani pracy poszukać.
— Być może — rzekła Jadwiga i zamyśliła się — Czy ztąd daleko do Pittsburga?
— Gdzie tam.... Kilka godzin drogi.
— Ale przecież, nie można im tak spadać na kark nieprzygotowanym....
— O, nie... Ja do nich napiszę list, zaraz, dziś jeszcze. Poproszę o odpowiedź telegraficzną. Jutro jeszcze będziemy mogli tam pojechać.
— Jakto „będziemy”? Czy i pan chciał by się tam udać?
— A jakże.... — rzucił mimowoli Szczepan i zarumienił się.
Wzrok chłopca robił jej niemy wyrzut na myśl, że ona mogła przypuścić, iż po tem, co wiedział, onby ją teraz opuścił na niebezpieczeństwa i zamachy tajnych wrogów. Wzrok ten wiązał się do jej stóp pieszczotą wiernego, przywiązanego psa, którego można zabić, ale odpędzić — niepodobna.
Tak się też stało, jak trafnie zaprojektował Szczepan.
Na list tego samego dnia wysłany, Szczepan miał nazajutrz odpowiedź telegraficzną: „Przyjeżdżajcie. Wszystko gotowe. — Jan Połubajtys. Marya.“ A na trzeci dzień rano wyjechali do Pittsburga.
Jadwiga znalazła tam schronienie u Połubajtysów; Homicz — pracę w jednej z fabryk.
Gdy Połubajtys został niezadługo przeniesiony w góry po za Pittsburg, do pieców koksowych, wyrobił on miejsce także i dla Homicza. Potrzeba tam było właśnie mechanika do świateł elektrycznych.
Jadwiga, nie znalazłszy innej pracy w Pittsburgu, chodziła do magazynu krawieckiego. Po przeniesieniu się na nowe miejsce, postanowiły z Manią założyć na własną rękę — pracownię krawiecką.
Tak też się stało....
I oto dla czego znajdujemy ich wszystkich czworo, w 8 miesięcy po wylądowaniu w Ameryce, w białym domku, w cichej osadzie górniczej pośród gór, znajdujemy zgromadzonych przy stole obiadowym w słoneczną wiosenną niedzielę.

III.

Mieszkają tu już prawie od ośmiu miesięcy — i z nimi mieszka, na pozór przynajmniej, spokój.
Osada górnicza X (tak ją nazwiemy) jest istotnie uroczem miejscem.... Zaległa sobie w ustronnej dolinie, jak gdyby od świata deskami zabitej; sama w sobie jest całością.
Nie zgadłbyś, widząc te białe domki, te ciche drzewa i krzewy i kwiaty, przytulające się do domostw, że kąt tak uroczy jest uzupełnieniem innego, potężnego i ponurego świata, że o pół mili ztąd są piece, fabryki, ogniska, że tam zaraz za laskiem zmienia się scenerya: powstaje kamienna ściana stoku nagiej, a niewysokiej góry, że za załamem tam dalej ukazują się szeregi potężnych pieców koksowych, wznoszą się kupy ogromne węgla, ścielą się ku niebiosom czarne dymy i huczą młoty; że tam istnieje, jeden z najpotężniejszych w tym Stanie, kompleks zakładów przemysłowych.
A jednak tak jest.
U stóp kamienno-węglowej góry huczy stroma, ponura, dymem i węglem zabarwiona rzeka.
Po drugiej stronie skały, wszędzie tu i tam dymy.... Nad brzegiem cały szereg to drewnianych, to murowanych budynków. Kształty ich często dziwne. To jak gdyby olbrzymie ule; to niby ogromne kadzie, ustawione wysoko na palach do góry dnem; to jakieś wieże żelazne; to potworne windy, wiecznie poruszające ogromnemi ramiony, ciągle w ruchu, ciągle szemrzące... Obok kominy wznoszą się długie, wysmukłe formy i ciskają olbrzymiemi dymami w niebiosy. Tu i owdzie szeregi drutów poplątanych przecinają powietrze; rumocą żelazne kosze kolejek napowietrznych; parowce, stojące na ponurej wodzie rzeki, toną w mgłach obcych i własnych dymów — i nabierają węgiel i wodę, jęcząc żałobnemi piskami swych kominów. A tam wysoko w środku tych długich, wysokich szop murowanych, o ponurych, zakopconych oknach — tysiące ogni, tysiące huków, tysiące rąk pracujących.
„Excelsior Coke, Iron & Steel Works” — oto nazwa tych kuźni piekielnych.
Wyrabiają tam wszystko: arkady do mostów żelaznych, płyty dla pancerników, szyny stalowe, pługi, armaty, lokomotywy i potężne części potężniejszych jeszcze machin, oskardy żelazne i kotwice dla parowców oceanowych i Bóg wie nie jakie jeszcze stalowe i żelazne potwory. Tu pracuje 10,000 ludzi, na trzy zmiany w ciągu doby. To jest serce olbrzymie, ogniste i dymem zakopcone, które żywi cały organizm, szereg kopalń, dziesiątek osad górniczych, rozrzuconych dokoła, tu i za rzeką. A niechby ruch w tym olbrzymim organizmie zatrzymał się, niech przestaną furkotać wielkie koła machin i spadać na dół potężne młoty — to jednocześnie ustanie dźwięk kilofów w kopalniach, a w osadach górniczych, którym daje jeść, pić i żyć ten kolos, zapanuje nędza i głód.
W osadach mieszkają przeważnie robotnicy, zatrudnieni w olbrzymiej fabryce. Nie byłoby dla nich miejsca tam na czarnych i wiecznie dymiących skałach, u wybrzeża tej, jak gdyby zastygłej w pyle węglowym rzeki. Rozsadzono ich w dolinach, śród drzew, po za lasem zielonym, który obsiadł podnóża węglowych i żelaznych gór. Po stoku góry, do wierzchołka ogniem machin ziejącego, toczą się kolejki linowe. Temi kolejkami rzesza robotnicza trzy razy na dobę wspina się ku górze, do pracy — i trzy razy schodzi spracowana do swoich schronień w białych domkach w dolinie.
Osada X., gdzie właśnie zamieszkało czworo naszych znajomych, była jedną z tych oaz, dostarczających ludu roboczego olbrzymim zakładom, rozłożonym na górze.
Domki tu przeważnie kompaniczne; dzierżawione są tylko przez robotników, choć ci, którzy tego sobie życzą, mogą je nabywać od kompanii na niewielkie spłaty.
W domku, który oglądaliśmy, już od ośmiu miesięcy zamieszkują Połubajtysowie. Na dole to ich królestwo. Jan pracuje, jako pomocnik głównego maszynisty przy jednej z machin parowych, trzy dni nadzień, a trzy dni na noc. Poznajomił się o tyle z językiem, a przynajmniej z technicznemi wyrażeniami, że nie ma trudności w pracy. Zarabia dobrze; potrafi nawet odkładać pieniądze i myśli o zakupieniu na siebie domku, w którym mieszka.
Jego Mania, którą olbrzym litewski swojem ubóstwieniem jeszcze bardziej rozpieścił, pracuje także: prowadzą do spółki z Jadwigą pracownię krawiecką — i wiedzie im się dobrze.
Jadwiga odnajmuje od nich pokoik, a właściwie bedroom z oknem na dole.
Homicz wreszcie zamieszkuje pokoik z sypialnią na pierwszem piętrze, a właściwie na facyatce. Do jego mieszkanka prowadzą oddzielne schody z zewnątrz....Porządku tu mało... Wielki stół stoi pod oknem, a na nim jakieś dziwne przyrządy, flaszeczki z płynami, druty, kawałki metalu, książki, gazety, broszury, rysunki. Na ziemi i na paru krzesełkach także książki. Są to książki polskie, niemieckie, nawet angielskie.
Trzeba wiedzieć, że Szczepan, pomimo, iż wygląda, jak każdy inny robotnik, zajmuje w fabryce stanowisko nieco wybitniejsze.
Posłużyły mu do tego praca, zdolność, a po części i przypadek.
Już podczas poprzedniego pobytu w Clevelandzie i Pittsburgu pracował bardzo wiele nad językami angielskim i niemieckim; przed przeniesieniem się do X., gdzie miał robić przy elektryczności, postarał się o poznajomienie się z terminami technicznymi angielskimi i z amerykańskim systemem pracy. Przyszedł więc do departamentu światła elektrycznego w „Excelsior Works” już, nie jako nowicyusz, ale pracownik doświadczony — i mający o rzeczy pojęcie. Dzięki wrodzonemu sprytowi, poznajomił się wkrótce praktycznie ze wszystkiem, co mu było obcem — i stał się jednym z najużyteczniejszych ludzi w swoim wydziale. Wypadek zdążył, iż coś w miesiąc po rozpoczęciu pracy Szczepan z narażeniem własnego życia zapobiegł fatalnemu splątaniu się drutów naelektryzowanych, zkąd mógłby wyniknąć pożar i wielkie nieszczęście. Superintendent przedstawił go do nagrody, a główny kierownik techniczny olbrzymich zakładów kazał powołać przed siebie.
Szczepan szedł prawie ze drżeniem przed oblicze tego potentata.
P. Andrew J. Mallory, znakomity przemysłowiec i inżynier, przed którym stanął w jego olbrzymim i wspaniałym gabinecie nasz bohater, była to istotnie postać niezwykła, Mógł mieć lat 50. Figurę miał ogromną, o szerokich barkach i wielkich kończynach, twarz kwadratową prawie, starannie wygoloną; z pod siwych brwi patrzyły rozkazująco oczy stalowe, nieprzebłagane. Była to istotnie potęga. Jednem skinieniem palca mógł on wprawić w ruch lub zatrzymać wszystkie kolosalne części olbrzymich zakładów przemysłowych; skierować wolę i pracę tysięcy ludzi w tym lub innym kierunku; narzucić im takie lub inne warunki pracy; wreszcie dać chleb lub odebrać go tysiącom mężczyzn, kobiet i dzieci, osiadłych tam w dolinach.
Na tle gabinetu, obitego od góry do dołu ciemnym safianem, z olbrzymiemi biurkami, kandelabrami i piramidami ksiąg, potentat przemysłowy wydał się Szczepanowi raczej jakiemś bóstwem kamiennem, aniżeli człowiekiem.
To bóstwo zresztą wyszło wnet ze swej nieruchomości.
How do you do, Mr. Homitsch? — rzekło — zapewne rozumiesz pan już teraz cokolwiek po angielsku?
Szczepan spojrzał zdziwiony. Ten potentat go znał. Zkąd? — nie był w stanie zdać sobie sprawy.... W każdym razie pochylił nizko głowę na znak twierdzenia.
„Boss” widział tymczasem jego zdziwienie. Lekki uśmiech, niezwykły gość na tej kamiennej twarzy, rozchylił jego wargi.
Yes — rzekł — pan mnie nie poznajesz.... Ale ja pana znam. Jechaliśmy razem bremeńskim okrętem, na którym pan tak dzielnie broniłeś swej rodaczki przed napadem tego cranka.
— Ach! — rzekł tylko Homicz i zarumienił się.
— Pan jesteś dzielny chłopiec — ciągnął dalej przemysłowiec — i bardzo mi przyjemnie, że pan pracujesz tam u mnie — wskazał ręką na szeregi gmachów i kominów, owinięte w dymy — pański record jest w porządku.... a wczoraj oto zrobiłeś pan naszym zakładom elektrycznym przysługę. Gdyby nie pan, moglibyśmy mieć z $10,000 szkody.... nie licząc niedogodności. Oto skromne wynagrodzenie dla pana: książeczka banku oszczędności na pańskie imię na $50.... for start (na początek).
Szczepan nie wiedział, co ze sobą robić. Chciał coś rzec, ale „boss” nie dopuścił go do słowa.
— No... no, tylko bez głupstw, jak na okręcie z tą „purse”. Tam co innego.... Tu jesteś pan Amerykaninem, a nie „grynhornem”. Powinieneś wiedzieć, co to dolar. Oszczędziłeś pan fabryce wydatku, fabryka pana wynagradza. To nie faramuszki z ratowaniem kobiet.... Zresztą musisz pan wiedzieć, że u mnie jest jedna reguła: słuchać i pełnić, co każę — albo iść precz....
Mówił to już wprost szorstko.
Skinął ręką na znak, że audyencya skończona. Szczepan wziął książeczkę bankową z jego ręki, skłonił się i wyszedł. Istotnie od czasu pobytu na tym zaoceanowym lądzie zmieniło się wiele jego wyobrażeń i pojęć. Zrozumiał, że nagroda za praktyczną przysługę może być wyrażoną — w dolarach.
Od tego widzenia z panem Mallory, szczęściło się jakoś w fabryce Szczepanowi.
Superintendent był mu bardzo przychylnym. Dawano mu sposobność wykazania swych uzdolnień; powierzano czynności bardziej skomplikowane i poważniejsze; podwyższono wreszcie zarobek. On sam pracował, jak Murzyn — i jednocześnie uczył się namiętnie. Sypiał zaledwo po parę godzin na dobę.
Cały poświęcił się teraz elektryczności.
Za oszczędności, jakie potrafił robić na swych zarobkach, kupował książki, modele, przyrządy. Bawić się z koleżkami przestał, choć ich nie brakło w „Excelsior Works” i w osadzie X., nawet i Polaków.... Nie pił i nie hulał.
W owym czasie rozlegała się na wszystkie strony po Ameryce i po świecie całym sława Edisona, chłopca amerykańskiego prawie bez wykształcenia, a ostatecznie milionera-wynalazcy. Szczepan dostał zkądś jego życiorys — i po przeczytaniu czuł się, jak gdyby oszołomionym. Mędrcem (Wizard) zwały tego człowieka gazety; świat cały niósł mu cześć i miliony.
— I czemużbym ja nie mógł stać się jemu równym?! — pytał sam siebie.
I pracował — i męczył się — i ślepiał nad swemi przyrządami. Doskonalił się w swojej gałęzi wiedzy — i marzył o jakimś wielkim wynalazku, któryby zreformował ludzkość. Niekiedy już, zdawało się, miał go w palcach; aż oto wielki wynalazek... znikał, ulatał w przestrzeń, niedościgniony. Swoją drogą, w pracy trafiało się Szczepanowi robić ważne, choć drobne, odkrycia i ulepszenia praktyczne. Nie pozostawały one bez wpływu na jego karyerę w fabryce.
Stawiały go coraz wyżej....
W taki to sposób w tłumie pracujących przebijał sobie drogę nasz bohater. Uśmiech Jadwigi, rzadko zresztą się ukazujący, blask jej oczu, dźwięk jej głosu były mu drogowskazami, za którymi szedł naprzód.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pozostawiliśmy w ową niedzielę wiosenną naszych czworo znajomych — przy obiedzie.
W półtorej godziny potem, troje z nich siedzi w uprzątniętej już jadalni czy tam pracowni.
Są to Połubajtys, Mania i Homicz.
Dwoje młodych małżonków, odcyfrowawszy przy pomocy Szczepana list od adwokata z Pittsburga, z którego dowiedzieli się, że sprawa ich o połowę spadku po ś. p. Walentym idzie jak najlepiej i że nawet trafiono na pewne ślady oszusta-adwokata Langa aż gdzieś w Colorado, bawią się teraz czytaniem listów od rodziny z Europy.
Jest to istotna zabawka.
Śmieszków przy tem co niemiara. Nic w tych listach bardzo ważnego; najwięcej uścisków i pozdrowień. Mania opowiada Jankowi o swoich, on jej o swoich. Czasem przy tej sposobności przyjdzie pomiędzy nimi do krótkiego sporu, a częściej jeszcze — do pieszczot.
— Mama posyła każdemu z nas po sto całusów — mówi Mania.
— To oddaj mi moje sto — proponuje z powagą Jan.
— Ty, niedźwiedziu....
A tu niedźwiedź już nadstawia szerokiej, uśmiechniętej gęby.
Obecność Szczepana bynajmniej ich nie żenuje.
On siadł przy oknie zadumany. Trzyma jakąś książkę, ale jej nie czyta; spuścił ją ku ziemi razem z ręką. Przed nim na oknie leży list „dra” Gryzińskiego z New Yorku, jak zwykle, „gałgańskim” jakimś humorem i wesołym cynizmem tryskający. Zawsze Szczepan czytywał listy starego z zajęciem.
Teraz i to go nie bawi.
Gryziński donosi: że książkę, na którą mu Szczepan przesłał pieniądze, zakupił i wysłał; że wszyscy w New Yorku hulają i zgrywają się w karty, jak szewcy; że Piotrek Cierzan zwaryował i wybiera się na gwałt gdzieś do Pennsylvanii, gdzie z jakąś wędrowną trupą aktorów czy „minstrelów” podobno ma bawić jego Stefka („a nie spotkaj jej tam gdzie” — przestrzegał w liście stary adwokat „i nie zakochaj się na nowo... bo będzie bieda”); że on, Gryziński, dostał niedawno ni ztąd ni zowąd („zapewne z pijaństwa!” słowa listu) jakiejś gorączki i przeleżał z tydzień w szpitalu; że w tym czasie, jak się dowiedział po wyjściu ze szpitala, był w New Yorku stary Morski, przyleciał, jak wicher, dopytywać się o niego, Gryzińskiego i Homicza — i potem, jak wicher, odleciał itd. itd. Gryziński mocno żałuje, że się z nim nie widział....
Kiedy indziej Szczepana list taki zainteresowałby mocno. Czytałby go kilkakrotnie. Szczególniej interesującą byłaby dlań wzmianka o Morskim.
Pytał się już nieraz Gryzińskiego listownie o starego hulakę; ale do tego czasu Morski nie odwiedzał New Yorku.
Teraz przecież inne myśli zajmują Homicza.
Niepokoi go Jadwiga. O ile jego interesa szły pomyślnie naprzód, o tyle jej sprawy się plątały.... Biedne dziewczę martwi się, coraz jest smutniejsze, marnieje mu niemal w oczach. On wie, co tego powodem — i nie jest w stanie na to pomódz, Jadwigę morduje bezczynność.... Od dziewięciu miesięcy nie posunęła się naprzód w swych poszukiwaniach prawie ani o krok. Brak funduszów i troska o chleb powszedni stoją tu na przeszkodzie. To ją męczy, a z nią i Szczepana. Jadwiga teraz niechętnie nawet rozmawia o całej sprawie.
W tej chwili np. zaledwo otworzyła list, otrzymany z New Orleans, zaledwo przeczytała parę wierszy — podniosła się z miejsca i wyszła, milcząc, do swego pokoju.
Znajduje się tam już od kwadransa.
Szczepanowi zrobiło się przykro. Wszak od czasu rozmowy w Cleveland był jej powiernikiem. W pierwszych szczególniej miesiącach powracali nieraz do jej sprawy. Omawiali ją razem — i szukali środków wyjścia. Szczepan miał nawet swoją własną teoryę, zarówno co do zbrodni przed laty spełnionej, jak i co do napadu w Cleveland; ale była to teorya zbyt śmiała, ażeby mógł ją komunikować Jadwidze. Z jego to porady Jadwiga skomunikowała się z jednem z biur detektywów w New Orleans — i oczekiwała właśnie ztamtąd odpowiedzi. List, odebrany przez nią, prawdopodobnie tę odpowiedź zawierał.
— Nie pokazała mi listu.... a więc mi już nie ufa! — myślał Szczepan i chmura smutku nasuwała się mu na czoło.
W tej chwili właśnie w drugim kącie pokoiku ustały śmiechy z powodu owych przysłanych z Europy „stu całusów” — i Mania stanowczo zaproponowała mężowi, aby zajęli się czemś „poważniejszem”.
— Zgoda — odrzekł Jan i zapaliwszy fajkę, zaczął jej opowiadać różne nowiny.
Jan dziś rano wychodził, jak mówi z powagą, „na miasto”, był nawet w hotelu (jest to najpiękniejszy saloon i główne miejsce gdzie się zgromadzali miejscowi „notable”) — i ma nowin pełny worek. A więc do szmelcarni przyjdzie nowy dyrektor; fabryka dostała obstalunek na płyty pancerne do okrętów wojennych aż z Rosyi; Jachimiaczka, ta z dużym nosem, pobiła się z mężem i zaskarżyła go do „skwajera” („czekaj, czekaj!” szepce w tem miejscu Mania „i ja ci tak samo zrobię!” — i wygraża mu małą piąstką); przyjechali jacyś aktorzy i aktorki, biali i Murzyni, i będą pokazywali sztuki w hali hotelowej....
W tem miejscu Połubajtys przerwał — i zwrócił się do Homicza.
— Ale.... ale — rzekł — posłuchaj-no, Szczepek.
— Co takiego?
— Zdaje mi się, że spotkałem niedaleko hotelu kogoś, nam wspólnie znajomego... zresztą nie jestem pewny.
— I któż to taki?
— Ten niby żydek z okrętu... co to nam zawracał głowy.
— Pan Bolo L. Kaliski? — zapytała Mania.
— Tak.... tak.... ten sam. Nie pamiętałem dobrze jego nazwiska.
Wiadomość ta, na pozór nic nie znacząca, na Szczepanie zrobiła pewne wrażenie.
— Kaliski! — powtórzył, a przez plecy przyszedł mu, jak gdyby dreszcz.
Trzeba bowiem wiedzieć, że w teoryi, jaką sobie wytworzył Szczepan o sprawie Jadwigi, wykwintny pasażer klasy 2ej z bremeńskiego okrętu p. Bolo L. Kaliski grał pewną rolę i to dość wybitną.
To też Homicz pytał dalej Litwina:
— I jakże, rozmawiałeś z nim?
— E, nie.... Otarliśmy się o siebie, ale albo mnie nie poznał....
— A może poznać nie chciał? — mruknął Szczepan.
— A kat go tam wie... albo może to ja się omyliłem i wziąłem kogo innego za Kaliskiego.
— Może.... — dorzucił Szczepan i to przypuszczenie mu ulżyło.
W tej chwili zastukano do drzwi z tyłu, od kuchni.
Mania pobiegła otworzyć; ukazało się parę osób. Były to najpierw dwie „kostumerki” (kiijentki) pani „krawczki”, polska kobieta o dorodnej postaci, w chustce zarzuconej na głowę i młoda dziewczyna Słowaczka, a z niemi jakiś kolega Jana, robotnik od machin parowych.
Ten przyszedł do Litwina.
Mania usadziła obie kobiety przy stole — i zaczęła z nimi rozmowę. „Kostumerki”, głównie robotnice, w dzień powszedni zajęte, przyjmowała także i w niedzielę.
Przybyły robotnik zaproponował Połubajtysowi, ażeby poszedł do saloonu na „jednego”, bo ma z nim pogadać, — ale Litwin odmówił.
— Moja kobiecina mi zabrania — rzekł z uśmiechem — ale poczekajcie-no... Skoczę ja z „pajntem” (naczynie blaszane), to zaraz tu będzie piwo.
Tak też zrobił.
Tymczasem Mania wyrozumiała już od kobiet, że Polka, dawna jej klijentka, przyprowadziła nową, Słowaczkę. Przyniosły ze sobą materyał. Zaczęło się oglądanie materyału i wzorów mód, dyskusya nad „przystawkami”, falbankami, formą rękawów, guziczkami itp. Słowaczka pytała o cenę. Wreszcie, gdy wszystkie sprawy zostały omówione dostatecznie, należało wziąć miarę.
To była już sprawa Jadwigi, jako głównej krójczyni.
Mania pobiegła do jej pokoiku i zastukała.
— Jadzieczku, jest tu do ciebie interes.
Za chwilę Jadwiga ukazała się na progu... Oczy miała trochę czerwone i twarz poważną. Usiłowała ją teraz przystroić w konwencyonalny uśmiech byznesowej uprzejmości.
Tymczasem Litwin wrócił z piwem.
Trzej mężczyźni ustąpili do kuchni, aby nie przeszkadzać; nalano szklanki — i Jan zaczął:
— No, i coście chcieli gadać, Walenty?... mówcie!
Robotnik od początku z podełba jakoś spoglądał na Homicza, Widocznie nierad był jego obecności. I teraz odpowiedział Litwinowi tylko znaczącem spojrzeniem. Szczepan dorozumiał się — i chciał wstać; ale przeszkodził temu Połubajtys.
— To nasz brat i dzielny zuch — rzekł do przybyłego — możecie przy nim gadać wszystko... Ja i on to jedno.
Walenty spojrzał jeszcze podejrzliwie na Homicza, wreszcie machnął ręką.
— Ano.... niech ta będzie. Choć Bogiem a prawdą, niema ta nic tak bardzo ważnego do gadania — tu zatrzymał się i po chwili dopiero zapytał wprost Litwina: — No, i co też wy myślicie o tych tam strajkach, o których ludzie tak teraz plotą?
Pytanie było nieoczekiwane, a zbyt ogólne, to też Litwin nie wiedział, co właściwie ma odpowiedzieć.
— Niby wedle czego to mówicie?.... — odrzekł.
I Walenty sam rozumiał, że nie dość jasno postawił kwestyę.
Rozgadał się obszerniej.... Chodzi teraz i po fabrykach i po okolicy taka między ludźmi gadka, że kompania za mało płaci, a ludzi okropnie uciemięża. Obcinają ci psie juchy, „pejdę” prawie co nie tydzień; każą robić na sztukę i dają taką robotę, że człowiek nie obstoi; „bossy” i „formany” wymyślają narodowi od pogańskich wyrazów, a jak nie, to nieraz i pięścią między oczy inną; za wszystko płać „sztrafy”; a jak komu rękę albo i nogę urwie, to się żadnej sprawiedliwości doprosić nie można, ino ci biedaka, jak psa z domu i z wszelkiej roboty wyrzucą, niech ich, psia kość, wciórności!. Jednem słowem z robotą coraz gorzej i gorzej....
Połubajtys teraz zrozumiał.
Istotnie, od pewnego czasu śród robotników w niektórych departamentach wielkich zakładów fabrycznych, panowało dość silne, a nawet i usprawiedliwione rozdrażnienie. Zarząd „Excelsior Works” zmuszony był, przyjąć jakieś milionowe zamówienie za pół darmo) powodem tego była konkurencya z Europą), a teraz obcinał pensye, gdzie mógł. Ludzie, najmniej płatni, cierpieli najwięcej na tych zniżkach. W kołach robotniczych mówiono o tem wiele.... Przybyło zkądś paru agitatorów robotniczych — i mówili jedni o strajku, drudzy o zorganizowaniu się robotników w Unie.
Słowem panował w tych gromadach pewien ruch.
W sprawy te Litwin nie mieszał się, zadowolony ze swego szczęścia domowego, ale ponieważ był on jednym z lepszych i inteligentniejszych robotników, przeto postanowiono go wciągnąć w ruch, a ewentualnie zapytać o zdanie.
Yes, yes! — rzekł teraz — przykre to i bardzo.... Ale co robić? Czy my ich zmożemy? I jak?
— Ta... ja też nie wiem — odrzekł ostrożny Walenty — Ale przecież sposób na nich być musi! Kupa nas jest tutaj... przeciebyśmy ich, poganów, przemogli! — i patrzał z pod oka na Homicza, którego uważano niejako za należącego do arystokracyi robotniczej i dla tego obawiano się. — Bo to widzita — ciągnął po chwili — jak to jeszcze ja albo wy, to pół biedy.... Nam przy maszynie, a temu paniczowi przy elektryce, to dzieje się niczego. Ale weźcie ino to biedactwo, co się przy piecach smarzy, albo ciężary nosi — oj, oj! na tych to już nasze „bossy” jadą, jak na łysej kobyle. A nędza u nich w domu aż piszczy.... Dzieci kupa, jeść co niema, długów moc. I tu im jeszcze coraz coś obetną,... „Polskie i Hungarskie bydło”, mówią te pogany, „to się nie śmie buntować!”
Zatrzymał się i spoglądał pytająco na Litwina.
— Tak, tak.... — odrzekł trochę zakłopotany Połubajtys — ale co ja wam na to poradzę?
— A no, wyście człowiek uczeńszy od innych, tobyście niejako powinni innym przodować.....
Znów się zatrzymał — i sięgnął do kieszeni.
— Jakem dziś wracał z kościoła, tak mi jakieś chłopaczysko do ręki tę oto czerwoną kartkę wcisnęło. Przeczytajcie no, bo mnie to z czytaniem trudno....
Połubajtys zaczął głośno czytać.
Była to wydrukowana na bibulastym świstku jakaś niebardzo mądra, ale za to bardzo krwiożercza odezwa. Drukowana była ćwieczkami, lichą polszczyzną, z błędami. Piorunowała na kapitalistów, nazywała ich złodziejami, podlecami i „świniami“ (sic), tuczącemi się krwią i potem robotnika. Wzywała do wymordowania ich, ukamienowania, zdynamitowania. Radziła strajk i tymczasowo tajne zorganizowanie się robotnika. W rezultacie wzywała wszystkich „dobrze myślących“ do zgromadzenia się na „mityng“ przy saloonie Jenkinsa (była to stara rudera pod lasem, niebardzo dobrej używająca sławy) wieczorem o godz. 7ej tego samego dnia. Podpisany był pod tem: — Komitet.
Walenty słuchał uważnie czytania. Widać było zreszą, że tekst odezwy już zna.
— No i jakże?! — zapytał — pójdzieta?
Połubajtys sam nie wiedział, co odpowiedzieć. Ale za to Homicz zabrał teraz głos:
— Ja nie pójdę, a i wam także obydwom chodzić nie radzę. A dla tego nie radzę, bo jesteście uczciwi ludzie i dzielni robotnicy. Najpierw sama odezwa mi się nie podoba. Ten, kto ją pisał, nie musiał to być ani człowiek mądry, ani poczciwy chrzęści]anin. Rozumiem ja to dobrze, że praca musi walczyć z kapitałem, i że kapitał ciężko nas nieraz uciska. Rozumiem i to, że robotnicy muszą występować jeden za drugiego, solidarnie, razem, choćby z własną szkodą i narażeniem życia — i jeśli będzie potrzeba, gdy nadejdzie czas, obaczycie, będę z wami.... Ale uczciwi robotnicy nie tą powinni iść drogą, która w tej odezwie wskazana. Nie o mordowaniu swych bliźnich powinni gadać i pisać, nie o nożach, kamieniach i dynamicie!
Szczepan uniósł się trochę, a tamci dwaj uważnie go słuchali.
— Ho, ho.... — zrobił uwagę Walenty — gadacie, nikiej nasz ksiądz Baliński z ambony.
A Homicz, który w ostatnich czasach wiele czytał i myślał o sprawie robotniczej, ciągnął dalej:
— Chcemy walczyć z kapitałem, walczmy, ale prawnie i rozumnie.... Nie o nożach gadajmy, ale się organizujmy poważnie i spokojnie, choćby nawet po cichu. Ma być strajk, niech będzie, ale spokojny, bez gwałtu.... I najpierw rozważyć trzeba, czy strajk do wygrania? Zła jest bieda obecna, ale jak strajk przegramy, co będzie?.... Śmierć głodowa — i wszystkie okropności. Zresztą niech zaczynają to nasi, swoi, ci, którzy sami pracują i wiedzą dobrze, co ich boli, a nie jakieś przybłędy obcy, których nie znamy i nie wiemy, co mają za cel. Kto zaprasza na „mityng” w karczmie Jenkinsa? czyja wiem? albo wy, Walenty wiecie?.... A może to właśnie jakaś zdrada?!
Walenty już od paru chwil drapał się w głowę.
— Ha — rzekł wreszcie na pół przekonany — może i mata racyę....
Od paru już sekund weszły do kuchni kobiety i, trafiwszy właśnie na dyskusyę w sprawie strajków, słuchały gorących wyrazów Homicza. W tej chwili jedna z nich, gruba Polka w chustce, wystąpiła naprzód, ujęła się w boki — i rzekła:
— Oj, że mają panicz racyjom, to mają... Albo to jo nie wiem, co je strajk.... Oj, najadliśwa się onego strajku, jak mieszkaliśwa w Szenandorach. Dwoje robaków nam wtedy umarło, a ja sama nikej szczapa wyglądałam... Chodziliśwa naonczas po lasach i korzonków szukaliśwa, bo jeść nic nie było. I co się stało? Oto strajk przegraliśmy.... „Ajryszów” (Irlandczyków) wzięni potem do roboty, a my poszli na cztery wiatry.... Hungarów i Polaków wyszczuli psami won.... I tyla!
Na to żałosne wspomnienie, aż się o mało co nie popłakało kobiecisko.
I nowa „kostumerka” Mani, Słowaczka, dziewczyna niezgrabna, ciężka od pracy, ale o twarzyczce miłej i przystojnej, uwieńczonej masą blond włosów, uważała za właściwe coś od siebie dorzucić.
— Jo.... jo... — rzekła — i moja matula podczas strajku w Scottdalach pomerli....
Zaczęła się rozmowa. Mania zaproponowała swoim „kostumerkom“ po szklance piwa. Przystały. Tymczasem Jadwiga, nie przyjmująca udziału w tej rozmowie i ciągle smutna, skinęła na Szczepana.
Zbliżył się do niej.
— Mam coś ważnego panu powiedzieć.... coś bardzo ważnego. Pójdźmy do „parloru”.
Jasność słoneczna rozświeciła teraz twarz Szczepana. Pozostawili resztę czworo w kuchni — i poszli do frontowego pokoju.

IV.

— Oto, co za list w tej chwili dostałam! — mówiła w parę chwil potem Jadwiga do Szczepana — Przejrzyj to pan, zastanów się, osądź.
Szczepan wziął kopertę do ręki.
W środku znajdowały się dwa papiery: jeden był to przekaz na $1000, wystawiony przez bank w New Orleans na bank w sąsiedniem obok X. miasteczku, drugi — zbrukany duży arkusz papieru, na którym było nakreślonych fantastycznym charakterem pisma i jeszcze bardziej fantastyczną ortografią, słów kilkadziesiąt.
Oto owe wyrazy:

„....Dowiedziałem się dopiero w tej chwili, że paniuńcię 7 czy 8 miesięcy temu, w Cleveland napadli i obrabowali. To pewno on, czy tam jego ludzie.... Łotr!.... Niech ich paninńcia unika, niech paniuńcia ucieka ztąd daleko, niech paniuńcia da pokój temu całemu byznesowi. Już z tego nic nie będzie.... Posyłam paniuńci czek na tysiąc dolarów; to zwrot tych skradzionych. Nie chcę, żeby córka mojego kapitana, w dodatku do tego wszystkiego, głód jeszcze tu w Ameryce cierpiała. Proszę przyjąć te pieniądze.... koniecznie! Ale pod warunkiem, że paniuńcia nigdy tych pieniędzy nie użyje na to niepotrzebne poszukiwanie...nigdy!

Takie było to orędzie, które tak silne wywarło wrażenie na Jadwidze i skłoniło ją do dłuższego porachunku z sobą samą, a nawet widocznie łzy wywołało na oczy. Równie wielkie było wrażenie u Szczepana. Tem większe, że Jadwiga dodała po chwili:
— Przysięgłabym, że pismo to kreśliła ta sama ręka, która do mojego ojca w przedzień zgonu (nie mówiła „egzekucyi”, ale ciężka zmarszczka na czole i drżenie głosu świadczyło, że czuje dobrze, co mówi) napisała dwa listy ostrzegające. Tu nie może być żadnej wątpliwości; to pismo z przed lat 17tu nie zmienione ani na jotę....
— A więc to Miller!
— Ten sam.... ten, za którego śladami szłam z takim trudem aż do Cleveland; ten, którego wszelki ślad zaginął mi ze zgonem Cybikowej.
Zamilkła.
W tej chwili Szczepanowi zaświtała niespodziewanie nowa myśl. Przypomniał sobie, że to nieforemne pismo widział już gdzieś.... Gdzie? Już wie. To ta sama ręka, która skreśliła niekształtne litery nazwiska Morskiego na papierze, w jaki była owinięta miniatura, znaleziona w kieszeni kamizelki Homicza po owej pełnej wrażeń nocy w New Yorku. Homicz szybko zestawił fakta — i nawet znalazł odrazu prawdopodobne wytłumaczenie, dla czego kobieta na miniaturze była podobną do Jadwigi.
— Pani — rzekł — ten człowiek nazywa się teraz Morski.
— Zkąd pan wiesz?!
Nie wspominała mu nigdy o tem (czego się dowiedziała w Cieszynie), że takie było właściwe nazwisko Millera z przed 17tu lat z New Orleans; nie uważała tego za szczegół pierwszorzędnej wagi. Z drugiej strony on sądził dość surowo noc swego boomu z Morskim i dla tego nie opowiadał jej nigdy o nim; a miniaturę, przypominającą rysy Jadwigi, uważał za swą tajemnicę i skarb, któregoby nigdy nikomu nie powierzył. Łatwo tedy wyobrazić sobie ich zdziwienie, że oboje wiedzieli o tej dwoistości istnienia Millera.
— Tak, tak — powtarzał Szczepan — wiem i nietylko wiem, ale znam go osobiście.... Widziałem go na drugi dzień po przybyciu do Ameryki i bodaj potrafię znaleźć.
Jadwiga pochwyciła go za obie ręce i wołała:
— O, panie Szczepanie! powiedz, powiedz wszystko....
Opowiedział jej dzieje pierwszej swej nocy w New Yorku (zmilczawszy tylko o miniaturze). Dodał, że w kartce obecnej, z New Orleans nadesłanej, poznał charakterystyczne pismo Morskiego. Oświeciła ich teraz jasność.... Jawnem się im stało znaczenie sceny nad ranem, gdy Morski, pijany do nieprzytomności, widział przed sobą w lustrze jakieś postacie i ulegał dziwnym postrachom.... To postacie ofiar i katów z przed lat 17tu stawały mu przed oczyma; to jakaś straszna groźba wracała mu na pamięć. Sumienie, mimo że je głuszył hulanką i topił w winie, przemawiało....
Kara Boża za zły czyn zbliżała się do niego!
Szczepan i Jadwiga przystąpili do wyciągnięcia logicznych wniosków z faktów, których już znaczną posiadali ilość.
Wnioski były następujące:
Miller, który pisał dwie kartki do nieboszczyka jej ojca, do więzienia, żyje. Jest to Morski. Przesiał być dla nich legendową postacią, o której świadczyły tylko pożółkłe świstki papieru z przed lat 17tu, dziś nawet jej ukradzione; stał się człowiekiem z krwi i kości. Wiedzą, gdzie go ewentualnie znaleźć. Na nim teraz polega wszystko. On posiada klucz tajemnicy. Morski musiał być uczestnikiem zbrodni, albo przynajmniej znał dobrze zbrodniarza, miał może dowody jego zbrodni — i nie oświecił o tem sprawiedliwości. Uciekł, pozwoliwszy niewinnemu paść ofiarą omyłki sądowej, a raczej spisku nad uknutego. Co więcej, zapewne on, Morski, skorzystał i do dziś korzysta z owoców materyalnych zbrodni. Zkądżeby wziął pieniądze, któremi od lat tylu rzuca na wszystkie strony? Zkąd przekaz na $1,000, który przysłał tak niespodziewanie i z taką łatwością? (Na myśl, że w tym przekazie może być zawarta cząstka ceny za śmierć i hańbę jej ojca, Jadwidze przeszedł dreszcz przez plecy....)
Ten Morski, jak go teraz poznali, to postać ciekawa psychologicznie.
Jest to człowiek bez woli i moralności; człowiek, który biernie, pod pewnemi wpływami gotów popełnić nietylko czyn nieszlachetny, ale nawet zbrodnię, — lecz zaraz potem ulegać będzie wyrzutom sumienia; człowiek bez skrupułów tam, gdzie idzie o posiadanie w nieprawy sposób nabytego majątku; człowiek codzień zmieniający swe postanowienia; lecz wreszcie człowiek, któremu niekiedy nie obce są nieco szlachetniejsze impulsy, jak np. wdzięczność....
Czy na takiego człowieka można będzie wpłynąć o tyle, ażeby powiedział prawdę o tem, co się stało przed laty 17tu i dał twierdzeń swoich dowody?
Zapewne....
Trzeba do tego zresztą odpowiednich warunków i wpływów. Wszakże on sam przed laty chciał w jakiś sposób w przeddzień egzekucyi pomódz swemu kapitanowi, dla którego za uratowanie życia w bitwie czuł przecież wdzięczność, — a tylko w ostatniej chwili cofnął się z obawy czy też w obec okoliczności. Wszakże teraz, dowiedziawszy się o przybyciu córki skazanego do Ameryki i o obrabowaniu jej, wyraża jej sympatyę w sposób sobie właściwy — przekazem na $1,000. Wprawdzie cofa się teraz od wyjaśnień i prosi o zarzucenie sprawy, ale cóż ztąd?.. Jutro pod innym wpływem postąpi sobie inaczej. Zresztą liczyć trzeba na jego silny rozstrój nerwowy i na wrażenie, gdy ujrzy Jadwigę, gdy głos z poza grobu zapyta go jej usty:
— Kto tu Kainem? Jaką była twoja rola w tej ponurej sprawie?
Morski będzie też mógł chyba udzielić jakichś wskazówek co do sprawców napadu na Jadwigę w Cleveland.
Ten napad, jak to wynika choćby z niejasnych wyrażeń jego listu, nie był przypadkowy: został on urządzony dla tego, ażeby Jadwigę pozbawić broni, z którą przyjechała. Ci, którzy spełnili zbrodnię przed laty, chcieli w ten sposób zapobiedz wznowieniu śledztwa, choćby przy pomocy nowej zbrodni. Ale kto oni?....
To właśnie powie Morski.
Wniosek ztąd ostateczny: najpierw i ostatecznie znaleźć wypada Morskiego.
Co do sposobu, w jaki to uczynić, Homicz miał już radę gotową. Radził Jadwidze udać się niezwłocznie do New Yorku. Sam z nią pojedzie, jeśli potrzeba dla jej bezpieczeństwa. W każdym razie poleci ją opiece Gryzińskiego. Ten stary wyga przyda się w sprawie podobnej.... Zbiorą najpierw wszelkie informacye. Przecież człowiek taki, jak Morski, to nie słomka w powietrzu. Pozostawia po sobie ślady....
Ale Jadwiga mu przerwała.
— Tak.... Dobrze pan radzi — rzekła — ale zkąd na to wszystko wziąć pieniędzy?
Szczepan spojrzał na nią zdziwiony.
— Są przecież.... — i wskazał na leżący na stoliku przekaz.
— Te pieniądze nie są moją własnością. To nie zwrot ukradzionej mi własności; prawdopodobnie jest to jałmużna z ręki złodzieja lub uczestnika kradzieży.... Tych pieniędzy użyć nie mogę i nie mam prawa.
Szczepanowi wzgląd ten na myśl nie przychodził. Wprost nie myślał o tem. Rozumiał rzecz w ten sposób, iż sumę skradzioną Jadwidze zwracają — kto? — mniejsza o to.... Restytucya jest słuszna — i niema nic prostszego. Dopiero delikatniejszy umysł Jadwigi doszedł do innego wniosku — i wyjaśnił sobie, że uczciwe ręce dotykać się tych pieniędzy nie powinny. I on to teraz zrozumiał.
— Ach! — rzekł i zamilkł.
Byli przed chwilą na drodze najlepszej. Zdawało mu się, że list, otrzymany z New Orleans, odsłonił połowę tajemnic, tkwiących w sprawie dramatu przed lat 17tu i daje środki do odkrycia prawdy.... Marzył już o chwili, gdy Morski wyzna wszystko. Gdy oto gmach tych marzeń runął.
— I co pani myśli robić z tymi pieniędzmi? — zapytał.
— Nie wiem jeszcze.... W każdym razie nie użyję ich na dalsze poszukiwania w mojej sprawie, na dalszą walkę.... choćby dla tego, że ten, kto mi je ofiarował, stan o wczem zastrzeżeniem tego zabrania. Wszak to napisano w liście?
— Istotnie.... A więc?
Jadwiga była teraz bardzo poważna. Brwi ściągnęła — i mówiła powoli:
— A więc... zobaczę. Widzi pan, panie Szczepanie, to kwestya honoru, to kwestya ważna. Lekkomyślnie traktować jej niepodobna. Jutro.... pójdę do naszego kościółka, pomodlić się. Znasz pan naszego proboszcza, kochanego księdza Balińskiego. Jeśli idzie o sprawy sumienia, ten cichy i skromny staruszek stoi wysoko, wyżej po nad nami wszystkimi. Od kilku miesięcy, jak tu mieszkamy, przywykłam czerpać z jego jasnej i przeczystej duszy natchnienia podniosłe i wielkie. On był moim pocieszycielem w rozpaczy, on mi dawał ulgę w smutku. Jego poproszę o radę i jak on poradzi, uczynię...
Szczepan pochylił głowę.
— Pani zawsze z każdej sprawy znajdzie właściwe wyjście.... Pani ma racyę!
A ona po chwili kończyła swą myśl:
— Wtedy czas będzie postanowić, co czynić dalej.... Mamy już teraz o co się zaczepić, o fakta — a nawet z małymi środkami pójdziemy naprzód, gdy wiemy to, co wiemy.
Na tem zakończyła się ich rozmowa.
{kropki-hr}} Zapadł wieczór.
Goście Połubajtysów poszli Bobie. Woń kwiatów i drzew wpadała ze wszystkich stron w szeroko otwarte okna. Jadwiga siedziała nazewnątrz pod krzakiem bzu pod oknem, zamyślona, czy też rozmarzona. Mania krzątała się w kuchni około kolacyi.
Szczepan i Litwin usadowili się pod oknem w pokoju, paląc jeden fajkę, drugi papierosa — i przerzucając się od czasu do czasu jakiems krótkiem słowem.
— A więc jakże, Szczepku — pytał Połołubajtys — pójść na ten mityng?
— Nie.
— I nie pójdę.... Walenty także da pokój. To musi być głupstwo i kręcicielstwo.
You bet...
Zamilkli. Po chwili zaczął Szczepan:
— Wiesz, że dziś o 10ej muszę iść do roboty (Homicz w departamencie elektrycznym pracował prawie zawsze na noc i miał tylko co trzecią niedzielę wolną)... Odprowadzisz mnie?
— Dla czego nie?
— Mam z tobą do gadania.... Wyjdziemy wcześniej i przespacerujemy się. Zgoda?
Litwin skinął głową.
W tej chwili wybiegła z kuchni wesolutka Mania.
— Panie i panowie! — zawołała wesołym, dźwięcznym głosikiem — proszę na kolacyę... Pierwszy i ostatni dzwonek! Min poważnych nie robić, o strajkach i innych okropnościach nie myśleć.... Do kolącyi! Będą delicye.... strawberries (poziomki) i piwo także.... a jakże!
Wszystkich ta wiadomość zainteresowała.
A Połubajtys przy tej sposobności gorąco ucałował czerwieńszego, niż strawberries, buziaka swej ukochanej „pieszczoty”, jak ją nazywał.
Kolącya przeszła dość wesoło.
Po kolacyi Homicz udał się na górę, ażeby przywdziać roboczą odzież. Potem on i Jan, pożegnawszy się z kobietami, wyszli....
Na dworze zapadł już mrok. Dwaj mężczyźni szli obok siebie w milczeniu.
Osada była bardzo kiepsko oświetlona. Kilka wysoko zawieszonych latarń elektrycznych rozlewało błękitnawe światło z góry na domki i krzewy. Lampy wyglądały, jak gdyby wielkie gwiazdy zamglone... Na dole, szczególniej w punktach bardziej oddalonych od lamp elektrycznych, panował półmrok, rozjaśniany tylko światłem w oknach. Opodal czerniała potężna masa lasu, a nad nią unosiła się czerwona łuna od fabryk. Wieczór był piękny, krzewy i trawy wydawały upajającą woń. Mieszkańcy domków, głównie kobiety i dzieci, powychodzili na ganki, usadowili się na schodach i oddychali w milczeniu świeżem powietrzem.... Wyglądali, jak plamy na tle mroku. Wszędzie panowała cisza; tylko z paru domków biło światło i buchał gwar; huczała Muzyka i odzywały się niesforne śpiewy.
Przechodniów prawie nie było.
Zrzadka z któregoś z domków ukazywała się ciemna postać męzka, której rysów nie było podobna odróżnić, oglądała się w koło ostrożnie — i znikała w jednej z poprzecznych uliczek.
— To do karczmy Jenkinsa — zrobił półgłosem uwagę Homicz.
— Zapewne — odrzekł Litwin — czy o tem chciałeś mówić ze mną?
Przez chwilę znów panowało milczenie, wreszcie Szczepan zaczął na nowo:
— Wiesz.... pannie Jadwidze zagraża znowu poważne niebezpieczeństwo.
— Jakie?
— Nie wiem sam dobrze.... przeczuwam je tylko. Mam zresztą do tego powód. Mówiłeś mi dziś rano, że widziałeś owego Bolo L. Kaliskiego czy też kogoś, który jest do niego podobny. To on sam. Jestem tego pewny....
— Przypuśćmy... cóż ztąd? — próbował oponować Połubajtys.
— Właśnie chcę ci powiedzieć. Ów p. Kaliski jest to łotr z pod ciemnej gwiazdy. Pod elegancką skórą arystokratycznego papinka ukrywa się w nim bandyta najgorszego gatunku. Jest to człowiek bez narodowości, żyd polski czy moskiewski, na pół zniemczony, na pół zamerykanizowany. Nie ma on żadnych ideałów narodowych; o moralności już nie mówię. Dość dodać, że należy do sfory szpiegów politycznych, którą Moskale uszczęśliwiają wszystkie części świata.
— Ba.... ba.... Czyż to podobna?! — pytał zdumiony Połubajtys.
— To fakt..... Spytaj się Polaków w New Yorku. Przez lata całe kręcił się on między nimi, przybywał, znikał, odjeżdżał do Europy i wracał, prowadził różne interesa i machinacye.... Lubiono go nawet. Aż oto pewnego razu traf zwykły — przez zapomnienie pozostawiony gdzieś, w knajpie, zwitek papierów — zrzucił Nowojorczanom łuskę z oczu.... Przekonali się, kogo mają pomiędzy sobą. Owe papiery były to raporty o stosunkach polskich i innych w Ameryce, pisane w ten sposób, że nie mogły być przeznaczone dla nikogo innego, jak tylko dla konsula lub agenta carskiego. Przyparto wtedy pana brata do muru. Groziło mu, jeśli nie co gorszego, to porządne wytatarowanie skóry.... Wykręcił się przecież. Z niesłychaną bezczelnością okłamał oskarżycieli, że owe papiery to notatki czy też materyały do dramatu, jaki zamierza pisać. Obiecał pokazać im inne już napisane części tego utworu; bił się w piersi i przysięgał.... Wypuścili go na chwilę, ażeby się udał do swego mieszkania po rękopism dramatu... Naturaluie, nie pokazał się więcej. Nie słyszeli o nim kawał czasu, aż znów wypłynął...
Połubajtys słuchał z uwagą i dziwił się.
— Zkąd jednak to wszystko wiesz? — pytał.
— Zkąd?... Ze źródła najpewniejszego. Lecz o tem później.... Posłuchaj dalszej historyi tego ptaszka. Wypłynął on znów w New Yorku, ale nie pośród Polaków. Do naszych zbliżał się zdaleka, myśląc, że może już zapomnieli o tamtej sprawie. Gdy pokazało się, że pamiętali ją aż zanadto dobrze, prysnął znowu.... Było to coś przed 3ma laty. Od tego czasu pokazywał się, rzecz prosta pod różnemi nazwiskami, w Ameryce, w koloniach polskich, słowackich, litewskich i rusińskich. A gdzie tylko się pokazał, wszędzie coś się stało. To zaburzenie parafialne, to jakaś awantura, to strajk nieoczekiwany i do wygrania niemożebny.....
— Aha.... strajk — mruknął pod nosem Połubajtys.
— Wreszcie poznano się na nim wszędzie. Groziły mu grube nieprzyjemności. Pojechał się odświeżyć do Europy. Bawił tam kilka miesięcy. Wrócił odnowiony i ubrylantowany, jak nigdy przedtem, a losy — ten wyraz Szczepan podkreślił w mowie — losy sprawiły, że z nami się spotkał i nawet poznajomił na okręcie....
Połubajtys znów rzucił pytające spojrzenie na Homicza.
— I to jeszcze nie wszystko.... te same „losy” zrządziły, że panna Jadwiga zaraz na peronie kolejowym w Cleveland po wyjściu z pociągu spotkała zacnego pana Bolo L. Kaliskiego. Czy ty nie myślisz, że te zrządzenia „losowe” są wprost podejrzane?
— Hm..hm... czy ja wiem?
— A ja tak myślę. Co więcej, mniemam, Że sprawcą napadu na pannę Jadwigę w Cleveland, sprawcą moralnym, a może nawet i jednym z czynnych jego uczestników był tenże szlachetny p. Bolo. Gdym dowiedział się jeszcze w Cleveland o całej tej sprawie ze wszystkiemi szczegółami i skoro usłyszałem o niespodziewanem spotkaniu Jadwigi z Kaliskim, przyszło mi to zaraz do głowy. Miałem już pewną podstawę do mniemania, że jest to człowiek podejrzany, bo gdym podczas parodniowego pobytu w New Yorku wspomniał raz jego nazwisko, już wtedy nazwano mi go szpiegiem... Tego nie było mi zresztą dosyć. Należało stwierdzić moje przypuszczenia. Na pisałem do Gryzińskiego, prosząc go o kompletne informacye o owym „szpiclu”. Na koszta ewentualnego śledztwa posłałem 10 dolarów. Gryziński ma dość węchu i sprytu, ażeby się wywiedzieć o wszystkiem; niektórych zajść był zresztą świadkiem sam. Przysłał mi w parę tygodni, o ile można kompletną historyę p. Bola L. Kaliskiego, z nazwiskami świadków, z kopią owego raportu, który szpiega w swoim czasie skompromitował, a którego oryginał znajduje się w pewnem ręku w New Yorku, słowem ze wszystkiem. Posiadam także kopię listów, które pisano o Kaliskim z Berlina, Paryża i Petersburga do New Yorku, w odpowiedzi na zapytania. Mam więc pewność co do charakteru tego człowieka....
— I co ztąd wnioskujesz?
— To, że jest on zdolny do wszystkiego. Jadwiga, jak wiesz, przybyła tu z pewną tajemniczą misyą. Celem jej jest odkryć nieznanych sprawców zbrodni z przed lat wielu; ci sprawcy lub ich agenci widocznie śledzili ją od chwili wyjazdu z Poznania i zaraz pierwszego dnia po przybyciu do Cleveland zadali jej cios. Czy jednym z tych agentów, a może i samym sprawcą zbrodni z przed lat nie mógł być Kaliski? Sądząc z jego przeszłości — jest to prawdopodobne. Sądząc z obecnego zachowania się — tem bardziej. Dowiadywałem się szczegółowo o to, co robił w Cleveland i czy uwierzysz, że nie zostawił tam żadnych śladów? Jak wiesz, razem z panną Jadwigą, jednym omnibusem, przybył on do hotelu „National“, pozornie z zamiarem zatrzymania się tam. Ale sam w hotelu wcale nie stanął. Świadczą o tem regestra hotelowe. Zakręcił się po salach hotelowych i widocznie wyszedł. Nie stanął też w żadnym innym hotelu, któryby odpowiadał jego pozornej elegancyi i pozornym środkom. Kaliski zniknął jednem słowem; za to nazajutrz po napadzie, około godz. 2ej po południu, czyli akurat w godzinę po przybyciu pociągu z Cleveland, w banku nowojorskim odebrał pieniądze ze zrabowanego pannie Jadwidze przekazu na 250 dol. jegomość bardzo na Kaliskiego wyglądający... Opis tego człowieka dał Gryzińskiemu, na jego prośbę, kasyer, który przekaz wypłacał. Przypadkowo zwrócił on uwagę na owego odbiorcę, a na drugi dzień telegram policyjny zakwestyonował wypłacony już, na nieszczęście, ten przekaz.... I co ty na to wszystko?
— Hm.... poszlaki są, ale dowodów stanowczych, prawnych brak.
— Zgoda. Czyż jednak w obec tak wyjaśnionych faktów nie należy uważać przybycia Kaliskiego do naszej osady za niebezpieczeństwo dla panny Jadwigi?
— Tak — odrzekł po namyśle, Jan.
— Widzisz tedy, że zgodziliśmy się na to, co było punktem wyjścia naszej rozmowy. A teraz wynik jej praktyczny....Czy nie sądzisz, że naszym, jako mężczyzn, obowiązkiem jest strzedz przed niebezpieczeństwem tę istotę, tak szlachetną i dzielną, a przytem tak nieszczęśliwą?
Głos jego drżał w tem miejscu. Litwin odpowiedział mu krótko:
— Tak, to nasz obowiązek.
I podał Homiczowi rękę. — Uścisk dłoni dwóch przyjaciół starczył za pakt przyjęty i podpisany.
Teraz Szczepan objaśnił pokrótce Litwinowi, w jaki sposób postępować należy, aby ustrzedz Jadwigę od ewentualnego niebezpieczeństwa. Oni obydwaj pracowali w fabryce na zmianę tak, że rzadko razem bywali w domu. Każdy więc powinien dawać specyalną baczność podczas nieobecności drugiego, szczególniej w nocy, kiedy Homicz prawie zawsze był w zajęciu. Jadwigi samej na teraz niema po co alarmować, gdy brak jeszcze faktów stanowczych. Zresztą jutro rano, on, Szczepan, uda się w okolice hotelu i sprawdzi, jak to naprawdę stoi rzecz z tym Kaliskim....
Na tem rzecz wyczerpano.
Godzina nocnej zmiany w fabryce zbliżała się. Szczepan i Połubajtys znajdowali się teraz w pobliżu lasku i stacyi kolejki linowej, przewożącej robotników na górę....
Było tu widniej.
Nieopodal, na skraju lasu wznosiła się jedna z ogromnych lamp elektrycznych, zawieszonych na szczycie pewnego rodzaju ażurowej żelaznej piramidy. Dokoła lampy tańczyły w górze wielkie żółte owady, a błękitne jej światło kładło się po trawie i piasku wielkiemi ruchomemi kołami i wywoływało niezwykłe efekta u góry śród zieleni...
Opodal widniały latarnie stojących na skraju lasu wagoników. Zaczęły już też ukazywać się z różnych stron sylwetki robotników, podążających na nocną zmianę do roboty.
— No, wracaj teraz do domu; czas na ciebie i na mnie — rzekł wreszcie Szczepan do Połubajtysa i podał mu rękę.
Ale Jan nie odpowiadał.
Przy mglistem świetle elektryczności Homicz spojrzał na jego twarz i ujrzał ją dziwnie zmienioną. Źrenice były szeroko rozwarte; twarz pobladła, a wargi wykrzywiły się. Zaciekła jakaś nienawiść wybiła się na tej twarzy.
— Co ci jest, Jaśku? — pytał zatrwożony, a Litwin pochwycił go za rękę, ścisnął ją, jak w żelaznych kleszczach i głosem chrapliwym, jak gdyby go kto albo coś za gardło dusiło, rzekł:
— Patrz.... patrz.... — i wskazywał mu ręką w stronę zarośli.
Szczepan szedł wzrokiem w kierunku, gdzie mu wskazywano. Nie ujrzał nic niezwykłego. W błękitnawem świetle elektycznośyi, na szmaragdowem tle zieleni, widać było jakieś dwa cienie, zagłębiające się pomiędzy drzewa. Jeden był to mężczyzna barczysty i wysoki, drugi jakiś frant nizki, mały, zwinny. Twarze obydwu znajdowały się w tej chwili w cieniu.
Byli dość daleko.
Naraz twarz niższego ukazała się w błękitnem kole światła elek tyczu ego. Była to twarz młodego chłopaka jakichś lat 27miu. Blada, otoczona długiemi splotami czarnych włosów, ozdobiona była czarną maleńką bródką i takiemiż wąsikami; w kątach ust błyskał zły i szyderczy uśmiech. Kapelusz fantazyjny, miękki, odwinięty na bok uzupełniał całości. To wszystko dawało tej niewielkiej postaci jakąś artystyczno-złowieszczą cechę.... Homicz nie znał tego człowieka wcale.
Na Połubajtysa twarz owa wywarła niesłychane wrażenie.
Wyciągnął szyję — i rozszerzonemi źrenicami patrzył w przestrzeń, jak gdyby odtwarzając sobie w umyśle twarz owego franta.
— To on.... to on.... — zawołał wreszcie — O, nikczemnik!
I rzucił się naprzód; potykając się o kępy trawy, korzenie drzew i kamienie, rwał naprzód. Sylwetki dwóch obcych zaginęły pomiędzy drzewami, a on biegł.... Szczepan stał zdziwiony — i pytał sam siebie:
— Zwaryował czy co?

V.

Hotel w osadzie X., tak zwany powszechnie „Papa’s Hotel”, była to instytucya wielkiej, społecznej nawet, że się tak wyrazić należy, doniosłości.
Hotel był utrzymywany przez „Papę“ Cummingsa.
Nie trzeba mniemać, że obywatel ten nazwany został „papą” od znacznej ilości dzieci; przeciwnie nie był nietylko dzietnym, ale i żonatym (o ile sam wiedział). Nazwę „Papy” nadano mu, ze względu na wiek i na to, że był jednym z najstarszych w osadzie obywateli. Był to stary mulat z ogromną łysiną i dużemi kępami siwych włosów zamiast brwi nad oczyma, z nieodstępną fajką georgijakiego tytuniu w gębie i psem zwanym Bud przy boku. Urodził się on jeszcze kiedyś niewolnikiem, walczył potem podczas wojny domowej w szeregach Południowców, był następnie wędrownym „minstrelem”, wreszcie osiadł tutaj w górach pennsylvańskich i powoli dorobił się „hotelu”. Ów hotel był to jeden z najparadniejszych, a w każdym razie największy w osadzie budynek, ba! — większy nawet od sąsiedniego ratusza wiejskiego (Town hall), odznaczającego się tem, że miał na froncie kopułkę, a w niej dzwonek na ewentualne alarmy ogniowe.
Zresztą owe alarmy zdarzały się tutaj bardzo rzadko, prawie tak rzadko, jak obcy goście w hotelu „Papy” Cummingsa.
Ów ratusz wiejski, zarówno jak i hotel stały przy jedynym „byznesowym” placyku osady X., zwanym krótko „Square”. — Obok skupiły się i inne „byznesy”, jak np. szewc, który jednocześnie sprzedawał kapelusze, „ice cream” (lody) i gwoździe do podków; dwie grocernie, w których można było kupić literalnie wszystko; jeszcze jeden „saloon”; „sztor” krawiecki, gdzie również można było dostać „patentowanych medycyn”; drukareńka, będąca także składem starzyzny; dalej t. z. „generał store“ itd. Hotel był dla tych byznesistów i byznesów niejako ogniskiem życia politycznego i umysłowego. Była to razem giełda i klub. Naturalnie, tranzakcye i wymiana opinii odbywały się zawsze przy „barze“ (bufecie) papy Cummiugsa.
Ztąd właśnie wielka popularność starego mulata, wielkiego poczciwca i wielkiego gaduły.
W poniedziałek rano około godz. 10ej — dzieli ten, po krótkim deszczu nocnym, był ciepły a świeży — znajdujemy „Papę“ siedzącego pod werendą, okalającą budynek na sposób południowy. Na drugim końcu skweru ukazał się Homicz. Widocznie zbliża się on do hotelu. To też „Papa“ już zdaleka wita go żywymi gestami.
Szczepan niedawno wstał.
Już przy pracy nocnej i teraz od rana zadawał sobie pytanie, co znaczyło wczorajsze wieczorne postąpienie Połubajtysa. Wracając z roboty nad ranem, po drodze spotkał udającego się właśnie do pracy Litwina — i skonstatował, że ten jest żyw i zdrów. Rozmawiać z nim nie miał czasu. Po przybyciu do domu poszedł na spoczynek, ale nie mógł spać. Wstał wcześnie, a zeszedłszy na dół, przy kawie, otrzymanej z pulchnych rączek Mani, dowiedział się od niej, że Jan wrócił wczoraj do domu dość późno i był jakiś markotny.... Rzecz prosta, Szczepan zamilczał o nocnej przygodzie. Natomiast zapytał panny Jadwigi, kiedy myśli udać się do proboszcza, ks. Balińskiego, w wiadomej sprawie. „Choćby zaraz“ była odpowiedź. Szczepan ofiarował się odprowadzić ją — i na to nastąpiła zgoda. Obecnie, pozostawiwszy dziewczę w kościele, sam skierował się w stronę „Papa’s Hotel“.
Stary mulat miał to do siebie, że, że znał każde najmniejsze dziecko w osadzie, każdego był przyjacielem i nawet z każdym potrafił się, pomimo wszelkich trudności językowych — rozmówić. Przyswajał on sobie z łatwością oddzielne wyrazy i zdania z licznych narzeczy, które w tej międzynarodowej, choć tak maleńkiej osadzie, obijały się o jego uszy i tworzył ztąd zabawny zlepek, któremu lingwiści musieliby chyba nadać nazwę „języka Papy.“
Homicza, którego stanowisko w fabryce znał, powitał z ogromnym zapałem.
Nie upłynęło chwili — — i oto Homicz siedział już pod werendą, obok starego mulata.
„Papa“ poczęstował tytuniem. Szczepan odpowiedział propozycyą „eye-openera“. By to specyalny trunek, preparowany z ginu i innych ingredyencyj (podług recepty “Papy“) przez Murzyna, pełniącego w hotelu skombinowane obowiązki: kelnera, pokojówki, barkeepera i kucharza. „Papa“ tylko gwizdnął i za chwilę stały przed nimi dwie szklaneczki z wonnym „drinkiem“.
Teraz rozmowa potoczyła się, jak z płatka.
„Papa“ miał zawsze coś do powiedzenia, dziś więcej, niż kiedykolwiek. Stał się fakt niesłychany. Jak osada osadą i hotel hotelem, tak nigdy dotąd nie było nic podobnego. „Papa“ miał w tej chwili aż sześciu gości odrazu w swym hotelu — i jakich jeszcze gości. Najpierw onegdaj nad wieczorem spadła mu na kark cała truppa wędrownych minstrelów, pięć osób, nie! właściwie cztery i pół, bo tej małej, smarkatej Nygierki nie można przecież liczyć za całego człowieka. A więc jest tego pięcioro: najpierw dwóch mężczyzn, jeden Murzyn, ten bardzo ładnie gra na „banjo“, umie połykać ogień i pysznie przewraca oczyma; drugi to biały, znakomity śpiewak, był gdzieś na królewskim teatrze, pochodzi z hrabiów czy markizów, a po Ameryce podróżuje incognito... (Tu „Papa“ przekrzywił twarz i podniósł wysoko kudłate brwi, na znak, że musi w tem leżeć jakaś tajemnica). Dalej jest bardzo piękna i bardzo młoda śpiewaczka, miss Steffi.... coś przepysznego.... głos, jak złoto! No i dwie Nygierki, jedna, gruba, śpiewa i gra na bębnie, druga, mała, tańczy gig’a.
— Czy myślą tu dać przedstawienie? — wtrącił Homicz.
Naturalnie!.... To przecież ich byznes. Przybyli z sąsiedniego miasteczka, zbankrutowani zupełnie. Nie mają ani centa przy duszy. “Papa” daje im darmo mieszkanie i życie, a oni mu bawią gości swoim talentem. O! “Papa” sam był kiedyś takim wędrownym ptakiem, to wie, jaka to bywa bieda w podróży — i jest też dla nich litościwy.... Posiedzą tu z parę dni, niech się odżywią i odpoczną, a na zakończenie urządzi im się przedstawienie tam w wielkiej hali w tyle, zarobią kilkanaście dolarów — i pójdą sobie w świat. Chociaż....
— Co niby.... chociaż? — zapytał Szczepan.
Stary mulat uśmiechnął się tajemniczo — i szepnął na ucho Homiczowi:
— Chociaż nie wiadomo, czy Miss Stelli nie pozostanie z nami na zawsze.... Gruby Harald, ten Szwed, maszynista, tak się umizgał do niej już przez dwa wieczory, że tamten drugi, hrabia czy markiz, tylko wąsy sobie gryzł (ma bardzo ładne wąsy).... Ha, ho! z Haraldem niema żartu.... Jak się uweźmie, pojedzie do “skwajera” a bo do pastora — i zaraz będzie ślub.
Szczepan pokiwał głową ze zdziwienia.
Ma się rozumieć, wszystkie te historye starego Mulata mało go zajmowały. Słuchał ich tylko po to, ażeby się dowiedzieć czegoś o Kaliskim i jak dotąd, nie znajdował nic wcale...
Homicz zapytał więc po chwili:
— No, to dopiero pięć osób czy tam cztery i pół.,.. A gdzie reszta pańskich gości?
— Reszta.... Ach, mr. Homitsch, — wołał pełen entuzyazmu “Papa” — reszta! to dopiero warte widzenia. Właściwie to jedna tylko osoba, ale co za osoba! Jestto cudzoziemiec, skończony “gentleman”, który przytem w gorsie od koszuli nosi takiej wielkości brylanty.
I wskazał na swój własny, potężny nos.
Teraz Szczepan prędko przerwał dalszy wylew jego wymowy krótkiem zapytaniem:
— Jak się nazywa? — Henry B. Smith, inżynier z Denver, Col — stary znów pochylił się do ucha Homicza: — I zdaje się, że jego bytność tutaj jest trochę w związku z naszemi fabrykami. Ja mam przeczucie, że to jest manager jakichś wielkich konkurencyjnych zakładów; chce tu się przyjrzeć, spenetrować. Pewno zada potem naszym — bobu....
Szczepan nie słuchał tej gadaniny, ale myślał.
To, że nazwisko było obce i dodana godność inżyniera — to nic; Kaliskiemu nie nowiną było podszywać się pod obcą skórę.... Za to już sam opis brylantów w gorsie wyglądał akurat na tego jegomości.
To też przerwał nagle staremu i zaczął mu opisywać dokładnie postać Kaliskiego. Zapytał wreszcie, czy tak nie wygląda jego gość p. Henry B. Smith. Istotnie tak.... Stary był zachwycony.
— To widocznie pański przyjaciel! — wołał.
W tej chwili Homiczowi przyszła do głowy śmiała myśl.
— Zgadłeś pan — odrzekł — I dla tego odwiedziłbym go chętnie, jeśli jest w domu.
Znakomity p. Henry B. Smith był u siebie. Kelner wskazał Szczepanowi drogę — i za chwilę nasz bohater pukał do drzwi najparadniejszego numeru hotelu „Papy“.
— Proszę wejść — odezwano się z wewnątrz.
Szczepan otworzył drzwi. Wnętrze pierwszorzędnego numeru hotelowego nie było wcale wspaniałem — trzeba to przyznać. W głębi na prawo łóżko, lustro między oknami, jakaś starożytna kanapka w rogu; na lewo przy ścianie stolik, który przy dobrej woli można było uważać za biurko, umywalnia i parę krzeseł — oto i całe umeblowanie.
Przy biurku, obrócony tyłem do wchodzącego, siedział w kamizelce tylko, jakiś niewysoki brunet, pochylony nad papierami. Szczepan poznał w nim odrazu swego niegdy towarzysza podróży okrętowej, p. Bolo L. Kaliskiego.
Kaliski alias Henry B. Smith nie odwrócił się wcale i nie oderwał od pracy. Widocznie oczekiwał na kogoś i sądził, że ten ktoś wszedł do pokoju. Rzucił tylko przez plecy jeden wyraz po moskiewsku:
Saditieś (siadaj pan).
I pisał dalej.
Szczepan zatrzymał się pośród pokoiku. A więc tak! — jego przypuszczenie się sprawdziło. To Kaliski. Co teraz? Fala myśli uderzyła Szczepanowi do głowy.... Cały obrócił się we wzrok — i patrzył na biurko Kaliskiego. Przed nie domyślającym się jego obecności szpiegiem leżały na stole jakieś zwitki papierów, ściągnięte gumkami, portfel safianowy z listami — wreszcie papier listowy, na którym ten obywatel przed chwilą zaczął coś pisać. To dokumenta — w nich może być wszystko! Serce uderzyło Szczepanowi głośno. Nic nie mówiąc, zbliżał się powoli ku siedzącemu przy biurku. Głoski listu, które tamten szybkiemi ruchami ręki kreślił, stawały mu się coraz widoczniejszemu Było to pismo niemieckie.
Homicz czytał przez ramię Kaliskiego, co następuje (słowa listu podajemy w polskim przekładzie):

„X.,.... lipca 188....

Wielmożny bar. Albert v. Felsenstein.

Berlin.

Trafiłem znów, stosownie do poleceń Waszej Wielmożności, na ślad wiadomej osoby. Może się znowu stać niebezpieczną.... Nigdy nie zarzuciła swych zamiarów, chociaż brak dowodów i pieniędzy od czasu clevelandzkiego wypadku uniemożebnił jej wszystko. Przypuszczam, że lada chwila może znów dostać pieniądze, a wtedy będzie źle.... Niebezpieczna to przeciwniczka.... Co z nią robić?! Napisz pan..... lub zatelegrafuj. Mojem zdaniem, radykalne niebezpieczeństwa radykalnie usuwać trzeba i......“

W tej chwili obecność Homicza po za krzesłem piszącego zaczęła na tego ostatniego oddziaływać niemal magnetycznie. Przerwał pisanie i nie odwracając głowy, zapytał po rosyjsku:
Otczewoż nie saditieś, Aleksiej Iwanowicz? Chotitie papirosku? (Dla czego pan nie siadasz? Chcesz pan papierosa?)
Milczenie.
Odwrócił wtedy głowę — i spostrzegł Homicza.
Zrozumiał odrazu. To był wróg. Trudno powiedzieć, czy poznał Homicza, którego od czasu przejazdu przez Ocean nie widział wcale, jakkolwiek pewno słyszał o nim z powodu Jadwigi; to pewna, że wyraz energii i oburzenia, bijący z twarzy Szczepana, nie był bynajmniej dwuznacznym.
Ten człowiek dobrze mu nie życzył.
Kaliski-Smith porwał się z krzesła z taką gwałtownością, że krzesło upadło z hukiem na podłogę. Sięgnął do tylnej kieszeni spodni, widocznie po rewolwer, ale napróżno. Ręka jego w tej chwili znalazła się w kleszczach potężnej lewicy Szczepana. Prawą ręką Homicz usiłował mu wydrzeć początek dopiero co kreślonego listu, — Kaliski zacisnął jednak papier w pięści.
Zaczęło się szamotanie.
Podczas milczącej walki, myśli przebiegały im przez głowę, jak błyskawice. „Jego listy, jego papier!“ mówił sam do siebie Homicz, „a nasza tajemnica będzie jasna, jak dzieli!” Kaliski zaś myślał: „Już wiem, co to za człowiek, to ten przeklęty głupiec z okrętu.... Czego chce? Papierów.... Tem gorzej dla niego! Nie dostanie ich, chyba ja trupem padnę!“
Milczeli, sapiąc ciężko.
Kaliski rozumiał, że krzyk sprowadziłby pomoc.... Ale on nie chciałby mieszać na razie w swoje sprawy ludzi. Czuł, że jest słabszym i że uległby niezadługo. Oczekiwał przecież co chwila jakiejś pomocy czy interwencyi. Spoglądał na drzwi. Jeśli te drzwi się nie otworzą, jeśli nie nadejdzie ten, kogo czeka, będzie musiat krzyknąć....
Już Szczepan trzymał go żelaznemi rękoma za ramiona, już szpieg otwierał usta...
Gdy oto istotnie ktoś znów zapukał trzy razy do drzwi. Po czerwonej od wysiłku twarzy Kaliskiego przebiegł uśmiech.
Spasajtie! (Katuj pan) — zaledwo wyszeptał po moskiewsku.
I oto znów drzwi się otworzyły.
Szczepan odwrócony był tyłem do drzwi, ale wprost przed sobą miał lustro. Jeden rzut oka w lustro — i ujrzał tam odbitą z poza siebie twarz tę samą, która poprzedniego dnia wieczorem, pośród drzew, na tle migotliwego. światła elektrycznego, tak przeraziła Połubajtysa. Te same długie czarne włosy, ten sam wąsik i bródka, ten sam uśmiech złośliwy i ten kapelusz zmięty, fantastyczny.
Spojrzenie w lustro ocaliło Homicza.
Uśmiech, który rysował się na twarzy nowo-przybyłego, był szkaradny. Od jednego spojrzenia zrozumiał on sytuacyę. Przez sekundę zastanawiał się, co ma robić. Wreszcie sięgnął do kieszeni — i wyjął ztamtąd narzędzie podobne do pałki policyanta, krótkie, elastyczne, zakończone ciężką gałką.
Skradał się teraz z tyłu, kociemi krokami, ku Homiczowi.
Widocznie nie chciał, tak samo, jak Kaliski, robić hałasu. Jedno uderzenie w głowę — i Szczepan będzie ogłuszony, nie zabity zresztą. Będzie wtedy czas namyśleć się, co z nim robić.
Ale, jak rzekliśmy, nowo przybyły rachował — bez lustra.
W chwili, gdy zbliżył się ku Szczepanowi o dwa kroki z tyłu i podniósł swą pałkę do wysokości głowy chłopca, ten gwałtownym wysiłkiem porwał wciąż szamocącego się Kaliskiego, uniósł go w górę, i zrobiwszy pół obrotu dokoła siebie, rzucił go niemal na nowoprzybyłego. W ten sposób nadstawił na cios zamiast siebie — Kaliskiego.
Istotnie pałka spadła z głuchym jękiem na kark ubrylantowanego szpiega. Kaliski omdlał.
W położeniu nie o wiele lepszem znalazł się nowo-przybyły. Uderzenie całem ciałem Kaliskiego było tak silne, że zachwiał się i o mało nie upadł.... Przykląkł na jedno kolano, chwiejąc się....
Trwało to wszystko jedno mgnienie oka.
Ta chwila wystarczyła Szczepanowi. Jednym skokiem był przy drzwiach, a wnet — i za drzwiami.
W kurytarzu zatrzymał się.
Był prawie pewnym, że tamci dwaj za nim gonić nie będą ani nie zrobią alarmu. Nowo-przybyły — widocznie jego to oczekiwał Kaliski i jego nazwał imieniem Aleksieja Iwanowicza — będzie miał dość do roboty, ażeby przyprowadzić swego towarzysza do przytomności.... Szczepanowi szło teraz o to, czy hałas dotychczasowej ich walki — jakkolwiek toczonej dość cicho — nie zwrócił już uwagi w hotelu. Upadek krzesła, potem upadek Kaliskiego na Aleksieja mógł wywołać zaniepokojenie.... Rzeczywiście, w tej chwili drzwi numeru, najbliższego schodów, otworzyły się.
Co robić?
Szczepan nie namyślał się.... Poprawił ubranie, zmusił twarz do wyrazu spokoju i obojętności — i krokiem zwykłym, nie śpiesząc się, skierował się ku schodom. Drzwi ostatniej izdebki były istotnie otwarte, a w progu grupowały się trzy zaciekawione postacie kobiece. Dwie były to Murzynki, jedna dorosła i otyła, druga niemal dziecko, obie w odzieży mocno zaniedbanej. Od ich hebanowego tła korzystnie odbijała postać młodej kobiety białej, o twarzyczce ładnej, choć malowaniem zepsutej i czerwonych zmysłowych ustach; ubrana była w długą, zniszczoną suknię, podobną do peniuaru, a długie blond włosy miała rozpuszczone na plecy...
Był to obrazek efektowny; to też przyciągnął uwagę Szczepana.
Podniósł wzrok na twarz białej kobiety — i nie mógł go od niej oderwać. Twarz jego, przed chwilą czerwona od napływu krwi, od razu pobladła. Ręka mimowoli wyciągnęła się do tego zjawiska.
I ona była równie wzruszoną. Spuściła oczy — i czerwony, jak krew, rumieniec wstydu oblał jej czoło.
— Pan.... ty.... tutaj — wyszeptała.
— Pani.... — zaczął on.
Ale w tej chwili nastąpiła dywersya. Z poza pleców kobiet zasyczał po angielsku głos jakiś gardłowy:
— Steffi.... Co robisz?
Czar jednej chwili prysnął. Szczepan przywołał siebie samego do porządku. Zrozumiał, że młoda kobieta, którą niegdy w Warszawie znał jako Stefkę, która, jak się w New Yorku przekonał, była żoną nieszczęśliwego Cierzana; znajduje się w otoczeniu, czyniącem dla niego dostęp do niej niemożebnym.... I zresztą, coby z nią teraz uczynił, choćby nawet mógł ją z tej smutnej sfery wyrwać? Przecieżby jej nie wprowadził do jasnego otoczenia, w którem żyje obecnie Jadwiga.... Nigdy!
Otrząsł się, odwrócił — i skierował ku schodom. Tymczasem piskliwy głos ze środka pokoju coraz niecierpliwiej syczał:
— Steffi.... Steffi!
Na zmysłowe usta młodej kobiety wybijał się gniew. Oczy jej miotały błyskawice za odchodzącym. Poczuła, że on nią gardzi.
W kilku skokach Szczepan znajdował się pod werendą. Chciał biedź dalej, ale zatrzymał go szepleniący głos starego Mulata.
— No i jakże — pytał „Papa” — cóż pański przyjaciel?
Te słowa obudziły Homicza, jak gdyby ze snu jakiegoś przykrego.... Zatrzymał się. Widocznie na dole stary nic nie słyszał.
— Mój przyjaciel? — odrzekł — O, on jest all right. Chociaż... — nowa myśl przyszła Szczepanowi do głowy — zapomniałem mu jeszcze coś powiedzieć.... Masz pan kopertę i kawałek ołówka?
— Naturalnie.
I „Papa” gwizdnął przeciągle na swego Murzyna.
— W takim razie napiszę mu to, co zapomniałem....
Za chwilę siedział i pisał po polsku:

„....Panie! — Znam pana i wiem, kto jesteś. Mam z New Yorku wszystkie szczegóły. Czytałem przez ramię twój list do Felsensteina. Jesteś szkaradnym łotrem. Wiem, po co tutaj przyjechałeś — i żądam, ażebyś dziś do godziny 3ej po południu wyniósł się ztąd precz, razem z pańskim pomocnikiem Moskalem — na zawsze. Żądam stanowczo. Inaczej, przysięgam na Boga! zginiesz z mojej ręki. Zastrzelę cię, jak nikczemnego psa... W każdym razie obronię ją przed tobą.... Jesteśmy już ostrzeżeni. Pamiętaj o New Yorku, o Gryziuskim i o dramacie p.t. „Raport szpiega“, którego jesteś autorem......“

Szyderczy uśmiech skrzywił wargi Szczepana, gdy kończył te słowa. Zamiast podpisu położył krzyż w formie sztyletu, liścik zamknął w kopertę, zaadresował: „Henry B. Smith” i rzekł, podając Mulatowi:
Proszę oddać „gentlemanowi” za jaką godzinę. Teraz zapewne śpi.
I oddalił się krokiem spokojnym i lekkim. Z poza żaluzyi jednego z okien pierwszego piętra śledziło go iskrzące się złością i dumą obrażoną spojrzenie Stefki z Warszawy, obecnie primadonny na pół „nygierskiej“ truppy „minstrelów“.
W półtorej godziny potem p. Henry B. Smith, znakomity inżynier z Denver, Colo., alias szpieg Kaliski z Petersburga, odebrał krótką, a zwięzłą epistołę Homicza. Leżał w łóżku z obwiązaną głową, a przy nim z szatańskim swym uśmiechem siedział, kołysząc się w fotelu i puszczając wielkie kłęby dymu w górę, Moskal Aleksiej Iwanowicz.
Milczeli dotąd.
Kaliski zaledwie przyszedł do siebie po uderzeniu, przeznaczonem dla Homicza. Stękał ciężko.... Zbierał się na rozmowę z Aleksiejem. Ten żądał wyjaśnień, twierdząc, że brak mu czasu.
Zastukano — i Murzyn oddał list.
Kaliski przeprosił Moskala i przeczytał. „A, przeklęty!“ — rzucił przez zęby po rosyjsku i podał list Aleksiejowi.
Tamten przejrzał i zapytał:
— A więc co?
Twarz eleganckiego p. Bolo L. Kaliskiego wykrzywiła się dziką złością.
— Nic — odrzekł — posłuchamy rozkazu tego panicza.... Dziś jeszcze posłuchamy!
Moskal wzruszył ramionami — i rzucił zapytanie:
— Z jakiej racyi?
Bolo L. Kaliski uśmiechnął się pogardliwie — i oparł się na łokciu, jak gdyby zabierając się do dłuższego gadania.
— Ty, Aleksy, masz zawsze dużo ognia, ale mało lub nic prawie spokojnej rozwagi. Raz ci się udało, tu przed godziną, żeś nie strzelał. (Aleksiej palił spokojnie papierosa i puszczał coraz to większe kłęby dymu w sufit.) Z jakiej racyi mamy opuścić tę dziurę? — Z takiej, że na dyabła nam skandal!.... Czy po to przyjechaliśmy w te kąty, ażeby się rozbijać z jakimś durniem?
Aleksiej poruszył głową na znak, że nie.
— Otóż, jeśli chcemy dopiąć celu, do którego obydwaj dążymy, to jest, jeśli chcemy skruszyć tutaj żelazną potęgę kapitału, nie pozostawić kamienia na kamieniu, przygotować grunt do ogólno-amerykańskiej rewolucyi socyalnej i raz wytworzyć na tej ziemi porządną anarchię, musimy działać ostrożnie... Osadę X. obraliśmy tylko przypadkowo za miejsce pobytu. Nie jest ona zbyt dogodną. Już zresztą po części wczorajszy mityng zrobił swoje.... Możemy dalej czuwać nad tym punktem zda]eka. I moje osobiste interesa nie wymagają także stałej tutaj bytności....
Moskal już pogodził się z myślą wyjazdu.
— Tymczasem — ciągnął dalej Kaliski — parę słów o naszych interesach.... Wybornie im wczoraj gadałeś w karczmie Jenkinsa.... Dla czegoś wieczorem, po mityngu, nie przyszedł do mnie? Gdzie Zawalidroga? Co słychać nowego?....
Aleksiej przeciągnął się w fotelu.
— Powoli.... powoli. Za komplement dzięki. Wiesz, że to robię nie dla zysku, jak wy, ale z przekonania; składniej mi więc idzie. Co do wczorajszego wieczora, nie byłem, bo mnie też spotkała przygoda. Gdym szedł z Szymkiem, spotkał nas i zaczął gonić jakiś waryat....nie wiem, czego chciał.... W każdym razie z tej samej przyczyny, dla której i ty nie chcesz skandalu.... nadłożyliśmy drogi i było zapóżno. Szymek leży na naszej kwaterze, u Wyrwidęba, pijany, jak bydlę. Od tego Niemczury Grossberga był list.
— Zkąd?
— Z osady Y.... Pisze, że mu między Niemcami idzie trudno.
Kaliski zamyślił się.
— A więc przeniesiemy się do Y. dziś jeszcze....
Uniósł się w łóżku i stęknął. Kości go bolały. „Mógłbyś też walić nie tak mocno!” mruknął pod adresem Aleksego. „Kości mam przetrącone...” (A Aleksiej uśmiechał się złośliwie). Zeskoczył z łóżka, obmacał całe ciąło — i postękując, zaczął porządkować odzież i papiery.
W jakie 10 minut był gotów.
Podniósł jeszcze rzucony na podłogę list Homicza — i włożył do portfelu; mruknął przytem:
— I to się przyda.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tego samego poniedziałkowego poranka, jak wiemy, Jadwiga udała się do kościółka, ażeby poradzić się w swoich trudnościach ks. Balińskiego.
Musiała czekać dość długo, zanim proboszcz był wolny. Najpierw, staruszek kapłan kończył Mszę św., po wtóre miał parę osób do Spowiedzi, potem były jeszcze inne czynności do załatwienia....
Jadwiga czekała cierpliwie.
Uklękła w ławce z boku i modliła się. Modlitwa jej płynęła prosto z serca do Pana nad Pany. Zawsze była religijna i pobożna, od roku z górą; lecz od owej chwili pamiętnej, która ją wytrąciła ze zwykłej kolei spokojnego życia i rzuciła daleko między obcych, w trudne i ciężkie dla niej stosunki, na przygody i niebezpieczeństwa, od tego czasu podtrzymywała ją i dawała jej siłę — modlitwa. Bez wiary w Bożą wszechmocność i sprawiedliwość, bez tych chwil, w których ból swój składała u stóp Pana, rozpiętego na krzyżu i garnęła się pełna ufności pod płaszcz i opiekę Maryi Najświętszej, złamałaby się już dawno pod ciężarem który jej spadł na młodzieńcze ramiona.
Oni, Chrystus ukrzyżowany i Matka Boleściwa, bronili ją przed zwątpieniem, pocieszali i dodawali sił.
I tym razem, rozmowa z tymi Opiekunami niebieskimi dodała otuchy i spokoju Jadwidze. Długo, długo modliła się, prosząc o oddalenie goryczy i bólu od miotającej się w niepokoju jej — duszy, o przyczynienie się do spełnienia zadania, które od roku z górą było celem jej życia; modliła się nie o zemstę nad winnymi, ale o sprawiedliwość Bożą, o spełnienie ostatnich próśb niewinnie skazanego — i po tej modlitwie wielka cisza objęła ją całą.
Mówiła w duchu, wpatrzona w lampkę, tlejącą złocistemi blaskami przed obrazem Ukrzyżowanego: „O, Panie? Ty sam, Bóg i Wszechmoc, dałeś za nas, mizernych i grzesznych, krew twą i ciało.... Zawisłeś na krzyżu ze złoczyńcami, niewinny nad najniewinniejsze, najczystszy nad najczystsze.... I cóż my.... my.... proch i nędza w obec Ciebie? Czem nasze bóle i hańby i cierpienia w obec Twoich ran i cierni!“
I obejmowała okiem ducha cały bezmiar odległości od śmiertelnika, skazanego na śmierć choćby najbardziej hańbiącą z wyroku sądów ludzkich, do wszechogromu boleści Boga, Syna człowieczego, który dał swe życie, z woli własnej, za ludzkość.... Liche ziarno piasku, spoczywającego w głębi Oceanów — i słońc wszech potęga!
I Jadwiga coraz się czuła spokojniejszą i cichszą. Co ona? co jej sprawa — w obec tego wszechpoświęcenia, a choćby w obec milionów istot ludzkich, bolejących i walczących, grzesznych i żałujących, nędznych i szlachetnych, które szły przez wieki i kraje i burze wydarzeń, i idą dziś i iść będą przez wieki, ożywione tą Bożą wszechłaskawością?....
Łzy napełniły oczy jej. Uderzała się w pierś — i powtarzała:
— Bądź wola Twoja, Panie, bądź wola Twoja!
Zatopiona w modlitwie, nie zauważyła nawet, że proboszcz wszedł już do zakrystyi. Obudziło ją dopiero dotknięcie ręki starego, zgiętego na pół i poruszanego ciągle drżeniem, niby liść osiki, dziada-zakrystyana.
— Paniusieńka, do proboszcza?...
— Tak, mój Wojciechu.
— A to trzeba.... na plebankę.... niech panusieńka idą.
Jadwiga skończyła modlitwę ostatniem westchnieniem, położyła krzyż na czole i podążyła za staruchem przez zakrystyę.
Ubożuchny to był kościółek, drewniany, maleńki, dość niekształtnie z belek zbudowany; wnętrze miał puste prawie; skromny ołtarz jeden i parę obrazów, lampka, konfesyonał i ławek kilka stanowiły cały jego wewnętrzny aparat, — ale jakkolwiek był biednym ów kościółek, o wiele mizerniejszą i biedniejszą wydawała się owa t. zw. „plebanka”, stojąca obok, tylko przez miedzę. Była to chałupinka jednopiętrowa, ledwo sklecona, chyląca się na bok, przygniecona, czarna, jakiejbyś węglarzowi lub smolarzowi nie dał za mieszkanie.... Więcej, jak trzy izby poprzeczne, w sobie nie mieściła; okna miała maleńkie, pokrzywione.
Po schodkach koszlawych, z boku do izdebki przystawionych, weszła Jadwiga do wnętrza.
Był tu paradny pokój proboszcza, biedactwo jeszcze większe wewnątrz, aniżeli na zewnątrz. Ściany wapnem pomazane, modlitewnik, parę stołków, na ścianach obrazy, w głębi wązkie łóżko ascety — oto i wszystko. Z drugiego pokoju widniało parę ławek prostych; tam była szkoła, w której proboszcz obowiązki nauczyciela pełnił, jeśli byli uczniowie. W trzecim i ostatnim na kuchnię przeznaczonym, legał dziad-zakrystyan i jego baba, kucharka i gospodyni w tem zaiste pustelniczem, plebańskiem obejściu.
Pośród tej nędzy i prostoty niemal aureolę świętości otoczoną była postać plebana.
Staruszek już był. Mógł mieć lat 70, a może i więcej. Gdy go pytano, ile miał lat, odpowiadał niechętnie: „Już ja tego i nie rachuję.... Pan Bóg mi je tam policzy, wszystkie co do jednego i ani jeden tam mi nie zginie i ani jedna zasługa, ani grzech jeden“. Postać miał pochyloną, ale krzepką, choć niewysoką. Niekiedy, podczas służby Bożej, w chwilach Podniesienia lub innych ważnych momentach, umiał ją zresztą rozprostować i podnieść.... Wtedy w Sakrament, jak w słońce patrzył.... Twarz, za więdła teraz i siecią zmarszczek pokryta, życiem przetrawiona, piękną była nie tyle fizycznie, ile duchem, który z niej tryskał. Oczy szczególniej były głębokie, a jakiegoś wielkiego miłosierdzia pełne.
Bo też miłosiernym po nad wszelką miarę był ks. Ludwik Baliński. Żył nie dla siebie, ale dla drugich.
Trudna tu była jego rola i praca niewdzięczna. Parafijka była maleńka. Należało do niej kilkadziesiąt rodzin polskich i litewskich i to biedaków największych, z osady X. i z osad sąsiednich. Przychodzili też i Słowacy i Włosi i Niemcy. Z każdym ksiądz Ludwik potrafił się ich językiem rozmówić, każdego przyjął, pocieszył, każdemu pomocy religijnej udzielił — i jeszcze wsparcie dał w potrzebie. To też nie dziw, że bogatym nie był; przeciwnie nieraz w skromnej plebance nieomal jeść co nie było.
Wchodzącą Jadwigę powitał ks. Ludwik jasnym uśmiechem.
— Witajcież, panieneczko — wołał — a cóż to znowu was do mnie przypędziło? Siadajcie i opowiedzcie. A tymczasem baba mi tu da kawy garnuszek.
Jadwiga siadła i zaczęła opowiadać o najnowszem zdarzeniu, o liście z czekiem na $1000, otrzymanym dnia poprzedniego. Przedstawiała rzecz w ten sposób, że nie uważa za możebne użyć na własne potrzeby i sprawy tych pieniędzy, niewątpliwie ze złego pochodzących źródła; chciała tylko aprobaty kapłana, ażeby, jak mówiła, nie mieć sobie do wyrzucenia, iż nie dość uczyniła dla swej świętej sprawy, nie dość pamiętała o przywróceniu czci nieszczęśliwemu swemu ojcu.
Ksiądz Ludwik znał sprawę Jadwigi.
Powierzyła mu najpierw na spowiedzi niektóre wątpliwości, jakie sumieniem i sercem jej targały; potem ośmielona dobrocią starca, była parękroć u niego w tej skromnej izdebce na plebanii, opowiedziała rzecz całą — i radziła się go w różnych trudnościach.
Starzec słuchał jej i teraz uważnie, a wysłuchawszy, zamyślił się głęboko.
— Nie.... nie.... — rzekł wreszcie — To pieniądze przeklęte, tych pieniędzy, dziecko moje, użyć nie powinnaś. Krew i brud na nich.... Przywarło do nich zło i występek, a takiego środka do osiągnięcia celu szlachetnego używać nie wolno. Słusznie mówisz, że nie jest to zwrot tego, co tobie zabrano, ale jałmużna z ręki nieczystej.... To, co twoje, jeśli tak Bogu podobać się będzie, odbierzesz...... a nie, to i cóż? Marne to wszystko dobro nasze na ziemi, było.... przeszło.... i niema go. Zdrowa jesteś i młoda, da Bóg! na siebie zapracujesz....
Kapłan przerwał, zamyślił się, a potem znów zaczął:
— Ot, widzisz tę rękę... — podniósł nieco do góry dłoni małą, elegancko do dziś utrzymaną, rasową — Garśćmi wyrzucała ona niegdyś, przed laty, złoto i srebro, garśćmi czerpała ze skarbca, zdawało się, niewyczerpanego.... wszystkiego, co stanowi, rozkosz i dumę świata, mogła dosięgać... i cóż że dziś sama nieraz kołki strugać musi do rozlatującej się, tej tu chałupiny? Czy człowiek przez to naówczas był szczęśliwym, a teraz jest nieszczęśliwym? Przeciwnie. Dziś w duszy spokój i cisza, a wtedy była rozterka.... huczały huragany namiętności, biły się ze sobą grzechy i występki....
Jadwiga nie zdziwiła się tym słowom. Znała ona z urywkowych słówek kapłana szkic jego życia poprzedniego. Był kiedyś możnym panem, grzeszył wiele, aż dopiero, gdy w życie jego padł cios jakiś, w późniejszym już wieku, pokajał się — i został kapłanem.
— Tak... tak, nie bierz, dziecko drogie, tych pieniędzy przeklętych!
— Cóż więc mam z niemi zrobić? — zapytała Jadwiga, wyjmując czek z portmonetki.
— Co?... Zostaw u siebie i czekaj. Przyjdzie czas; los, jak wy mówicie, a jak ja powiadam, wyroki Boskie, postawią cię może w obec tego, który ci to przysłał, oddasz mu.... A że do tego czasu gdzieś bez użytku będzie leżało złoto, którego wartość przedstawia ten zwitek papieru, to i cóż ztąd? Bogactwa nieprzebrane, z woli Boga, leżą od wieków w głębi ziemi — i złoto i brylanty i srebro i to wszystko, co ludzi tutaj na ziemi i mami i nieczystem szczęściem uszczęśliwia, — a jednak nigdy może tych miliardów pomnożonych przez miliardy dłoń ludzka nie dotknie....
Jadwidze jednak takie nieprodukcyjne pozostawianie pieniędzy bez użytku jakoś nie bardzo przemawiało do przekonania. Mogły lata upłynąć bez wieści o Morskim, — w takim razie sumka ta niepotrzebnie powiększy fundusze banku, któremu cała ta sprawa jest obojętną i który dostanie w ten sposób to, co mu się nie należy.
To też Jadwiga zaproponowała nieśmiało:
— A możeby te pieniądze użyć w ten sposób: odczekać pewien czas, a potem rozdać je pomiędzy ubogich, wesprzeć niemi nędzarzy?... Jeśli z krzywdy czyjej pochodzą, niechby prawdziwemu cierpieniu i nieszczęściu przyniosły ulgę.
— Nie.... nie.... — odrzekł na to z energią staruszek ksiądz — to być nie może. Pieniędzy takich nawet i na ten cel jabym nie użył. A o krzywdzie, co mówisz, dziecko moje, to wiedz, Że wyroki Boskie są niezbadane. Nie naszą rzeczą ludzką jest sądzić.... Wszechmocność Boża wie o wszystkiem i wszystko osądzi sama. Gdy krzywda ma być naprawioną, będzie; jeśli nie, muszą być na to powody, o których nie nam w mizerocie rozumu naszego sądzić. Pan jest sprawiedliwy. On karze i nagradza wedle wszechrozumu swego.... Sprawiedliwość Boża niema granic. Idzie ona za grzesznikiem czy winowajcą przez góry, morza, lasy i Oceany.... Jest zresztą nietylko surową, ale i pełną zmiłowania. Daje czas grzesznym do żałowania i naprawy złego. Ale przychodzi chwila, że uderza grom Boski — i złe zostaje zmiażdżonem. Sąd następuje i kara.... Weź twoją własną sprawę. Czy nie jest to najdziwniejsze właśnie zrządzenie Opatrzności? Po latach, z poza Oceanu, z drugiej półkuli globu ziemskiego, przychodzi do ciebie głos ojca twego, który padł ofiarą zbrodni, i oto ów shafibiony znajduje w tobie, jeśli nie mścicielkę, to wykonawczynię wyroków Bożych.... Na zbrodniarzy już czas, na karę Bożą czas! Drżą oni, niewiadomi dziś jeszcze, ukryci, — ale przyjdzie chwila i uderzy grom Boży. Tak, moje dziecko, dziw się wyrokom. Opatrzności... Czyż nie mogłoby się zdarzyć, że po latach 18tu złoczyńców owych mogłoby już się być na świecie? Ileż to istot ludzkich umiera na olbrzymim naszym globie? Czemu żaden z nich nie był w liczbie tych milionów i miliardów, które umarły?.... Bo tak chcą wyroki Boże! Bo kara ma być na nich wykonana. Ze są, że żyją, czujesz to dobrze... Te napady tajemnicze na ciebie, te sieci dziwne, któremi cię oplątują, to dowód ich istnienia.... Nie bój się mimo to! Włos ci z głowy nie spadnie.... Bądź mężną, czyli z wiarą, odpychaj pokusy, jedną z których są niewątpliwie te pieniądze przeklęte, a sądy Boże się spełnią.... Nie uciekną oni przed karą Bożą, choćby się schronili za lasy i morza, w głębinę pieczar ziemi i na wierzchołki gór, choćby skrzydła mieli i w przestrzeń, jako ptacy, unieść się mogli.... Kara ich dosięgnie. Kara Boża idzie przez lądy i idzie przez Oceany!
Skończył zmęczony wysiłkiem starzec, a Jadwiga, która już przed chwilą osunęła się z krzesła na ziemię, klęczała u stóp jego, płacząc....

VI.

Upłynęło znów kilkanaście dni.
Przez owe dni w cichej dolinie, kryjącej w swojej głębi osadę X., życie przyśpieszonem pulsowało tętnem. Na pozór, na zewnątrz, nic się nie zmieniło, — pomimo to wszyscy czuli, że zbliża się jakaś burza.
Obejmowała ona szerszy zakres; szła dalszemi kołami. Czuć już było podziemne jej pomruki.
P. Bolo L. Kaliski alias Henry B. Smith (nie licząc całego półtuzina innych jego nazwisk) zniknął wprawdzie z osady X. tegoż dnia, gdy nastąpiły wypadki w ostatnim rozdziale opisane i więcej się tam nie pokazał sam, ale za to widziano go często to tu, to owdzie w sąsiednich osadach, a stałą kwaterę miał on w jednem z poblizkich większych miasteczek — i ztamtąd przez swych adjutantów kierował akcyą w sąsiednich dolinach. Była to bowiem istotna „akcya”, obliczona na to, ażeby wywołać gwałtowną burzę robotniczą w tej okolicy. Skierowaną ona była przeciwko pięciu lub sześciu zakładom w kiikunastomilowym promieniu.
Naturalnie na pierwszy sztych musiał bybyć wystawione największe i najpotężniejsze „Excelsior Works”.
Jaki był cel robót Kaliskiego? — Wiemy już z własnych słów, otwarcie wypowiedzianych przezeń do pierwszego jego adjutanta, Moskala Iwanowicza. Ci dwaj niewiele mieli pomiędzy sobą tajemnic. Widzimy zresztą, że Aleksiej wyraźnie uwydatnił w tej akcyi różnicę pomiędzy sobą a Kaliskim. Kaliski był głową przedsięwzięcia, ale działał w czyimś innym interesie, za pieniądze, — gdy przeciwnie Moskal, jeden z najdzikszych apostołów anarchii i przewrotu, nihilista, który umknął z Rosyi przed wyrokiem śmierci, chciał ruiny społecznej z zasady, dla przyjemności niszczenia, z niepohamowanego fanatyzmu i wstrętu do wszelkiego społecznego porządku.... Jeden był zapłaconym łotrem, drugi — dzikim szaleńcem.
W czyim interesie działali? — wiedział to na pewno jeden Kaliski, podejrzewał tylko Aleksiej. W tych pennsylvańskich osadach, na dnie dolin, osiadło gromadnie tylu poddanych z pod różnych berł carskich, że rządy cesarskie zaczęły się nimi już oddawna niepokoić i zajmować. Sztandar polskości, rusińskie idee narodowe, duch litewski rozwijały się tu obok siebie. Powstawały świątynie — i lud uczył się swobody. Czyż podobna, ażeby to nie zwróciło uwagi pewnych rządów, tłumiących wszelkie zarzewia swobody, obawiających się kiełkowania ich na obczyźnie — i przyniesienia z powrotem do kraju?.... Zwróciło. I oto najpierw probowano nawracać, a potem burzyć. Uczynić imię Polaków, Rusinów i Litwinów w Ameryce tak wstrętnem i poniżającem, aby niejako byli wykluczeni od obcowania i korzyści społecznych, ażeby uważano ich za niebezpiecznych opryszków, niegodnych pracy w przemyśle — cóż to za cel piękny dla odwiecznych ich wrogów.... Stłumić pośród nich myśl i duch swobody i zamienić w niewolników, ciemnych i brutalnych — co za zwycięztwo! Czy istotnie dla tej nikczemnej idei, jako agent prowokacyjny, pracował Kaliski; czy może był on tajnym agentem jakichś cudzoziemskich konkurentów, chcących zburzyć przemysł w pewnym obwodzie przemysłowym amerykańskim, albo nawet i wprost przedstawicielem międzynarodowo-anarchistycznej kombinacyi? — kto to wie....
To fakt, że Kaliski miał dużo pieniędzy — i rzucał niemi naokoło, nie bardzo się rachując.
Czego chciał w rzeczywistości — nie mówił nikomu; tylko dla Aleksieja był otwartszym. Jawnie, w obec innych swoich agentów, pracował on — dla sprawy robotniczej. Z New Yorku i Philadelphii przywiózł upoważnienia jakichś drugorzędnych, o rewolucyjnym duchu organizacyjek robotniczych — i występował, jako ich delegat, agent i organizator. Po cichu jednak robił robotę, do której by się nawet te organizacyjki nie przyznały.
Kaliski agentów miał w okolicy kilkunastu.
Bezpośrednio komunikował się tylko z kilkoma, Byli to: Moskal Aleksiej Iwanowicz, Polak Szymek Zawalidroga i drab wysoki z bezczelną twarzą, który tłukł się już po wszystkich katach Europy i Ameryki), Niemiec Grossberg, towarzysz i wielbiciel Mosta, jeden „Ajrysz” i jeden Szwed, Ci w pewnej przynajmniej mierze działali — jakkolwiek za pieniądze — szczerze.... Ożywiała ich, jeśli nie specyalna przyjaźń dla robotników, to przynajmniej nienawiść dla kapitału.
Byli to przeważnie zapaleni i doświadczeni agitatorzy robotniczy. Do nich wiązała się rzesza agentów dobrej wiary, przeważnie bezpłatnych, zrekrutowanych z grona niezadowolonych robotników miejscowych. Trzeba też przyznać, że np. w „Excelsior Works” powodów do niezadowolenia nie brakło.... Było ich aż za dużo.
Żelazna ręka głównego dyrektora zakładów, p. Andrew J. Maliory’ego ciążyła nad wszystkimi.
Robota Kaliskiego i jego towarzyszów szła bardzo ostrożnie.... Zachowywano wielką tajemnicę we wszystkiem. Zebrania odbywały się po cichu, po kątach. Rozdzielano wiele pamfletów, podobnych do tego, jaki wpadł w rękę kuma Walentego, w niedzielę przed dwoma tygodniami. Ukazała się w znacznej liczbie egzemplarzy Jakaś polsko-amerykańska anarchistyczna gazeta ze Wschodu, nakazująca, krótko mówiąc: „księży bić, a bogaczy wieszać....” Krążyły też podobne świstki i w innych językach. Robotnicy stawali się coraz bardziej rozdrażnieni. Chodzili, spoglądając na siebie z podełba, milczący i zamyśleni. Kobiety były niespokojne.
Niepokój ten udzielał się także i naszym bohaterom, zamieszkałym w dworku Połubajtosów.
Homicz szczególniej był nerwowym. Przeczuwał niejasno zbliżanie się jakiejś katastrofy, jakiegoś przełomu. Czuł obecność jakichś niewidzialnych wrogów. Denerwowało go to i męczyło.
Dzień, w którym miał owo pamiętne spotkanie ze szpiegiem Kaliskim, nie pozostał dlań bez dalszych jeszcze sensacyj.
Najpierw, po przybyciu do domu, dowiedział się od Jadwigi o konferencyi z szanownym księdzem Ludwikiem — i słowa starca kapłana powtórzone mu w skróceniu przez Jadwigę, wzruszyły chłopca do głębi.... Zgodził się na nie ostatecznie, co znaczyło, że w sprawie poszukiwań Jadwigi i nadal mieli zachować się biernie. Jednocześnie przecież pomyślał, że to widać sama Opatrzność postawiła na drodze biednego dziewczęcia jego, jako strażnika i opiekuna....
I dziękował za to Opatrzności!
Postanowił też po namyśle nie mówić nic Jadwidze o Kaliskim i starciu z nim, i o tem, co widział u szpiega w hotelu.. a po co ją niepokoić napróżno?!
Za to tegoż samego popołudnia, gdy Połubajtys wrócił ze swej kolejki od pracy, odbył z nim ponowną długą konferencyę u siebie na górze.
Mówili o różnych rzeczach.
Najpierw Jan pierwszy wyjaśnił Szczepanowi powód uniesienia się poprzedniego wieczora na widok złowrogiej twarzy Moskala, którą ujrzał pośród drzew....
Był to dramat prosty i codzienny.
W Wilnie, gdzie Janek znajdował się, jako chłopiec 191etni na praktyce w zakładzie mechanicznym, widział on już tego człowieka. Aleksiej Iwanowicz, starszy od niego o lat parę, był wypędzonym z rozporządzenia władzy za „niebłagonadiożnośt” studentem uniwersytetu petersburskiego i przebywał w Wilnie, pracując u fotografa. Poznał się tam ze siostrą przyrodnią Jana, młodziutkiem jeszcze dziewczęciem, mieszkającem, jak Jan, dla kształcenia się w mieście u krewnych. Nastąpiło nieszczęście.... Dziewczę zapatrzyło się w czarne oczy młodego Moskala i uwierzyło jego deklamacyom o wspólności dusz, o potędze uczuć, o swobodzie i rewolucyi. Uwodziciel Moskal umknął z Wilna dalej siać złe, a uwiedzione dziewczę zażyło trucizny.
Przy jej trumnie Połubajtys zaprzysiągł zemstę łotrowi. Spotkał go po latach tutaj. Nie dziw, że był poruszonym do głębi!
— I co myślisz z nim robić, jeśli go spotkasz? — pytał Szczepan.
— Zabiję....
Homicz próbował perswadować Litwinowi, ale na twarzy Jana taka wybiła się zapamiętałość i gwałtowność, że trudno było myśleć o jakimś skutku perswazyi. Pokiwał tylko głową.... Miał nadzieję, że po dzisiejszej po rannej scenie z Kaliskim, Aleksiej Iwanowicz nieprędko ukaże się w osadzie X.
Gdy Litwin się uspokoił, przeszli do innych przedmiotów.
Połubajtys opowiedział to, co się dowie dział o zebraniu w karczmie Jenkinsa od kolegów. Była kupa ludu. Przemawiali jacyś obcy w różnych językach. Jeden z mówców był nawet podobny do Moskala i bardzo być może, że to on. („Aha” — pomyślał Szczepan.) Bunt pomiędzy robotnikami grozi.... Wszyscy o tem tylko gadają. Z kolei i Szcze pan przeszedł do opowiadania swych przygód w hotelu „Papy”. Wywołały one zdumienie i oburzenie Jana.
— Tem lepiej — zawołał — łotry idą razem, są obaj nieprzyjaciółmi panny Jadwigi... damy im!
Obaj ze Szczepanem umówili się co do różnych spraw; obaj postanowili kupić rewolwery.... Homicz kazał Janowi dowiadywać się o wszystkie szczegóły ruchu robotniczego. Będą mieli także i z tej strony oko na knowania szpiega i nihilisty.
Kilka dni zresztą przeszło bez wybitniejszych zdarzeń. W osadzie X. było dość cicho, wrzało więcej w okolicy.
Dopiero ku końcowi tygodnia zaszły dwa nowe wypadki.
Jednym było przybycie listu z Cleveland, O. Naczelnik policyi tamtejszej zawiadamiał Jadwigę, że po przeprowadzeniu wszelkich formalności prawnych, bank w New Orleans, La., zgodził się na unieważnienie zrabowanego czeku i na wypłatę pieniędzy w sumie $250. Pieniądze te Jadwiga może podjąć w Cleveland; na żądanie przekaz zostanie jej wysłany do Pennsylvanii.
Druga wiadomość była innej więcej sensacyjnej natury. Dotyczyła ona „minstrelów”, osiadłych w hotelu „Papy” Cummingsa. Zdarzył się z nimi skandal....
Wbrew pierwotnym planom pozostali oni w hotelu dłużej, niż sobie zamierzyli. Powodem tego było — powodzenie. Koncert, który im urządził „Papa”, ażeby zyskać środki na odjazd, udał się nad wszelkie spodziewanie. Gruby Harald, Szwed maszynista, sprowadził na ten wieczór do sali hotelowej przeszło dwa tuziny swych przyjaciół, którzy robili mniej więcej tyle hałasu, jak spore stado słoni. Miss Steffi, po odśpiewaniu jakiejś piosenki, została obdarzona bukietem — rzecz w dziejach osady niesłychana! Sukces był ogromny, postanowiono tedy powtórzyć wielki koncert. Tymczasem wieczorami odbywały się zwykłe popisy, ku uciesze stałych gości „Papy”. Asystował im zawsze gruby Harald, zakochany, jak kot. Coś w piątek przyszło do awantury.... Gdy Harald siedział właśnie przy miss Steffi, po za fortepianem, tłumacząc młodej śpiewaczce, że w jakiś sposób musi wyjść za niego za mąż, naraz wyrósł ni ztąd ni zowąd, ów „hrabia” czy tam „markiz”, znakomity śpiewak i towarzysz Steffi z trupy „minstrelów” i zaproponował Szwedowi, ażeby się oddalił do — piekła... Nastąpiła wymiana niezbyt miłych komplementów, a skutek był taki, że zazdrosny śpiewak wyjął rewolwer i strzelił (w sufit szczęściem, gdyż Szwed w chwili strzału podbił mu rękę). Po chwili leżał na podłodze i o mało co nie został stratowany przez kolosalnego przeciwnika. Rezultat ostateczny nie był pocieszający dla „minstrelów”.... Wypędzono ich haniebnie z hotelu (w gospodzie „Papy” Cummingsa wolno było bić się i strzelać tylko porządnym gościom, płacącym cash, a nie lada przybłędom!), a co więcej truppa utraciła swą primadonnę.... Miss Steffi zgodziła się na pozostanie w osadzie X. na stałe, a nawet na uszczęśliwienie grubego Haralda (w mniej lub więcej oddalonej przyszłości) swą rączką. Tymczasem zamieszkała przy rodzinie zamężnej siostry Szweda, który naturalnie, płacił za nią — board.
Romantyczny ten wypadek wywołał w cichej zazwyczaj osadzie wielkie wrażenie.
Wszystkie kobiety gadały o nim przez dni kilka, sądząc „artystkę” przeważnie bardzo ostro; a sensacya, szczególniej w kółku polakiem, stała się jeszcze większą, gdy się okazało, że miss Steffi była właściwie — Polką.
Przekonano się o tem dowodnie, gdy była śpiewaczka udała się z jakąś towarzyszką do zakładu krawieckiego pani Połubajtys — i najczystszą w świecie polszczyzną obstałowała suknię do ślubu. Młoda i przystojna, dość elegancka, względnie inteligentniejsza, aniżeli przeciętny typ mieszkanek osady, zainteresowała ona szczerze poczciwą Manię, szczególniej od chwili, gdy powiedziała, że pochodzi z Warszawy, — a nawet zwróciła trochę i uwagę Jadwigi. Obie za mało znały życie, ażeby sądzić ją surowiej.... Zresztą była przecież ich „kostumerką” i wychodziła za mąż!
Odtąd pod pozorem sukni zaczęły się dość częste wizyty panny Stefanii (bo tak się teraz kazała nazywać) w białym domku Połubaitysów.
Żenowały one mocno Szczepana.
Dotąd unikał szczęśliwie wszelkiego widzenia się z dawną swą znajomą, w obec Jadwigi i Połubajtysowej. Musiałby z nią wtedy zamienić choćby konwencyonalnych słów parę, co byłoby mu nadzwyczaj przykrem. W ogóle Szczepana mocno irytowała i niepokoiła obecność Stefki w osadzie X., a szczególniej jej małżeńskie projekta. „Jakże to mówił sam do siebie — mając w New Yorku męża, drugi raz wyjdzie tu za mąż? Popełni dwużeństwo, które przecież jest kryminalnem przestępstwem. Czyż to podobna?!” Choć brały go niekiedy wątpliwości co do przyszłego jej zamążpójścia. Przeczuwał instynktownie, że Stefka pozostała w X. dla niego samego. Szukała z nim widocznie spotkania; gdy ją widział raz czy dwa razy zdaleka, wzywała go literalnie — wzrokiem i uśmiechem.
On za nic w świecie nie chciałby dojść z nią do wyjaśnień.
Sympatya, jeśli jaką dla niej kiedyś żywił, wygasła zupełnie.... Przeszła w pewnego rodzaj u obrzydzenie. Znał on młodą kobietę w Warszawie; była wtedy chórzystką w teatrze ogródkowym. Ona lubiła się bawić wesoło, a on właśnie w tym czasie trwonił swą sukcesyjkę.... Podobała mu się bardzo swą wyzywającą pięknością, — ztąd znajomość. Naturalnie, wesoły i lekkomyślny chłopiec, jakim był w owym czasie Homicz, brał całą tę sprawę z wesołej strony...... Odtąd jednakowoż zmienił się z gruntu. To, co dawniej zdawało mu się wesołem, teraz wyglądało na wstrętne.
Mierzył dziś wszystko miarą czystej, jak kryształ, Jadwigi.
Jeszcze jeden wzgląd oburzał Szczepana: zapomnienie Stefki o mężu. Nie wiedział nawet dobrze, kiedy Stefka wyszła za Cierzana i gdzie to nastąpiło, w Ameryce czy w Europie; ale stawała mu przed oczyma postać biednego chłopaka o poczciwych, smutnych oczach, który, pomimo zdeptania jego uczuć najdroższych przez lekkomyślną kobietę, widocznie w głębi serca chował dla niej ciągle uczucie głębokie i niezatarte.
Homicz czuł, że w każdym razie powinien przeszkodzić powtórnemu, zbrodniczemu związkowi małżeńskiemu Stefki.
Po namyśle, napisał o wszystkiem do Gryzińskiego do New Yorku.
Nietylko ten jeden kłopot miał w głowie nasz Szczepan.
Oto Jadwiga, odebrawszy list z Cleveland, objawiła zamiara pojechania po pieniądze i nawet udania się potem do New Orleans. Paliła ją gorączka czynu.... Szczepan był innego zdania. Sądził, że wyjazd jest niepotrzebny, a zbyt kosztowny... Pieniądze mogą być bez kłopotu odebrane z banku w sąsiedniem miasteczku. W New Orleans najtaniej będzie zarządzić początkowe przynajmniej poszukiwania przez agencyę detektywów, która już odpisała, podając bardzo umiarkowane warunki...
Jadwiga przeciwnie była zdania, że osobiste dojrzenie sprawy na miejscu jest konieczne.
Po raz pierwszy posprzeczali się.... Wreszcie Homicz zaproponował oddanie sprawy na sąd księdza Ludwika. Jadwiga przystała.
Tymczasem sprawy robotnicze w osadach, otaczających „Excelsior Works”, wikłały się coraz bardziej....
Tajne mityngi były coraz częstsze, agitacya coraz silniejsza. Za kilka dni miała się ona nawet stać jawną.... Na nadchodzące święto narodowe amerykańskie miał być urządzony w miasteczku wielki mass mityngj zamówiono mówców z obcych miast, urzędników jednej z wielkich Unii — i miano na mityngu gromadnie do organizacyi przystąpić.
Wieść o całej tej agitacyi musiała wreszcie dojść i do zarządu zakładów „Excelsior Works”.
P. Mallory zwołał niespodzianie na naradę dyrektorów oddziałów. Co tam mówiono w tym ponurym, safianem obitym gabinecie naczelnego dyrektora, to pozostało tajemnicą. Ale odtąd zarządzono różne prace około fabryki. Kopano długie i głębokie doły około budynków fabrycznych; tu i owdzie stawiano płoty z drutu kolczastego; przeprowadzano druty elektryczne; w oknach gmachu głównego zarządu dano kraty stalowe. Liczba strażników nocnych została zdwojona.
Wyglądało to, jak gdyby zbrojono fortecę....
Robotnicy, widząc to, mruczeli coś pod nosem — i spoglądali na czarne, zakopcone od dymu gmachy, ze złością.
Wreszcie naczelny dyrektor wyjechał na kilka dni. Był podobno w Philadelphii, New Yorku i Pittsburgu, w których to miastach zamieszkiwali główni akcyonaryusze fabryk. Powrócił jeszcze bardziej milczący i poważny, jak zwykle.
Wkrótce po jego powrocie, zaczęto coraz to wzywać do biura zarządu niektórych z robotników, szczególniej znanych z pilności, stateczności i trzeźwości.... Wracali oni ztamtąd milczący i jak gdyby przerażeni, — a na pytania towarzyszów nie odpowiadali zazwyczaj ani słowa.
Przyszła wreszcie kolej i na Homicza.
Superintendent kazał mu się stawić do głównego ofisu. Wprowadzono go do dużego pokoju, gdzie za kratką siedziało dwóch gentlemanów. Jednego znał. Był to sekretarz osobisty naczelnego dyrektora. Siedział zagłębiony w książkach i papierach. Drugi, nieznajomy, wysoki brunet, w kapeluszu, kołysał się lekko w fotelu bujającym (rockingchair), położywszy nogi na kratce. Gdy Szczepan wszedł, jegomość ten wziął do ręki książkę notatkową i ołówek.
Obydwaj obrzucili wchodzącego Szczepana badawczym wzrokiem, jak gdyby mówiąc do siebie:
— No! z tego będzie niezły rekrut....
Sekretarz odrazu przystąpił do pytania przybyłego.
— Szczepan Homicz? — pytał.
— Tak.
Wiek? Narodowość? Czy dawno przybył z Europy? Jak dawno tu pracuje? Służył kiedy w wojsku? Żonaty czy kawaler? Umie się się obchodzić z bronią palną? W jakim jest departamencie? Ile zarabia? itd. itd. — oto szereg następnych pytań, które mu zadawano. Na wszystkie odpowiedział zadawalniająco.
Wtedy sekretarz zmierzył go ponownie oczyma — i zapytał:
— Wiesz pan zapewne, że w zakładach naszych może dojść wkrótce do strajku, zaburzeń, rozlewu krwi?
— Nie wiem.... Domyślać się tylko mogę — wyszeptał Szczepan.
— W takim razie, czy zgodzisz się pan na następującą propozycyę?.... Obecny tutaj pan — wskazał na wysokiego jegomości z wąsami — jest szeryfem naszego powiatu. Jeśli pan zechcesz, zaprzysięgnie pana w tej chwili na jednego ze swoich pomocników (deputy). Jako taki, w chwili niebezpieczeństwa staniesz pan pod jego rozkazami i będziesz bronił bezpieczeństwa naszej fabryki. Będziesz bronił krwią i życiem.... na to przysięga!.... Otrzymasz odpowiednią broń i 5 dolarów dziennie podczas, gdy razem z innymi będziesz w czynnej służbie, a nadto gwarancyę naszej firmy, że w ciągu trzech miesięcy po prawdopodobnych wypadkach, będziesz pan otrzymywał płacę taką, jaką dziś bierzesz, choćby nawet fabryka nasza nie szła.... Czy zgoda?
W dłoń ujął pióro, ażeby nazwisko Homicza wpisać do książki. Widocznie uważał zapytanie prawie za formalność. Z ludzi, których dotąd zapytywał, nikt nie śmiał mu widocznie odrzec przecząco.
Czekał tylko odpowiedzi, — ale ta odpowiedź nie przychodziła.
Twarz Homicza pobladła, a wargi mu drżały. Na usta nie mogło się wybić słowo, które chciał wypowiedzieć.
Rozumiał on, że w tej chwili stawia na kartę swe stanowisko, zyskane z takim trudem w „Excelsior Works“, możność dalszego kształcenia się, gromadzenia pewnego funduszu i nawet oddychania tem samem powietrzem, co Jadwiga.... Wiedział, czego od niego żądano.... ażeby w chwili stanowczej, gdy przyjdzie do krwawego starcia pomiędzy pracą a kapitałem, on, robotnik, stanął pod sztandarem kapitału.... ażeby ewentualnie zabijał i mordował swych braci robotników.... i w każdym razie przeciwko idei robotniczej walczył. A jeśli nie zrobi tego, co będzie? Gdy już dowiedział się ich sekretu, uznają go za swego wroga. Straci pracę; będzie prześladowanym... Przeraził się; ale w tej chwili przyszła mu na myśl Jadwiga. Zapytał sam siebie: „Coby ona o tem powiedziała?” Co? — że zdrada swoich, to podłość... Nie! on podłości nie popełni.
Podniósł twarz dumną, choć bladą — i rzekł krótko w odpowiedzi na pytanie sekretarza.
— Nie....
— Nie?... Czy pan zrozumiałeś, co pan mówisz?
— Powtarzam, nie.... — odrzekł z mocą i powagą Homicz — Jestem robotnikiem.... Sumienie nie pozwala mi walczyć przeciw robotnikom, którzy są moimi kolegami i braćmi.
— Ach.... ach.... ach! — rzekł na trzy odmienne tony sekretarz, zrozumiawszy nareszcie, że wynikło nieporozumienie, że stał się błąd — Źle nam pana wskazano.... Pan może właśnie należysz do prowodyrów buntu?
I podniósł na Szczepana z poza złotych okularów oczy zimne, jak stal; a szeryf przestał się kołysać w fotelu i nawet sięgnął do kieszeni spodni, jak gdyby chciał się przekonać, czy ma na miejscu rewolwer.
Szczepan stał teraz nie zmieszany. Rzekł:
— Nie, panie! Prowodyrem niczyim nie jestem.... Zbrodnię i niszczenie cudzej własności potępiam, Trupem położyłbym się, ażeby bronić waszego dobra. Ciemnemu warcholstwu, gdybym umiał, wytłumaczyłbym, że źle czyni.... Ale strzelać w pierś tych, którzy razem ze mną trudzą się i pracują w pocie czoła, nie będę!
Mówił powoli, bardzo kiepską angielszczyzną, pasując się z trudnościami języka; ale mówił z siłą i wiarą, bijącą z twarzy i z dźwięków głosu.
Ci dwaj zrozumieli, że mają z kimś wyjątkowym do czynienia.
Szeryf zabrał teraz głos:
— A czy wiesz pan, że już na zasadzie tego, co powiedziałeś, mógłbym cię zakuć w kajdanki i pociągnąć do śledztwa, jako oskarżonego o spisek (conspiracy) w celu mordu i niszczenia cudzej własności?....
Homiczowi nowy postrach przeleciał przed oczyma; ale na nowo myśl o Jadwidze dodała mu siły.
— Nie znam dobrze waszych praw.... nie wiem, czy to możebne.... wiem, że byłoby niesprawiedliwem. Zresztą róbcie, co chcecie. Sumienie mi wyższe nade wszystko!
Była to odpowiedź stanowcza.
Szeryf gwizdnął. Ze drzwi bocznych wyszedł jeden z jego pomocników, drab wysoki i kiepsko ubrany; na piersi miał gwiazdę metalową.
— Kajdanki.... — rzekł krótko szeryf.
Drab zbliżył się do Szczepana. Temu krew uderzyła do głowy. Przez jednę sekundę myślał o walce. Ale zrozumiał, że to szaleństwo.... Ilu takich ludzi tam ukrytych za drzwiami? — kto wie.... W milczeniu wyciągnął ręce do draba.
Już mu miano włożyć kajdanki na ręce... Ale w tej chwili nastąpiła dywersya.
Skrzypnęły drzwi z drugiego boku pokoju — i w nich ukazała się posągowa postać pana Andrew J. Mallory.
— To zbyteczne — rzekł naczelny dyrektor fabryki i skinął ręką — Tego człowieka znam i ręczę za niego.... Pozostanie u nas w pracy.... Kaźcie mu tylko dać słowo honoru, że nikomu nie powie o tem, co się działo przed chwilą.
I wyszedł.
Stało się stosownie do rozporządzenia „bossa”. Szczepan dał żądane słowo honoru — i wyszedł.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wieczorem tegoż dnia w safianowym gabinecie naczelnego dyrektora zakładów „Excelsior Works” odbyła się nowa wielka narada.
Byli obecni wszyscy dyrektorowie i najzaufańsi urzędnicy zarządu. Było cicho, jak w kościele, gdy p. Andrew J. Mallory odwrócił swój fotel od biórka i zabrał głos:
— Znacie panowie położenie, rozwodzić się więc nad niem nie będę.... Dziś trzeba coś ostatecznie postanowić, tem bardziej, że odebrałem nowe wiadomości. Są one bardzo ważne.... Faktem jest, że nasi ludzie chcą przystąpić do Unii „Amalgamated”. Telegrafują mi o tem z Philadelphii. O tem samem pisze mi autor jakiegoś bezimiennego listu.... skończony widać nikczemnik!
Szyderczy uśmiech ukazał się na wargach p. Mallory. Podał list komuś siedzącemu obok niego — i mówił dalej:
— Łotr, który przysłał anonim, widocznie jest obznajomiony wybornie z tem, co się między naszymi ludźmi dzieje.... Może nawet on sam ich podburza. Zawiadamia mnie, zupełnie zgodnie z depeszą filadelfijską, że w przyszłym tygodniu będzie w miasteczku mityng, na którym się zorganizują. Daje mi przytem dobrą radę....
Dyrektorzy spoglądali pytająco; ta „dobra rada“ od autora listu bezimiennego zdawała im się więcej, niż podejrzaną.
— Tak jest, „dobrą”! — powtórzył z naciskiem Mallory i uderzył ręką w stół — Kadzi mi uprzedzić robotników; nie pozwolić im zorganizować się i nabrać siły.... Łotr musi strasznie nienawidzieć tych ludzi. Tem gorzej dla nich! My jego rady posłuchamy....
Zatrzymał się — i obwiódł wzrokiem dokoła.
— Nie pozwolimy na nowo rozsiąść się w naszych fabrykach — mówił dalej — organizacyom robotniczym.... Zanim nas zaatakują, my uderzymy pierwsi. Tak nam każe żelazne prawo interesu. Dziś zatelegrafować po Wintertończyków. Jutro przed południem wywiesić w fabrykach rozporządzenie, że od przyszłego poniedziałku wszystkie zarobki zostają obcięte o 20 procent....
Słów tych słuchano w skupieniu.
Każdy rozumiał, że naczelny dyrektor dąży wprost do katastrofy. Wybuch musiał nastąpić.... Jeden ze starszych dyrektorów próbował jeszcze coś oponować, ale Mallory jednym wyrazem zamknął mu usta:
— Tak postanowiono....
Podniósł się z krzesła; to znaczyło, że narada skończona. Zimnym ukłonem głowy żegnał wychodzących. Gdy wyszli, usiadł przy biurku i głowę pochylił na ręce. Pozostawał w tej pozycyi przez chwil kilka, a kiedy podniósł głowę, miał czoło poryte zmarszczkami.
— Co robić! — rzekł głośno, a głos jego był twardy i chropawy — Tak być musi.
Siadł i pisał szczegółowe rozkazy i dyspozycye na dzień jutrzejszy.

VII.

Plan, obmyślony przez p. Andrew J. Mailory, był matematycznie niemal ścisły i dokładny.
W sobotę przed południem wywieszone zostaną zawiadomienia o nowem, aż o 5tą część, obcięciu płacy. Już pierwsza zmiana ludzi, powracająca do domów po południu zaniesie wieść o tem w doliny. Pierwsze zarzewie zostanie rzucone.... Nad wieczorem odbędą się burzliwe mityngi i rozpocznie się gwałtowna agitacya. Robotnicy z następnej zmiany wrócą do domów z tą wieścią fatalną dopiero późnym wieczorem. W niedzielę dopiero akcya się rozwinie. Przez masy będą przechodziły ponure wstrząśnięcia nienawiści już od dnia poprzedniego, — ale dopiero w niedzielę ludzie znajdą czas do wygadania się i postanowienia czegoś. Agitatorzy, pragnący doprowadzić do czynnych starć, nie będą też zasypiali sprawy... Hasła i rozkazy zostaną rozesłane dopiero tego dnia. Zresztą wybuchu nie można się spodziewać prędzej aż w poniedziałek wieczorem. Zwyczajem przyjętym w fabryce, „pejda” (wypłata) odbywa się co dwa tygodnie w poniedziałek, trzy razy dla ludzi pracujących w trzech zmianach. Ostatnia zmiana bierze płacę dopiero wieczorem. Żaden z robotników nie będzie chciał stracić tego ostatniego przed oczekiwanymi wypadkami zarobku.... Z tego powodu, choćby wewnątrz w każdym z nich wszystko wrzało, przez cały poniedziałek będą jeszcze na pozór spokojni. Będą pracowali, tając w sercach złość i nienawiść. Akcya zacznie się tedy dopiero w nocy z poniedziałku na wtorek, a najprędzej może we wtorek rano. Zapewne w poniedziałek przyjdą do ofisu jakieś delegacye robotnicze z prośbą o cofnięcie edyktu, obcinającego zarobki; z propozycyami polubownego załatwienia sprawy, wreszcie z groźbami opuszczenia pracy.... Te się przyj mie zimno i ostro. W każdym razie już od rana we wtorek zakłady muszą stanąć.
— Będzie to akurat w sam czas! — rzekł głośno do siebie Mallory.
Istotnie. W następny czwartek miał się odbyć mityng organizacyjny. Ale organizatorzy przybędą już za późno.... Zamiast spokojnej masy robotniczej, zastaną motłoch dziki, może już krew, pożogę, walkę.... Z organizacyą będzie już wtedy zapóźno... Za późno!
Usta naczelnego dyrektora skrzywiły się konwulsyjnie.
Ten kolos ponury i milczący, o twarzy, jak gdyby wykutej z kamienia, miał przecież w sercu jedną wielką miłość i jedną wie ką nienawiść. Przedmiotem ani jednej z nich nie była istota ludzka....
Kochał on nade wszystko swoje zakłady przemysłowe, które zdawały mu się nieomal organizmem, żyjącym własnem życiem, huczącym, ziejącym ogniami, poruszającym się ludzkiem mrowiem i potężnemi uderzeniami machin. Niedarmo nazwał on te zakłady „Excelsior Works“. Coraz wyżej! — oto było jego hasło. Wcielał on w ten organizm fabryczny całe swe życie, wszystkie swe trudy i ambicye.... I postawił go istotnie na stanowisku wyjątkowem, potężnem. Miliony dolarów i tysiące ludzi zaprzągł do wspólnej, cyklopowej pracy. A ile go to kosztowało walk i trudów, nocy nieprzespanych i burz wewnętrznych! — on jeden tylko mógł powiedzieć.
To była jego miłość; miał przecież i nienawiść.
Całą siłą swej potężnej istoty nienawidził — organizacye robotnicze. Nienawiść ta płynęła z umiłowania, o którem wyżej. Olbrzymie organizacye robotnicze, tak poważną rolę grające w Ameryce, były wrogiem kapitału, zaklętego w jego ogromne gmachy i machiny. Nienawidził tego wroga — i walczył z nim całe życie. Wszystkie swe miliony oddałby, ażeby go tylko zmiażdżyć....
Była to namiętność dzika, niepohamowana, z niczem się nie licząca.
To też nie dziw, że pan Mallory odczuwał w tej chwili dwa różne uczucia: dziką radość na myśl o tem, że jednak nie da organizacyom zagarnąć tysięcy ludzi z „Excelsior Works” w ich ręce — i ciężki ból na myśl, że te kolosalne zakłady, ten utwór jego rąk i dziecko jego przedsiębiorczego ducha, będą musiały stanąć i zamilknąć na czas nieokreślony.... Że może przyjdzie im wytrzymać ataki.... i widzieć szalone wściekłością masy robotnicze.... i walki i pożogi. Ludzie go zresztą nie obchodzili; drżał o swe dzieło, o gmachy i machiny.
Dziwne zaiste zwyrodnienie moralne!....
Długo jeszcze w noc siedział naczelny dyrektor, kreśląc szereg instrukcyj dla swych podwładnych, w jaki sposób mają wygaszać piece, zatrzymywać machiny, przecinać prądy elektryczne i zdejmować transmisye tak, ażeby ten olbrzymi organizm przemysłowy nie odniósł poważniejszej szkody w chwili przejścia z potężnego ruchu do bezwładnej ciszy.
Przewidywania Mallory'go co do robotników i co do całego przebiegu ich akcyi sprawdziły się prawie co do joty.
Nazajutrz, w sobotę około południa, na robotników, pracujących na pierwszą zmianę, wieść o nowem tak znacznem obcięciu płac spadła, jak grom.... Z zaciśniętemi wargami i ponuremi twarzami wracali od pracy. Nie było tym razem zwykłych rozmów i wesołych śmiechów.... Czarne od dymu ręce zaciskały się w milczeniu.
W dolinach zawrzało teraz. Poleciały wieści do prowodyrów ruchu.
Ludzie, przybyli późnym wieczorem z drugiej zmiany, doleli oliwy do ognia... — Nie jedli nawet kolacyi, nie myli się, nie przebierali, jak to bywało zazwyczaj z soboty na niedzielę, ale zbierali się na ulicach gromadkami i szeptali pomiędzy sobą, a w oczach świeciły im złe błyski.
W osadzie X. było to samo, co i gdzieindziej.
Tutaj atamanował Szymek Zawalidroga, jeden z najzaufańszych agentów Kaliskiego.
Wysoki drab o bezczelnej, trędowatej gębie, mówił on z kiepska paru językami, pił dużo, klął siarczyście, to też miał pewien wpływ. Miał on poleconą swej specyalnej opiece osadę X., (a i na Jadwigę kazał mu dawać baczenie Kaliski). Tutaj też zamieszkał Szymek — i nawet postarał się od niedawna o pracę w fabryce.
Przez całe popołudnie był on pośród robotników.
Przy karczmie Jenkinsa było jedno ognisko niezadowolonych; drugie na „Skwerze” przed hotelem „Papy“. Od jednego miejsca do drugiego biegał, jak opętany, nasz Szymek, rozdzielając po drodze obficie klątwy, szturchańce, dowcipy i przygadywki w różnych językach — i zachęcając swoich pomocników do rozżarzania ognia.
— Ho, ho.... Na śmierć chcą nas zagłodzić te psiakoście... Niech ich choróbsko! — mówił jednemu.
Donnerwetter.... — wołał zdaleka do drugiego i potrząsał w powietrzu pięścią wielką, jak głowa ludzka.
— Powiesić oczajduszów! ze skóry obedrzeć! — ryczał za chwilę do jakiegoś gapiowatego Słowaka i kończył energicznem zaklęciem: — Teremtemte!....
Odpowiadano mu równie dosadnemi przekleństwami.
Huczek więc szedł przez osadę coraz głośniejszy.... Wódka i piwo odchodziły wybornie u Jeńkinsa i „Papy“. Mózgi się rozgrzewały. Niektórzy zapałuiejei radzili, ażeby odrazu iść na zakłady „Excelsior Works”, palić i rozbijać, — ale propozycya ta nie znajdowała poparcia. Wzgląd na nieodebraną, a właśnie należną „pejdę” powstrzymywał wszystkich.
— Co im, psom, mamy darować naszą ciężką krwawicę!.... — mówili robotnicy.
Inni wprost nie pochwalali żadnych gwałtów. Radzili czekać czwartku i mass-mityngu w miasteczku. Wtenczas dopiero, z pomocą organizacyi „Amalgamated” będzie można rozpocząć strajk spokojny, regularny, jak się patrzy....
Ale tych zakrzyczano.
— Po co czekać?! — wołała większość — ażeby nas tamte łotry wytruli albo wydusili.
Z konieczności, w tym całym ruchu, musieli brać udział Szczepan i Połubajtys.
Szczepana szczególniej niepokoiło to wszystko. Wiedział on ze swej audyeacyi w gma chu zarządu fabrycznego więcej, niż inni; ale skrępowany słowem nie mógł nic powiedzieć... Zresztą, gdyby powiedział, to i cóżby to po mogło? Troszczył się zresztą o wszystko: i o swoją pracę i przyszłość i o Jadwigę i nawet o tych ludzi, których istotnie ciężko krzywdzono — i którzy jutro lub pojutrze, uniesieni na miętnością, pójdą na rzeź pewną lub sami będą mordowali....
Czytał niedawno historyę strajków w Ameryce — i wiedział, czem to grozi.
Po południu wychodził z Połubajtysem na osadę. Próbowali uspokajać ludzi, naturalnie — bez skutku.
Po kolacyi, o 8ej wieczorem raz jeszcze poszedł Szczepan, sam, na „Square”. Połubajtys został w domu, pilnować kobiet. Scena na placyku była malownicza. Fala ludzka przele wała się przez placyk w niejasnem świetle — dopiero co zapalonej lampy elektrycznej.... Z drzwi i okien hotelu „Papy” Cummings’a, buchało światło i gwar. Pomiędzy mężczyznami było tu i wiele kobiet, niektóre w swej narodowej, przywiezionej jeszcze z Europy odzieży. Gestykulowały one jeszcze energiczniej i krzyczały głośniej, niż mężczyźni. Chłopcy palili ogniska — i, dziko wyjąc, udawali przy nich Indyan.
Szczepan przedzierał się przez tłum do hotelu. Nagle tuż przed nim stanęła zgrabna i wysmukła postać niewieścia. Była to Stefka.
Szczepan zdrętwiał prawie.
Młoda kobieta śmiała się do niego ustami i oczyma. Nareszcie spotkała go.... Co za szczęśliwy przypadek! Wyciągnęła do niego ręce, a on — cofnął się mimowoli.
— Panie.... panie Szczepanie! — zaczęła a głos jej dźwięczał uczuciem i niepokojem.
Szczepana zaskoczyło to niespodziane spotkanie. Myśli jego były daleko, daleko, w chwili gdy wyrosła przed nim ta postać pięknej czarodziejki, życiem i temperamentem tchnącą.... Jej twarzyczka, okolona zwojami blond włosów, wyglądała w tej chwili uroczo zarumieniona, z pod kolorowej chustki, którą bez ceremonii na głowę zarzuciła; jej usta, czerwone, jak ogień, roztwierały się niby do pocałunku....
Porwała go nagłym ruchem za ręce — i pociągnęła w cień po za wielki szyld kapelusznika, który jednocześnie buty sprzedawał.
Mówiła z pośpiechem:
— A więc pan, panie Szczepanie, nie poznajesz mnie.... poznać mnie niechcesz! Dla czego i.... Czem panu zawiniłam? Wszakże wszakże, zaledwo parę lat temu byliśmy przyjaciołmi — przyjaciółmi najserdeczniejszymi. Co się stało?
On nie odpowiadał.
Ona czuła się w niezręcznem położeniu — i ażeby pokryć zakłopotanie, mówiła coraz prędzej:
— A tak pragnęłam pana widzieć.... tak gorąco.... Boże! czemuż pan milczysz? Odpowiedz, proszę.... Przecież jadła pana tu zostałam. Nie zrozumiałeś tego? Dla pana muszę znosić zaloty tego głupiego Szweda, Haralda.... Ale ja za niego nie wyjdę, nigdy!
Milczenie Szczepana podniecało ją. Urwała i znów zaczęła:
— Nieznośne bydlę ten Szwed! Nie mogę na niego patrzeć. I czemu pan jesteś, jak z marmuru? — Mów pan.... — tupnęła nóżką Mów, proszę. Czy zapomniałeś, jak byłeś we mnie zakochany w Warszawie? O! ci mężczyźni....
Jej gadatliwość nie była przecież w stanie rozruszać Szczepana. Spostrzegła to; jakaś myśl nowa przebiegła jej przez głowę.
Zmieniła ton — i składając ręce, mówiła:
— Panie Szczepanie...... pan nie uwierzysz, jaka ja jestem nieszczęśliwa! — głos jej zdawał się teraz nabrzmiewać łzami — Ja muszę się ztąd wyrwać.... te stosunki mnie zabijają. Panie Szczepanie! pan mi do tego dopomożesz....
On patrzył na nią głęboko zdziwiony, pytając.
— Wyjeżdżajmy ztąd.... ucieknijmy, dziś jeszcze.... razem.... Tu piekło, tu będą się działy straszne rzeczy. Tam, gdzieś daleko, we dwoje.... będziemy szczęśliwi.
Drżała cała; zdawało się, że upadnie. A usta jej płomieniem zdawały się palić. Ale Homicz odwrócił wzrok ze wstrętem. Oburzała go. Rozumiał, że tę fałszywą sytuacyę trzeba zakończyć.
Rzekł głosem spokojnym i zimnym, nawet z pewnem szyderstwem:
— Wybaczy pani.... Co było, to przeszło. Wszyscy tu w równem jesteśmy niebezpieczeństwie i gdybym widział, że pani co zagraża, broniłbym panią tak samo, jak i każdą z tamtych kobiet lub mężczyzn. Wszyscy bliźnimi jesteśmy. A o żadnych specyalnych względach dla pani, a tembardziej o jakimś wyjeździe razem i mowy być nie może.
Zatrzymał się, a ona stała na pozór chłodna, wyprostowana, ale ze złem w oczach spojrzeniem.
— Wreszcie — kończył Szczepan — jeśli kto ma prawo do opieki nad panią, to nie ja.... Jest kto inny. Nie mówię tu o grubym Haraldzie, z którego pani zresztą drwisz sobie bez ceremonii.... ale o mężu pani.... o biednym Cierzanie z New Yorku....
Cios był straszny; ugodził ją w samą pierś.
— Ach! — syknęła tylko i pochyliła się, jak tygrysica, gotująca się do skoku.
— Jest on już zawiadomiony o pani tutaj pobycie....
Tego było za dużo.
Stefka wyprostowała się i nagłym ruchem ręki wycięła Szczepanowi — policzek.
— Masz.... — syczała — to dla ciebie... i dla twojej ladacznicy.... twojej kochanki z białego domku.... Masz, nikczemny!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A jednak p. Andrew J. Mallory przewidział wszystko do najmniejszego szczegółu.
Nazajutrz dopiero, w niedzielę, robotnicy w osadach, otaczających „Excelsior Works”, mieli czas do porozumienia się wzajem. Stało się to zaraz rano, gdy spokój nocy ochłodził trochę głowy. Radzono zresztą bezładnie — i stanowczych uchwał nigdzie nie przyjęto.
Stanęło na tem, że w poniedziałek pośle się do zarządu fabryki delegacye. Co potem będzie? — zobaczy się....
Tej niedzieli w osadzie X. panował nawet względny spokój.
Przyczynił się do tego w pewnej mierze ks. Baliński. Na kazaniu wspomniał on w kilku słowach o sprawie strajkowej, o której wieść doszła i do jego ustronia. Surowo potępiał pijatyki dnia poprzedniego — i błagał parafian, ażeby, broniąc swoich praw w obec krzywdzicieli, nie dochodzili do ekscesów — i nie popełniali czynów grzesznych, a tem bardziej zbrodniczych.
— Ciężką jest wasza krzywda! — wołał starzec — rozumiem to dobrze.... ale znoście ją, jak na Chrześcijan przystało. Dusz nie gubcie! Pan nad nami, On krzyż z ramion naszych zdejmie.... Jeno bądźcie godni Tego, który za was na krzyżu skonał!
Ludzie płakali i bili się w piersi, chociaż byli i tacy, co pod nosem coś sobie pomrukiwali.
Przed kościołem gromadzili się w kupki i rozmawiali o kazaniu. Był tu także obecny Szymek Zawalidroga — i o ile mógł, psuł efekt słów kapłana.
— Ho, ho! — wołał — co tam „popom“ będziecie wierzyli.... Oni zawsze z panami trzymali.... Podsypali mu dolarów, to ci i gada!
I tak na różny sposób ich przekonywał.
Ludzie wreszcie rozeszli się z pod kościoła. Wtedy i Szymek poszedł za swoimi interesami. W pół godziny potem widzimy go jadącego pożyczonym od kowala wózkiem do miasteczka, gdzie była główna kwatera p. Bolo L. Kaliskiego.
Trafił tam na największy rozgardyasz.
Kaliski, Moskal Aleksiej Iwanowicz i półtuzina innych wodzili rej pomiędzy górnikami i robotnikami, przybyłymi z osad. Ci zdawali raporty, których brzmienie było mniej więcej jednakowe. Lud był wszędzie wzburzony i gotów na wszystko.... To, co zrobi, zależeć będzie od pokierowania.
Jak pokierować ten lud? — dawali rady Kaliski i Moskal.
Były to rady i wskazówki, dawane półgębkiem, z półuśmiechem, ale działały one straszniej, — aniżeli jawna zachęta do rzezi i pożogi. P. Bolo dziś był jeszcze ruchliwszym, niż zwykle: uwijał się śród przybyłych, jak fryga. Jednemu szepnął słówko, drugiemu rzucił uśmiech, trzeciego poklepał po ramieniu.... W ogóle zapewniał on, że ci panowie z wielkiej organizacyi, którzy przy jadą we czwartek, nie mieliby nic przeciwko temu, ażeby robotnicy pokazali przedtem, że nie pozwolą sobie w kaszę dmuchać.... Wtedy dopiero pójdzie wszystko, jak po maśle.
A Aleksiej Iwanowicz ze złem, tryumfującem spojrzeniem swych zielonkowatych oczu, powtarzał te zagadkowe słowa:
— Obcięli wam 20 procent.... obcięli.... ha, to i wy im tyle obetnijcie!
Wreszcie wszyscy się rozeszli. I Moskal Aleksiej Iwanowicz wstał z krzesła, a przeciągając się, rzekł powoli, obojętnym głosem:
— No, jutro wieczorem będzie ciepło....
Trzeba wypocząć! Upiję się teraz i położę spać. Wstanę dopiero jutro w południe. Good bye!
Pozostali teraz sami tylko Kaliski i Szymek Zawalidroga.
Ten ostatni, trzeba wiedzieć, był nietylko agitatorem; pełnił on również obowiązki specyalnego agenta do osobistych spraw Kaliskiego. Znali się oddawna — i niejedno już łotrowstwo popełnili do spółki.
— No, i cóż? — zapytał Kaliski.
— Ba... nic wielkiego. Wiesz pan, co będzie jutro. U nas to samo, co gdzieindziej.... Co do sprawy z tą gołąbką, jutro także musi być koniec.
— Masz plan szczegółowy?
— Jeszcze nie. Zrozumiejmy najpierw, o co nam idzie.... Ponieważ ta dziewczyna panu zawadza i chce wyrabiać jakieś tam „szopki“, sprzątniemy ją. Czy tak?
Kaliski skrzywił się lekko.
— No tak...... — odrzekł — ale przecież rozumiesz, że.... tego.... nie chciałbym....
— Rozumiem.... i ja tego nie lubię. Rozlewu krwi nie będzie, chyba w ostateczności. Idzie o zwyczajne uprowadzenie. W osadzie X. będzie jutro tyle awantur i hałasu, że chyba wszyscy dyabli spiknęliby się na nas, gdybyśmy tego jakoś nie załatwili.....
— I dokąd ją chcesz uprowadzić?
— O, miejsce mam już przygotowane.... trzeba panu wiedzieć, że tam w górach, na północ od Beaver Creek, w dzikiem ustroniu, dokąd chyba dyabli mogą kogo zapędzić, mieszka mój kum.... Yes, sir! nie trzeba się śmiać — mój kum. Nazywa się Szymulis, Litwin. Podobno w starym kraju, przed 30tu laty, był skazany na całe życie na katorgę i zdołał uciec.... Przywlókł się tu do Pennsylvanii i zapadł w najdziksze zakąty gór. Ludzi nie lubi, a i z tutejszą amerykańską sprawiedliwością ma podobno grube porachunki.... Mieszka już w tamtych dziurach od jakich lat 25ciu razem z jakąś rudą megerą, Ajryszką, którą sobie tutaj w Ameryce zkądś wynalazł — i dochowali się już trzech synalów, chłopów, jak dęby. Mieszkają w lecie w chałupinie z logs’ów, w zimie w jaskini. Trochę polują, trochę ryby łowią, trochę kradną.... a niekiedy nawet, w razie potrzeby, rozbijają.... i żyją sobie, jak się da.... Dyabeł ich nie potrafi znaleźć, tak się zaszyli w debry.
— No, no — mruknął Kaliski — romantyczna historyjka, tylko opowiadaj ją prędzej, bo jak wiesz — nie mam czasu.
I spojrzał na zegarek.
— Tedy, coś temu — ciągnął dalej Szymek — wypadek zdarzył, że się poznałem z Szymulisem... Oddałem mu nawet jakąś przysługę. Zresztą wisielec z wisielcem łatwo się zapozna i zaprzyjaźni... Tak i ów Szymulis nabrał do mnie wielkiej serdeczności. Odwiedziłem ich dziury — i przy tej okazyi, ponieważ Ajryszka była bardzo pobożną Metodystką i bardzo się martwiła, że jej chłopcy, choć wysokie, niby dęby, nie były jeszcze chrzcone w nijakiej sekcie; — urządziliśmy im chrzest u jakiegoś sąsiedniego pryczera. Tak i stałem się kumem owego Szymulisa.... Czy rozumie pan teraz?
— Nic a nic....
— Otóż do tego kuma Szymulisa, zaprowadzę sobie moją gołębicę — i tam śród dzikich gór, w prześlicznej, chłodnej jaskini, przybranej w skóry niedźwiedzi, upolowanych przez Szymulisa i jego synków, będziemy mieli miodowe miesiące.... A co, czy nie romantycznie?
I ohydny drab, otworzywszy szeroko trędowatą gębę, śmiał się bezczelnie.
— A więc ty koniecznie chcesz sobie wziąć tę dziewczynę? — zapytał niechętnie Kaliski.
— Naturalnie.... Już w Cleveland, jakeśmy jej „zbuchnęli“ torebkę ceratową z czekami, podobała mi się siarczyście... Gięła mi się w ręku, jak wosk. Zgodziłeś się pan zresztą już dwa tygodnie temu, że to będzie moja nagroda! Czy nie tak?
— Tak.... ale....
— Nareszcie, jeśli panu o to chodzi, mogę panu odstąpić tę gołąbeczkę.... chociaż.... co pan z nią będzie robił? Panu ona narobi dyabelnego kłopotu, a ja to sobie z nią poradzę. Naturalnie odstąpię ją za cash.
Elegancki Bolo L. Kaliski zdawał się uczuwać teraz ostatni skrupuł, ostatni wyrzut sumienia. Wydać takie dziewczę, jak Jadwiga na łup takiemu łotrowi! — to istotnie straszne.... Ha! w każdym razie lepiej, aniżeli pozbawić je życia. I wreszcie płacić jeszcze za nią! To za dużo.... Walka Kaliskiego ze sobą trwała krótko.
Machnął tylko ręką — i rzekł:
— Nie potrzeba... Bierz ją sobie!
Trędowata twarz Szymka skrzywiła się bezczelnym uśmiechem.
— Ale jakże ją myślisz wziąć? — pytał dalej Kaliski.
— To zależy.... Wie pan dobrze — ciągnął z szyderczym uśmiechem Szymek — że tej słodkiej gołąbki strzeże aż dwóch dzikich brytanów. Jedno szczęście, że jutro będą mieli aż za dużo do roboty.... Jedno z dwojga, albo są osobistymi przyjaciółmi pana Andrew J. Mallory i w takim razie pójdą w nocy z poniedziałku na wtorek do pracy, ewentualnie zaś bronić będą jego posiadłości przed naszym atakiem; albo przeciwnie, są z naszym Judkiem, to w takim razie pójdą z nami razem palić i rabować fabryczne klatki p. Mallory’ego. Tak czy inaczej, w domu na noc naszych brytanów nie będzie... Czy prawda?
— Przypuśćmy.
— Otóż, co robimy?.... — Krótko mówiąc, postaramy się — pod jakimkolwiek bądź pozorem — wywabić późnym już wieczorem jedną z czeczotek — a choćby i obie — w las, a tam już będą czekali z wózkiem trzej młodzi Szymulisowie — i jazda w góry do jaskini.
— No, a jeśli, przypuśćmy, zdarzy się trzecia, nieprzewidziana ewentualność.... jeśli brytany, jak ich nazywasz, cudem jakimś zostaną w domu?
Oczy Zawalidrogi zapaliły się złem światłam.
— Niech się strzegą!.... niech się strzegą! — zawołał, podnosząc rękę — będziemy próbowali ich wyprowadzić gdzieś na outside, a kobietę weźmiemy biłą.... A nie! to się to może skończyć krwawo....
Bolo L. Kaliski znów pobladł. Widocznie wyraz „krew” źle mu działał na nerwy.
— No, no.... nie bój się pan — Ja tam do tego nie będę przykładał ręki. Od czego są te niedźwiadki, synowie starego Szymulisa? A jeszcze lepiej, to pokażemy ich białą chałupkę kilku chłopakom z naszej bandy — i powiemy, że tam siedzą zdrajcy, szpiegi Mallory’ego. Dadzą im pieprzu.... Dadzą!
Zaśmiał się brutalnym, dzikim śmiechem.
Elegancki Bolo L. Kaliski czuł, że na widok tego ohydnego cynizmu krew mu tężeje w żyłach. Na czoło wystąpił mu gruby, kroplisty pot. Pytał teraz drżącym głosem:
— No... a co i potem.... po porwaniu, będziesz z nią robił?
— Co? Zostanie moją żoną.... pewno dwudziestą dziewiątą z kolei!
— Nie zgodzi się na to nigdy.
— A ktoby ją o to pytał?! — i znów się roześmiał cynicznie.
Kaliski patrzył na niego prawie z przerażeniem.... A on wyjął z kieszeni jakiś maleńki flakonik i mówił chełpliwie:
— To indyjska „medycyna”.... Kupiłem ją za cash, od jednego wodza indyjskiego nazywał się „Zielony Ptak” — który w „Dime Muzeum” w Chicago sztuki pokazywał... Dam jej tego dziesięć kropli.... Najpierw będzie spała przez 48 godzin, jak trup; potem będzie przez parę tygodni, jakby odrętwiała, a wreszcie już przez całe życie nie dojdzie do rozumu.... Będzie przygłupkowata!
— I chcesz z nią żyć, jak z żoną?
— A, bo ja głupi?.... Jak się miodowy miesiąc skończy, odprzedam ją Szymulisom...
Kaliskiego dreszcz przeszedł.
— Jakto? — zapytał.
— A tak.... Alboż to trzy młode Szymulisy nie chłopy, jak dębczaki?.... Alboż to nie potrzeba im żon? Jeden nazywa się Bartek na pamiątkę ojca, drugi Pat, trzeci Dennis.... Jednemu z nich ją sprzedam za skóry niedźwiedzie i bobrowe, a jak zechcę, to i darmo dam za gościnność.... A i starzy będą kontenci. Będzie im miał kto prać i warzyć strawę...
Kaliski mimowoli zadrżał na całem ciele.
Ostatnia fala, ostatni wyrzut uderzał mu do głowy. Ale w jedną sekundę przemógł to wszystko.
— Dobrze — rzekł — W każdym razie zdasz mi o tem pojutrze raport....
— Naturalnie.
Dwaj nikczemni twórcy piekielnego planu rozeszli się.

VIII.

Krwawo wschodziło słońce następnego dnia, w ów pamiętny poniedziałek.
Dzień od rana był parny.. Ludzie w dolinach wstawali ze snu, po pełnej udręczeń nocy, smutni i zasępieni. Pierwsza, najmniej liczna zmiana robotników, powróciła z pracy nocnej wczesnym rankiem — i przyniosła ze sobą „pejdę”. Zazwyczaj sprawiało to wielką uciechę w domach robotniczych. Teraz robotnicy oddawali pieniądze swym żonom lub gospodyniom, milczący i osowiali.
W liczbie robotników, którzy powrócili rankiem z fabryki, znajdowali się Połubajtys i Homicz. Litwin teraz od paru dni także pracował na noc.
Zaraz po powrocie do domu złożyli wielką radę, przy udziale kobiet. Co robić? — oto pytanie, które sobie postawili.
Już wcześniej obaj mężczyźni razem z pewną liczbą stateczniejszych kolegów, zarówno tu, jak i w innych osadach zamieszkałych, uchwalili, że roboty aż do czwartku, to jest do czasu owego zapowiedzianego mass-mityngu nie porzucą. I oni uznawali obcięcie płacy za niesprawiedliwe i niesłusznej i oni gotowi byli strajkować, ażeby zmusić fabrykę do przywrócenia dawnej stopy zarobkowej; ale mniemali, że strajk należy rozpocząć rozważnie.
Przypuszczali nadto — jak już zkądinąd wiemy, zupełnie mylnie — że pośrednictwo organizacji „Amalgamated” przyczyni się do załatwienia strajku w drodze polubownej.
Dodać wreszcie należy, iż każdy prawie z tych ludzi zajmował jakieś bardziej odpowiedzialne stanowisko, głównie przy maszynach różnego rodzaju, — to też nagłe, bez uprzedzenia, opuszczenie przez nich pracy mogłoby zrządzić wiele szkody w fabryce, wywołać najzgubniejszą katastrofę.... Gdyby nawet ogół robotników dziś wieczorem, po otrzymaniu ostatniej wypłaty, zdecydował „zasztapować” zupełnie, — to i tak ci, którzy pracowali na nocną zmianę, a bodaj i na pierwszą zmianę jutrzejszą, musieliby udać się do fabryki, ażeby ognie powygaszać, powstrzymać ruch maszyn i zarządzić wszelkie środki ostrożności.
Tem bardziej powinni być na stanowisku, jeśliby masa robotnicza, rozwścieczona nieludzkością zarządu „Excelsior Works“, miała tej nocy uderzyć na fabryki....
Tej ostateczności zresztą nie przypuszczali.
Innego pod tym względem zdania był Homicz. Badał on uważnie usposobienie masy, przyglądał się jej ruchom, widział prowadzoną pokątnie i jawnie agitacyę — i był pewny, że późnym wieczorem lub w nocy nastąpi wybuch.
Z jego to właśnie inicyatywy zebrano w białym domku Połubajtysów ową naradę.
W paru słowach objaśnił Szczepan obecnym, jakie jest położenie. Oni obydwaj dziś na noc muszą iść do pracy — i pójdą. Tak im każę obowiązek. Stawić się mają nawet o godzinę wcześniej, niż zwykle — takie otrzymali polecenie.... Tymczasem wieczorem w osadzie, a bodaj i w fabrykach będzie bnrza; będą awantury. Czy w obec tego można panie bezpiecznie pozostawić same w domu?
Tak postawiona kwestya wywołała ożywioną wymianę zdań.
Połubajtysowa — mały zuch — odrazu zaczęła się naśmiewać z obaw Szczepana. „A cóż to“ mówiła „zjedzą nas, czy co?... Czy my to nie kobiety, jak się patrzy? Czy w domu niema coś aż pięciu rewolwerów? Zastrzelimy każdego, kto nam tylko w okno zajrzy!” I robiła ogromnie odważną i bardzo zabawną minkę. Ale mężczyźni prędko jej wytłumaczyli, iż to brawowanie nie jest na czasie — i że rzecz całą należy brać poważniej. Połubajtys nadto szepnął żonie na ucho, że pannie Jadwidze grozić mogą jakieś specyalne niebezpieczeństwa od jej wrogów osobistych. Wtedy pani Mania spoważniała. Sama zwróciła się teraz do Homicza, z zapytaniem: — Co on radzi?
Szczepan odpowiedział z pewnem wahaniem.
Przypomniał Jadwidze, że niedawno wyrażała zamiar wyjazdu do Cleveland po pieniądze. Wtedy jej to odradzał; ale teraz zmienił zdanie.... Otóż czy obecnie nie chciałaby pojechać, dziś jeszcze? Odwieźliby ją na stacyę kolei — możeby zechciała jej towarzyszyć i pani Połubajtys....
Ale pani Mania już zawiesiła się na szyi swemu Jankowi.
Nie, nie! ona nigdzie nie wyjedzie... Ona go nie opuści. Jemu grozić może niebezpieczeństwo; niech i ona przy nim będzie!
Oświadczenie było stanowcze.
Poparła je także Jadwiga. I ona również oświadczyła, że w chwili niebezpieczeństwa nie opuści przyjaciół. To byłoby nieszlachetnie.... Zresztą jej pomoc może się bardzo przydać przyjaciółce (mówiąc nawiasem, pani Połubajtys była w stanie, który zdawał się zapowiadać zwiększenie rodziny Połubajtysów!)
Nakoniec zaproponowała, co następuje: Na tę noc grożącą tyloma niepokojami, poproszą o schronienie dla kobiet na plebance u ks. Balińskiego. Zacny staruszek nie odmówi ich prośbie; a kościółek i chałupka przy nim tak leżą na uboczu, że niema obawy, ażeby w razie rozruchu w osadzie, myślał kto zajrzeć aż tam. Jutro rano, po wypadkach w nocy zobaczą dopiero, co robić dalej.
Ta rada podobała się wszystkim. Przyjęto ją.
Szczepan poszedł zaraz do ks. Ludwika — i rozmówił się z nim. Naturalnie, staruszek zgodził się chętnie na wszystko. Oddał kobietom do rozporządzenia na tę noc środkowy pokoik, służący zazwyczaj za szkołę.
Dodał zresztą z pewnem zaambarasowaniem:
— Tylko, jeśli chcą jako tako wypocząć, niechże ze sobą choć poduszczynę jaką przyniosą, bo Bóg widzi, u mnieby nawet i tego nie dostały....
Szczepan ucałował księdza w ramię i uspokoił go, że jakoś to będzie.
Wieczora doczekali w głuchym niepokoju.
Homicz miał przeczucie czegoś złego. Zdawało mu się uparcie, że dziś wieczorem już po raz ostatni opuści ściany tego białego domku, w którym bądź co bądź przeżył wiele chwil radosnych.... To też przebrał swe papiery, książki i przyrządy — i z najcenniejszych zrobił mały pakiecik. To samo radził zrobić Połubajtysom i Jadwidze, a ci rady jego usłuchali.
Na osadę nie wychodzili.... Zauważyli już od rana, że niektórzy patrzą na nich z podełba, jak na wrogów.
Po południu Szczepan zaniósł na plebanię ich pakuneczki, a nad wieczorem, zamknąwszy domek (przyczem pani Mania przeżegnała swą chałupkę znakiem Krzyża św. i aż popłakała się), powoli, niby spacerem, w dwie oddzielne pary skierowali się bocznemi drogami, w stronę kościółka.
Przyjęcie u ks. Ludwika było serdeczne; pożegnanie z kobietami krótkie.
Zapadał już zmrok, gdy się znaleźli na stacyi kolejki linowej, prowadzącej z osady do fabryk. Na nocną zmianę powinno się było udać do fabryki stukilkudziesięciu ludzi; nie stawiło się więcej aniżeli trzydziestu.... W milczeniu siedli do wagonów i pojechali. Byli to wszystko robotnicy wytrawni, trzeźwi i spokojni. Rozumieli oni całą powagę położenia. Pozostawili tam w dolinie szczupłe swoje mienie i rodziny na łaskę lub niełaskę rozognionego motłochu; wszystkiego mogli się obawiać tam na górze,... Pomimo to jechali tam, bo czuli, że woła ich obowiązek.
Szeptem tylko komunikowali sobie o tem, co się dzieje w osadzie.
A w osadzie istotnie działo się źle.
Do południa było jeszcze jako tako. Ale po południu, gdy przybyli robotnicy z pierwszej zmiany dziennej, wszystko zaczęło wrzeć, jak w ulu.... Przynieśli oni nową, oburzającą wiadomość. Do ofisu udała się delegacya, złożona z 9ciu starszych robotników. Nietylko nic nie wskórała, ale nawet p. Mallory kazał zapisać członków delegacyi do kary za samowolne opuszczenie roboty — i zapowiedział, że jeśliby jeszcze ktokolwiek chciał przyjść do ofisu z jakiem poselstwem, zostanie w tejże chwili wydalony z roboty.
Oburzenie na tę wieść było ogromne.
Ponowiły się sceny sobotnie, tylko bardziej gwałtowne.... Pito daleko więcej, bo pieniądze z wypłaty były w kieszeni. Masa rwała się do jakiegoś czynu: chciała na kimś wywrzeć swą złość i oburzenie.
Ruch cały ogniskował się na „Skwerze”. Przed Townhal gadano mowy i wykrzykiwano ogromnie na przeklętych „bossów”.
Nikt tu już nie myślał o powrocie do pracy.
Wszyscy czekali tylko na przybycie z fabryki drugiej zmiany dziennej. Gromada ludzi poszła na spotkanie tej zmiany o dziesiątej wieczorem. Przy sposobności chcieli się też przekonać, czy kto z kolegów nie jedzie do fabryki na trzecią, nocną zmianę; Tych gotowi byli zatrzymać — perswazyą lub siłą....
Spotkała ich niespodzianka.
Dowiedzieli się, że kilkudziesięciu ludzi z trzeciej zmiany pojechało do fabryk już o godzinę wcześniej.... Powiedział im o tem oczekujący na stacyi motorman. Oburzenie przeciwko tamtym było niesłychane.
— A zdrajcy, łotry, szubieniczniki! — wołano.
— Powiesić ich!....
— Niech-no się tylko w nasze ręce dostaną! Dopytywali, którzy to robotnicy udali się do fabryki. Wymieniono kilkanaście nazwisk, w tej liczbie Połubajtysa i Homicza.
— A.... ten z elektryki.... ten panicz! — wołał z tłumu Szymek Zawalidroga — To najgorsza jucha... to on ich pobuntował....
— A psi syn!
— Zalać mu sadła za skórę.. Uszy łotrowi poobcinać! — ryczał pijany, jak nieboskie stworzenie, gruby Harald, wielbiciel i narzeczony miss Steffi....
Przybycie pociągu z wracającą od pracy drugą zmianą robotników, dolało tylko oliwy do ognia. Przynieśli nową wiadomość. W dyrekcyi była druga delegacya po południu. Nie przyjęto jej; a ludzie, należący do delegacyi, zostali zaraz, na miejscu wypędzeni z pracy.
Oburzenie wzmagało się coraz więcej.
Ale to nic jeszcze.... Przybyli opowiadali cuda o tem, jak w ostatniej chwili uzbrojono „Excelsior Works”.... Podług ich opowieści, robotnicy, którzy udali się dopiero co do fabryki, zostali zaopatrzeni w karabiny i będą zabijali swoich braci, za judaszowe srebrniki.
Tego już było za dużo.
Teraz burza wybuchła na seryo. Setki rąk grożących podniosły się do góry; z setek ust wyleciał okrzyk:
— Śmierć im! śmierć wrogom i zdrajcom!
Tłum uczuł potrzebę nagłej, doraźnej zemsty na kim albo na czemś. W którejś głowie naraz zaświtała myśl.
— Połamać im wagony!
Teraz tłum rzucił się na wagony kolejki linowej. Motorman zaledwo zdążył zeskoczyć z wozu.
Pijany Harald porwał za żelazną sztangę, służącą do kierowania wagonu motorowego i herkulesowym wysiłkiem Wyrwał ją z obsady. Podniósł ciężką sztabę żelaza nad głowę, wywinął nią — i uderzył z całej siły w oszklony bok wagonu....
Prysło szkło i rozdarło się drzewo. Okucia mosiężne porwały się, jak nitki — i zwisły pogięte.
W boku wagonu otworzyła się czarna szczerba.
Potężny ryk stu głosów odezwał się pośród drzew. To pierwsze uderzenie było hasłem. Czem kto mógł, żelazem, kamieniami, kawałami drzewa, rękoma, walił w ściany wagonów, szczerbił je — i rozrywał na kawałki.... Z jakąś dziką zaciętością pastwił się tłum nad tymi martwymi przedmiotami, jak gdyby miały one życie — i jak gdyby to życie chciał im z piersi wydrzeć.
Nie upłynęło dziesięciu minut — i z trzech wagonów kolejki linowej pozostały trzy potworne szkielety, powywracane na bok lub sterczące do góry kołami....
Części ich leżały obok w kupie żelaztwa i drzewa.
Był to pierwszy tryumf zbuntowanych przeciw uciskom kapitału robotników.
Tryumf ten zresztą ochłodził wielu.... Uczuwali oni jak gdyby wstyd z popełnionego czynu. Ręce niektórych, pokaleczone przy rozrywaniu wagonów, broczyły krwią. Rozważniejsi zrozumieli, że istotnie bezcelowem było niszczenie wagonów, skoroby zamierzali iść na górę do fabryk.
Ostatecznie ktoś rzucił myśl, aby wrócić na „Skwer” dla narady z pozostałymi.
Tak uczyniono.
Mrok stawał się coraz gęstszy; to też niektórzy powyrywali z drzew smolne gałęzie — i zapalili je.... Tak szli przez ulice osady, w fantastycznem oświetleniu, z zaimprowizowanemi pochodniami.
Na „Skwerze” oczekiwano ich niecierpliwie....
Podniecenie tam panowało wciąż ogromne. Nikt nie szedł spać. Obok mężczyzn były tu i kobiety, zajadłe, z rozczochranym włosem, niektóre oszołomione trunkiem. Dzieci plątały się pod nogami starszych.
Przez chwil parę zapanował zamęt, większy jeszcze niż poprzednio. Podawano sobie nowiny.... I oto naraz, gdy ta masa zrozumiała, co się stało, wybuchnął z jej łona potężny okrzyk tryumfu.
— Do fabryk! do fabryk! — huczało w tłumie.
Teraz jedną wolą i chęcią tego tłumu stała się zemsta i nienawiść. Próżno niektórzy radzili iść spać, odpocząć i dopiero nazajutrz rozpocząć walkę. Nikt o tem nie chciał słuchać, a radzących wprost zdrajcami nazywano.
Tłum zresztą był dotąd bez wodza; miotał się i przelewał po placyku, jak fala nieokiełznana.
Szymek Zawalidroga zrozumiał, że teraz czas jemu wystąpić.
Skinął na trzech silnych chłopaków w lisich czapkach, ażeby na wszelki wypadek znajdowali się niedaleko niego — byli to trzej młodzi Szymulisowie, którzy jakkolwiek tu nieznani, wmieszali się w tłum rozogniony i razem z nim szaleli — i szybko przedarł się do Townhall. Drzwi urzędowego budynku były otwarte, a w drzwiach stał stary Niemiec, robotnik, obrany tej wiosny na wójta (prezydenta) osady. W ręku trzymał pęk kluczy — i przypatrywał się na pół z trwogą, na pół z ciekawością temu, co się działo na „Skwerze”.
Szymek uderzył go po ramieniu — i rzekł:
— Hans, zadzwoń na alarm...
Niemiec spojrzał na niego zdziwiony.
— Przecież niema pożaru — odpowiedział flegmatycznie.
Oczy Szymka zapaliły się złością.
— Dzwoń, powiadam, bo....
Podniósł grożąco rękę z prętem żelaznym, wyrwanym przed chwilą z jednego z rozbitych wagoników. Niemiec zrozumiał, że niema się co opierać. Nie mówiąc ani słowa, wdrapał się na schodki na lewo — i po chwili z kopułki zaczęły się rozlegać głośne, ponure dźwięki dzwonu....
Przemogły one huk ludzkiej fali.
— Bum.... bum.... bum! — huczało w powietrzu.
Tłum zatrzymał się i na pół umilkł. Oczy wszystkich skierowały się w stronę ratusza.... A tam już stał na podwyższeniu, z jakichś pak i beczek, Szymek Zawalidroga.
Kazał on zaprzestać dzwonienia — i zaczął mówić:
— Bracia robotnicy! — krzyczał to po angielsku, to po polsku, plącząc zresztą wyrazy z różnych języków — Dość tych wrzasków i tego szamotania się.... Nadszedł teraz czas do roboty. Pili oni tak długo naszą krew — i my się teraz ich krwi napijemy!
— Napijemy się — huczał w odpowiedzi tłum.
— Dość marudzić. Idźmy na fabryki! Kto ma broń, niech ją bierze i maszerujemy naprzód.... Kto nie ma broni, niech chwyta kij, kawał żelaza, pałkę, co będzie pod ręką.... Szykować się w szeregi i naprzód!
Głos Szymka brzmiał donośnie, rozkazująco.
Tłum zrozumiał, że ma wodza, który go poprowadzi. Wrzało jeszcze wszystko, ale mimowolnie porządkowało się, przygotowywało do — roboty.
Teraz Szymek wyciągnął z za pazuchy jakąś szmatę — i rozwinął ją. Był to czworokątny kawał czarnej tkaniny, w środku którego widniała biała trupia główka i dwie na krzyż złożone piszczele.
— To będzie nasz sztandar! — zawołał uroczyście.
Podano mu długi kij, do którego przy twierdził ową szmatę. Podniósł go w górę — i rzekł znowu:
— Na ten sztandar przysięgamy, że nie będziemy mieli litości, że śmierć i pożoga będzie naszem hasłem. W imię tej trupiej głowy niesiemy zniszczenie i zemstę Zemsta wrogom i zdrajcom!
Gdy to mówił, wyglądał istotnie imponująco: niby żywy posąg zła.
Już od pewnego czasu, na horyzoncie, od południa, gdzie po za borami znajdowały się inne osady, mrok zaczął się jak gdyby rozwidniać...... Ciemne niebo, pokryte haftem gwiazd, zaróżowiło się. Po nad ścianą boru wreszcie wstała łuna czerwona, jak krew, łuna pożogi. Odblask jej oświetlał potężną postać Szymka i twarz jego brutalną i czarną chorągiew z trupią główką — i dodawał całemu obrazowi jakiejś tajemniczej grozy.
Teraz dopiero ludzie zwrócili uwagę na łunę.
— Tam już się pali!.... — mówiono.
— Tamci już zaczęli!
— Tem żwawiej i my musimy brać się do roboty — odpowiedział Szymek i zeskoczył z pak.
Zaimprowizowany swój sztandar oddał w ręce pierwszemu lepszemu drabowi, który mu się pod ręce nawinął. — Był to przypadkowo gruby Harald, Szwed.
— Ty będziesz chorążym! — rzekł mu.
Harald był uszczęśliwiony tem odznaczeniem, Wywijał czarną szmatą w powietrzu — i wołał:
— Naprzód, naprzód!....
Tymczasem Szymek krzątał się energicznie. Potrzeba było pochodni do oświetlania drogi.... Ci i owi szukali sobie jakiejś broni. Wreszcie sformowano się.
Gromada wyruszyła.
Maszerowano środkiem ulicy, gromadnie. Przodem szedł potężny Harald, machając swą chorągwią i wrzeszcząc. Za nim waliła gromada, z pałkami, kijami i pochodniami. Migotliwe, ostre światło smolnych drzazg oświetlało twarze, czerwone od napływu krwi, oczy rozszerzone od złości, wykrzywione wargi. Dwóch czy trzech ludzi miało fuzye, kilku potrząsało rewolwerami, inni mieli siekiery w ręku. Pomiędzy mężczyznami były i kobiety: wyglądały one, jak furye.... Mężowie i bracia kazali im iść do domów, a one słuchać nie chciały. Gnała je razem z innymi — ciekawość i namiętność.
Szła ta gromada, hucząc i wrzeszcząc.
Naprzód wysforowało się jakichś dwóch malców, jeden z trąbką, drugi z bębnem i próbowali przygrywać pochodowi.... Odgłosy bębna ginęły jednakowoż w wrzasku ogólnym. Jedni miotali przekleństwa, drudzy wrzeszczeli, trzeci próbowali śpiewać jakieś pieśni.... Dysharmonia była nieopisana.
Upłynęło minut kilkanaście, pochód zbliżał się do domku Połubajtysów.
Na kilkadziesiąt kroków przed tym domkiem Stefka, która także znajdowała się w liczbie kobiet, towarzyszących gromadzie burzycieli, wysunęła się naprzód. Niezwykle, a dziko wyglądała ona z twarzą zaognioną od blasku pochodni, którą niosła, z rozpuszczonemi blond włosami, na które narzuciła tylko jakąś chustkę. Kobieta przysunęła się do idącego na przodzie Haralda — i coś mu przez chwilę szeptała.
Harald słuchał uważnie.
Gdy odeszła, olbrzym zatrzymał się nagle. Odwrócił się przodem do idących za sobą i w ten sposób powstrzymał cały pochód.
Hałas i wrzawa nagle ustały.
— Co? co się stało? — pytali idący wt dalszych szeregach.
— Cicho tam! — wrzasnął stentorowym głosem Harald, a gdy istotnie uciszono się zupełnie, dodał, wskazując swoją chorągwią na biały domek Połubajtysów — tutaj będzie nasza stacya....
Tłum nie rozumiał. Spoglądano na Szweda pytająco; on ciągnął dalej:
— Tu jest mieszkanie dwóch zdrajców A czy nie przysięgaliśmy zdrajcom zemsty?
— Tak.... przysięgaliśmy....
— Otóż cobyście tak powiedzieli, moje baranki, gdybyśmy zajrzeli do tego domku? Może tam pod pierzyny znajdziemy ukrytego ktorego z naszych ptaszków.... a może też znajdzie się tam i co innego, ciekawego?!
Pomysł ten podobał się wszystkim.
— Hurra, Harald! — wołano.
Do wykonania przystąpiono w jednej sekundzie. Gromadka „chłopców” poskoczyła do domku. W pierwszym rzędzie byli trzej Szymulisowie. Drzwi frontowe pękły, jak drzazga, pod naciskiem jednego z nich. Wtedy tłum wpadł do mieszkania, ale — nie znalazł nikogo.
Napróżno trzej Szymulisowie szukali Jadwigi.
Próżno Stefka razem z Haraldem zaglądała w każdy kątek.... Młoda kobieta szalała na myśl, że nie może stanąć naprzeciwko swej, jak mniemała, współzawodniczki — i zorać jej twarzy paznogciami i drzeć włosów z głowy.
Tłum zaczął się gniewać, że nie znalazł nikogo.
Ktoś już chciał zacząć rąbać sprzęty, ale wściekła ze złości Stefka wyrwała mu siekierę.
— Po co tracić czas? — zawołała — tę budę....
Sama rzuciła płonącą pochodnię w kąt izby. Za chwilę pięć innych pochodni przytknięto do węgłów opróżnionego już budynku. Ogień, zlekka trzaskając, ukazał się w różnych punktach domku biało-czerwonemi chmurkami.... Jeszcze chwila — i płomienie, jak na komendę, wystrzeliły do góry.
Tłum tupał i klaskał w dłonie w obec tak wspaniałego widowiska.
Po chwili sformowano się na nowo, na komendę chorążego Haralda. Tłum ruszył znów naprzód, a na ową drogę fatalną przyświecał mu, jak olbrzymia pochodnia, strzelający płomieniami w czarne niebo domek Połubajtysów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tymczasem Jadwiga z Połubajtysową przebywały ciężkie chwile w skromnej chałupince, służącej za plebanię księdzu Ludwikowi.
Mrok już dawno zapadł.
Baba przyrządziła jakąś polewkę, zamiast kolacyi, dla księdza proboszcza, a ksiądz częstował tą polewką dwóch swoich niewieścich gości.... Żartował przytem z siebie, z polewki i ze świata całego. Przedziwnie bo piękna dusza tkwiła w tej piersi staruszka-kapłana. Przeczysta, jak kryształ.... Życiowe trudy, walki i brudy nie były w stanie zmącić jej przezroczystości ani na chwilę. Tak i teraz. Starzec pocieszał pół żartem dwie młode kobiety, a ostatecznym wnioskiem i wywodem z jego słów było:
— Bogu ufajcie! W Panu połóżcie nadzieję, a On was nie zawiedzie.
Wreszcie na staroświeckim zegarze uderzyło wpół do jedenastej. Staruszek proboszcz aż zląkł się, widząc tak późną godzinę. Dawno powinien już udać się do wieczornych modlitw; rankiem o 5ej ma wstać nazajutrz do ofiary Pańskiej.
— Idźcież na spoczynek, moje panieneczki! — rzekł i pobłogosławił je obiedwie.
Poszedł potem do swojej izdebki. Zaledwo przecież ukląkł do modlitwy, w okno zaczęła mu zaglądać przedwczesna zorza. Niebo różowiało, czerwieniło się, aż całkiem stało się krwawe. Ksiądz Ludwik skończył modlitwę, wstał — i aż w ręce plasnął.
— Gore! — zawołał.
Podniósł okno — i spojrzał. Płomienie zalały niebo. Zewsząd igrały na tle ciemnobłękitnych niebios fale czerwieni.... Płonęło na prawo i na lewo: w tyle i w przedzie. „Okropność!” pomyślał ksiądz Ludwik. „Co się tam dzieje, co się tam dziać może?!”
Nikt wreszcie teraz nie spał w małej ustronnej plebance.
Jadwiga i Połubajtysowa przy drugiem oknie obserwowały pilnie, co się dzieje po za drzewami, w stronie ich białego domku. Serca sparte trwogą.... Nawet i stary dziad zakrystyan zwlókł się razem z babą ze swej pościeli — i wyczekiwał: co to będzie?.
— Jezu — modlił się ksiądz — daruj im, bo nie wiedzą, co czynią....
I szeptał modlitwę za modlitwą, z oczyma wlepionemi w niebo, zwykle ciemno-błękitne, dziś ogniste i krwawe.
Naraz z poza drzew, gdzie ukryta była śród zieleni osada X., wytrysnęła w górę kita płomieni.... Podrywała się w górę, jak ptak zraniony, to opadała. Pluła w niebo setkami złotych iskier, to kołysała się od podmuchów wiatru....
Połubajtysowa wpatrzyła się w tę kitę ognia — i uczuła, że robi się jej niedobrze.
— Boże.... — wyszeptała — tam musi być nasz dom.... nasz biały domek.
Opuściła się nieruchoma, blada, jak trup, na jedną z ławek szkolnych, zazwyczaj dla dziatwy służących — i jak małe dziecię, płakała.
— Boże mój! — mówiła — Dziubka tam został.... Co z nim będzie? (Dziubka — tak się nazywał ulubiony kanarek Połubajtysów).
Teraz wybiła godzina jedenasta.
Łuny coraz się stawały ognistsze — Z pomiędzy drzew, naprawo, zaczęły dochodzić jakieś huki i nawoływania. Wiatr powiewał i od czasu do czasu przynosił jakąś zmieszaną wrzawę. To znowu pukało, jak gdyby strzelano z rewolwerów. W dali, na stoku góry migotały światełka, wspinały się w górę, to spadały na dół.
Ksiądz Ludwik zaczynał się domyślać, co to jest.
Przywołał małego chłopca, 11letniego Frącka, prawnuka starych dziada i baby, który od paru dni u nich siedział, przybywszy z osady — i kazał mu kopnąć się zobaczyć, co to jest. Ale chłopiec już gotów był z raportem. Sam już wybiegał parę razy ku osadzie.
Wypaplał tedy proboszczowi wszystko: i jak tramwaje rozbijali — i jak domy palili — i jak teraz pięli się w górę, ku fabrykom, wązką ścieżką, obok toru kolejki linowej bieżącą. Szli, a krzyczeli i strzelali z rewolwerów.
Zachmurzyło się na te wieści czoło sędziwego kapłana.
— W grzech wpadli... ku zbrodni idą! — szeptał sam do siebie, smutny.
Zaczął się prędko ubierać. Sutannę wytartą włożył na siebie, na wierzch komżę, do ręki wziął duży krzyż czarny z Chrystusem na nim rozpiętym, który stał zwykle nad klęcznikiem — i i kazał dziadowi zapalić latarnię, z którą chadzali po nocy, gdy kapłana od czasu do czasu wzywano do ostatniej posługi choremu.
— Pójdziemy... — rzekł krótko ze słodkim na ustach uśmiechem.
Ale dziad drżał, jak liść osiki. Latarnia latała mu w ręku. Pochylił się ku kolanom księdza.
— Jegomościulku.... jegomościulku.... nie chodźmy tam — błagał.
— Boisz się! — odrzekł proboszcz dobrotliwie — a no, co robić? I ja szedłbym tam nierad.... ale cóż! gdy obowiązek każe. Dla jednego chorego każę mi sumienie iść do jego łoża, a tu, gdy dusz tyle na zgubę się naraża, nie miałbym może spełnić obowiązku kapłańskiego?....
Skinął na malca, zuchowato patrzącego z kąta.
— Pójdziesz ty ze mną? — zapytał.
— A cobym zaś nie miał iść z proboszczem... — zaśmiał się chłopczyna.
Kazał mu wziąć latarnię — i poszli.
Szli niedaleko. Im bardziej zbliżali się do ścieżki, pnącej się po urwisku, tem światła migały gęściej, tem większa dochodziła wrzawa. Jeszcze jeden zakręt, jeszcze parę drzew — i oto znaleźli się na ścieżce.
Na zaczerwienione od ognia niebo wypłynął teraz księżyc i oświetlił malowniczy krajobraz. Ścieżyna górska pięła się pomiędzy drzewami, tonąc w mroku u góry, u dołu gwarliwa teraz i oświetlona krwawemi odblaskami.
Sylwetki drzew i ich splątanych konarów odbijały się niejasno jakiemiś potwornymi konturami na tle krwawej łuny i blasków księżyca.
Tłum cieni posuwał się teraz od dołu, a na czele szedł gruby Harald, z czarną chorągwią o trupiej głowie. Wszyscy zdawali się teraz o wielokroć więcej podnieceni. Istotnie! — przechodzili koło karczmy Jenkinsa i tam, niewiadomo jakim już cudem, pękła beczka wódki....
Ksiądz Ludwik oparł się o drzewo, krzyż ścisnął w dłoni — i czekał.
Ukazali się wreszcie z poza ostatniego zakrętu. Kapłan wystąpił z cienia. Ostre blaski pochodni upadły na jego twarz bladą i pomarszczoną, w tej chwili dziwne| powagi i słodyczy pełną.
— Bracia! — rzekł donośnym głosem i krzyż podniósł do góry.
Tłum stanąć nagle zdziwiony. Ta postać szlachetna ukazała się im tak niespodziewanie. Kapłan katolicki, ów przedstawiciel Boga, stawał przed tymi ludźmi, jak żywy wyrzut sumienia.
— Bracia! — rzekł ponownie ksiądz Ludwik — i postąpił ku nim bliżej — Co robicie? Dokąd dążycie? Czyż to wy jesteście, pośród których widzę tylu moich wiernych parafian, ludzi poczciwych i pobożnych? Co za szał dziki was opętał?.... Czyście zapomnieli, żeście Chrześcijanami-katolikami? Dokoła — tu kapłan obwiódł wzrokiem po niebie od łuny różowem — widzę pożogę.... Mamże wierzyć, że wyście sprawcami? O, stokroć grzeszni i występni! I któż to wam dał prawo niszczyć mienie bliźnich, nastawać na ich życie i swoje życie na szwank narażać? Ludzie! opamiętajcie się.... Gdy sprawiedliwość ludzka was nie przeraża, wspomnijcie na karę Bożą.... Ona straszna, ona was dosięgnie, jeśli mnie nie usłuchacie....
I tak mówił długo, wzywając do zarzucenia zbrodniczych zamiarów. Groził i błagał; a głos starca-kapłana brzmiał to potęgą i siłą, to rozrzewnieniem i boleścią bezgraniczną.
Niezwykła, dramatyczna to była scena.
Ten tłum jak gdyby nagle skamieniały od słów kapłana — i ów starzec nieustraszony, stojący im zaporą na drodze do zbrodni.
Coraz wyżej wznosił ksiądz Ludwik krzyż Pański.
— Na rany Chrystusa ukrzyżowanego zaklinam was! — wołał, gdy niektórzy z tłumu zaczynali się już niecierpliwić i rwać naprzód — wstrzymajcie się.... Przez trupa mojego chyba przejdziecie. Plamy na imię swe nie bierzcie! Krwi nie rozlewajcie.... A wy, Polacy — dodał do skupionej w rogu gromadki swych rodaków — co tu robicie? Nie dość-że wam strasznej chłosty, którą Pan na Ojczyznę naszą od lat stu za ciężkie grzechy zsyła; nie dośćże tego, iżeśmy wygnańcami, prześladowanymi przez wszystkich, rozpędzeni po świecie całym, jako liście z uschłego drzewa?..... Czyż zamiast pokuty, na nowy gniew Pana chcecie zarobić? czy błędami, gorszymi niż dawne, z przed lat, na nowo chcecie Ojczyźnie naszej pierś rozranić?..
Gorące łzy toczyły się po policzkach kapłana. Czuł teraz gorycz i ból niewymowny. Słowa jego przemówiły do Polaków, którzy należeli do bandy, bo ci zaczęli odrzucać od siebie pałki i pochodnie.
Ksiądz Ludwik ukląkł teraz.
— Bracia, na kolana! — zawołał wielkim głosem, i na jego słowa runęło na klęczki kilkudziesięciu ludzi — Bracia! pomódlmy się do Najwyższego, ażeby od nas zło i szaleństwo tej chwili odpędzić raczył....
Przez chwilę panowało milczenie; tylko w tylnych, stojących szeregach objawiał się niepokój. To między zbitymi tam Szwedami myszkował coś Szymek Zawalidroga.
Kapłan podniósł rękę do czoła.
— W imię Ojca i Syna.... — zaczął.
W tej chwili coś szczęknęło w tylnych szeregach. Jeszcze sekunda. Błysnął ogień... raz, drugi i trzeci. Zabrzmiał huk paru wystrzałów. I szlachetny starzec, żołnierz obowiązku i stróż prawdy Pańskiej, runął twarzą na murawę, rażony dwiema kulami w pierś.....
Dzika i ohydna zbrodnia została spełniona.

VIII.[1]

Noc ta straszna, noc prawdziwa, tyle i tak rozmaitych liczyła wydarzeń i epizodów, że i najbujniejsza fantazya wymyśleć ich nie byłaby w stanie. Przemknęły one przed oczyma jej działaczy i świadków, jak jakiś miraż ponury, pozostawiając po sobie chaotyczne, na pół krwią i pożogą przesłonięte wspomnienia. Gdyby nie straszne następstwa, jakie noc ta po sobie pozostawiła, gdyby nie zgliszcza, ruiny i trupy, gdyby nie zastygnięcie w milczeniu, od tego czasu na długie miesiące, wielkich zakładów fabrycznych „Excelsior Works”, gdyby wreszcie nie nędza i cierpienia, jakie potem spadły na doliny i kryjące się śród nich osady, — niejednemu tych krwawych godzin dwanaście zdawaćby się mogło tylko — snem strasznym i dręczącym.
Pokrótce tylko opowiemy dalsze dzieje tej nocy.
Istotnie, nietylko osada X., ale i prawie wszystkie inne osady wyruszyły na fabryki owego pamiętnego wieczora. Odbyło się to bez umówionego z góry planu, bez skoncentrowania ruchów, ale instynktownie, prawie równocześnie. Jedna tylko osada bardziej oddalona, gdzie znaleźli się i potrafili uspokoić ogół ludzie rozważniejsi, nie ruszyła z innemi.
Zaczęło się to wszędzie, jak w osadzie X., od zebrali burzliwych, podniecali się wzajemnych, palenia domów tych, których uważano za: „zdrajców”. Wreszcie, jak wzbierające fale, z kilkunastu od razu miejsc, ruszyły w górę, ku fabrykom, tłumy, pijane zemstą i nienawiścią.
Pochód jednego z takich oddziałów rozpaczy widzieliśmy.
Inne szły w podobny mniej więcej sposób.... Niektórym zresztą udało się skorzystać z niezniszczonych jeszcze kolejek elektrycznych — i te przybyły na miejsce, przed fabryki, wcześniej.
Ci odrazu chcieliby przystąpić do ataku.... Przedstawiały się jednak pewne trudności.
W ciągu ostatnich dni, na rozkaz Mallory’ego, zakłady „Excelsior Works” literalnie zostały ufortyfikowane. Robotnicy wiedzieli o tem wprawdzie, ale w chwili wzburzenia nie pomyśleli........ Teraz dopiero spotkali przed sobą płoty z kolczastego drutu, wysokie czarne parkany z potężnemi, zamkniętemi na klucz bramami, wreszcie rowy głębokie, służyć mogące zarówno za schronienie dla obrońców tej twierdzy przemysłowej, jak i za pułapkę dla atakujących ją.
Ta twierdza wreszcie nie była bez obrońców.
Dowodził nimi szeryf, którego już znamy. Trzydziestu kilku urzędników administracyi i jakich czterdziestu robotników (więcej z zaprzysiężonych przez szeryfa nie przybyło) stanowiło jego armię, wybornie zresztą uzbrojoną. Ten oddział, gdyby dotrzymał placu, gdyby miał dość odwagi do masakrowania swych towarzyszów pracy, mógłby być dla nich strasznym.... Swoją drogą nie był on w stanie przeciąć kilkutysięcznym tłumom dostępu do zabudowań fabrycznych, których ogromny obwód, do dwóch mil angielskich dochodzący, czynił to — wprost niemożebnem.
Garść ludzi szeryfa mogłaby być siłą, zebrana razem, w jednym punkcie; rozproszona wzdłuż dwumilowego obwodu fabrycznego była niczem.
To też szeryf i naczelny dyrektor p. Mallory niepokoili się mocno.
Obliczenia Mallory’ego zawiodły go tylko w paru drobnych punktach, ale były to punkta bardzo dotkliwe. Najpierw z liczby 200tu robotników, zaprzysiężonych poprzednio przez szeryfa do czynnej obrony fabryki, na których dyrekcya liczyła, jak na Zawiszę, przybyło zaledwo około 40tu. Widocznie reszta byli to tchórze, którzy nie mieli dość odwagi odmówić zaprzysiężenia i (jak to uczynił Homicz) narazić się na groźbę oddalenia i inne niemiłe następstwa; ale którym znowu w chwili stanów czej strach nie pozwolił dotrzymać zobowiązania. To nic jeszcze.... Gorszy zawód zrobili dyrekcyi fabryki Wintertończycy (policya prywatna). Agencya pittsburgska słynnego Wintertona telegraficznie zapowiedziała, że o godz. 8ej wieczorem do przystani „Excelsior Works“ przybędą dwa jej parowce z 250ciu uzbrojonymi w Winchesterówki i zaprzysiężonymi ludźmi, gotowymi do „obrony posiadłości fabryki”.
Tymczasem zbliżała się godzina lita, a o Wintertończykach nie było ani słychu.
To też mieli się czem niepokoić p. Andre w J. Mallory i szeryf, którzy z wierzchołka pewnego rodzaju obserwatoryum, znajdującego się na wierzchoł ku granitowego domu administracyi fabryk, kierować mieli obroną.
To obserwatoryum było punktem dobrze obranym.
Kamienny, ogromny gmach administracji, stał na pagórku i był wyższym po nad inne fabryczne budowle. Wznosił się on prawie w środku innych zabudowali, z bezpośrednim dostępem do rzeki — i sam w sobie niejako stanowił fortecę. Uwieńczony był rodzajem kopułki czy też wieżyczki, na której z rozporządzenia naczelnego dyrektora, zaledwo przed dwoma tygodniami założono potężne słońce elektryczne (search light).
Drugie podobne światło paliło się na wierzchołku budynku elektryczności.
Oydwa miały oddać wielkie usługi przy obronie „Excelsior Works”, Szerokie, błękitnawo złociste smugi ich promieni, ruchliwe, jak śmigi wiatraka, oświetlały jasno, jak w dzień, kolejno coraz to inne, bliższe lub dalsze punkta czarnego, zabarwionego łuną horyzontu. Pozwalały one odrazu odkryć wroga — i skierować w dany punkt odpowiednią siłę.
Te światła, jak dwoje wielkich oczu ognistych, spojrzały w twarz pierwszym kupom zbuntowanych robotników, przybywających z doliny.
Tłum, zatrzymał się dla krótkiej narady.
Potężne gmachy fabryczne sterczały w ponurym półmroku pod słońcami elektryczności. Zakłady „Excelsior Works”, jak wiemy, szły dzień i noc. Naturalnie w nocy pracowano w niektórych tylko departamentach; ale bądź co bądź zazwyczaj panował tutaj spory ruch. Skrzypiały windy, świstały gwizdawki parowe, ryczały parowce na rzece, z kominów dym się unosił i w oknach płonęły światła. Teraz było inaczej.... Fabryki milczały lub przynajmniej milkły. Zamiast zwykłego kompletu półtora tysiąca ludzi, przybyło na noc zaledwo paruset — i ci właśnie pod kierunkiem inżynierów i superintendentów zajęci byli zatrzymywaniem ruchu skomplikowanego mechanizmu „Excelsior Works”.
Bezładna narada tłumu w obec milczących fabryk, trwała tylko parę chwil.
— Naprzód! — odezwał się krzyk.
I cała masa runęła ku płotom z drutu i czarnym parkanom. Uderzyły siekiery w bramy i deski parkanów. Zaczęto rozrywać druty.... Pierwszy wyłom w parkanie powitano okrzykiem tryumfu. Już pierwszą żagiew miano przyłożyć do desek. Gdy wtem..... na prawo, z poza płotów drucianych, z ciemności.... wykwitły jak gdyby z pod ziemi dymy i światełka; dał się słyszeć huk niewielki.... potem stuk suchy.
Kule zaświstały nad głowami tłumu.
— Boże! jestem trafiony.... — odezwał się jakiś głos.
— Ach! och! I nagle jakieś ciało śród tłumu głucho upadło na ziemię.
Wszyscy szybko cofnęli się w zarośla. Literalnie uciekano.... Tego, który upadł, niosło dwóch drugich na ręku. Czarna krew sączyła się mu z otworu w skroni i broczyła odzież niosących. Gdy go złożono w krzakach, był już trupem.
Innych kilku, siedząc, przewijało sobie rany. Jęczeli głośno, a pozostali milczeli lub naradzali się. szeptem, jak gdyby nie chcąc obudzić echa wystrzałów karabinowych tam w ciemności.
W sercach tłumu bunt jednak budził się coraz głośniejszy.
Upłynęło kilkanaście minut.
Naraz z różnych stron zaczęły przybywać nowe posiłki. Błyskały śród drzew pochodnie; rozlegały się krzyki.... To byli ludzie z innych osad. Fala ludzka szerokiem kołem zalewała krzaki, wieńczące wzgórze i stanowiące wybrzeże lasu.
Jeśli „Excelsior Works” miały oczy, któremi patrzyły na to mrowie ludzkie, to jednocześnie z trwogi musiało im drżeć serce....
Nowi ludzie nadchodzili z hałasem i gwarem na ustach. Witała ich ponura wieść o pierwszej porażce.
Pokazywano im trupa, opartego o konar wielkiego drzewa, bladego, jak prześcieradło, z wykrzywionemi od konania ustami, oświetlonego krwawym odblaskiem pochodni.... Najtwardsi olbrzymi bledli od przerażenia; ale jednocześnie pięści im się zaciskały — aż do krwi.
Szaleństwo znów chwytało wszystkich.
— Naprzód.... jeszcze raz naprzód! Śmierć nam, albo im! — rozlegało się w tłumie.
Okazał się teraz pośród nich Moskal Aleksiej Iwanowicz. On miał odegrać rolę ich wodza. Mówił krótko, głośno, a spokojnie. On jeden zdawał się być dobrze poinformowany o położeniu w fabrykach. Kazał się im rozsypać, na jak obszerniejszej przestrzeni dokoła zakładów, nie uderzać wielką gromadą, ale iść małemi grupkami, nawet oddzielnie, atakować w wielu, różnych miejscach odrazu, parkany rozbijać lub podpalać, płoty przecinać, rowów się strzedz. Gdy dojdą do budynków, palić.... Ogień jest najpewniejszy.
Tym, którzy mieli broń, kazał iść w odwodzie i nie strzelać dotąd, dopóki nie ujrzą w ciemności błysku strzałów nieprzyjacielskich, a wtedy mierzyć w ich karabiny.
Gdy to mówił, Moskal wyglądał, jak sam szatan: oczy mu się paliły dziką złością, na listach igrał dziki uśmiech. Szał zniszczenia nim władał.
Każdy zresztą zrozumiał praktyczność rozporządzeń.
— Gromadą wystrzelają was, jak wróble — mówił Moskal — pojedynczo niełatwo trafić, szczególniej po ciemku.
W parę chwil rozkazy zostały wypełnione.... Sam Moskal szedł na czele kilkunastu ludzi w stronę płotów, z poza których wytrysnęły pierwsze zabójcze strzały.
I oto zaczęło się.
Jak na komendę, to tu to owdzie zaczęły pukać strzały. Zajęczały bramy, walące się pod siekierami; wytrysnęły w górę tu i owdzie płomienie. Napadano ze wszystkich stron. Trzaskać zaczął niemal regularny ogień karabinowy. Gdzienigdzie odnosił on skutek. Już dwóch czy trzech ludzi upadło rannych.
Jęki i dzikie okrzyki czyniły scenę — zaiste piekielną.
Taktyka Aleksieja okazała się zresztą bardzo skuteczną.
Rozproszenie napadających czyniło ich względnie bezpiecznymi w obec strzałów ludzi szeryfa. Zamiast gromadnej rzezi wytwarzało lekką tyralierską rozprawę. Nadto widocznem było, iż ludzie szeryfa rozstawieni z konieczności na długiej linii, jakkolwiek w dogodniejszej znajdujący się pozycyi, bo w przekopach umieszczeni i osłonięci ciemnością, nie mogli się długo trzymać przeciwko wielekroć liczniejszemu, choć słabo uzbrojonemu przeciwnikowi, szczególniej od chwili, gdy płomienie, strzelające z płonących parkanów, oświetliły ich kryjówki — i wyrównały szanse.
Istotnie położenie się zmieniło.
Teraz robotnicy, posiadający broń palną, nie potrzebowali już strzelać na oślep, ale magli brać przeciwników na cel. W ten sposób ludzie szeryfa mogliby zostać wystrzelani, jak kaczki. I oto już paru z nich upadło z głośnym krzykiem.... Zresztą napadający widzieli teraz, jak nielicznymi są obrońcy fabryki — i brała ich otucha i zuchwałość.... Czuli się zwycięzcami. Rwali naprzód, nie bacząc na niebezpieczeństwo.
Położenie stawało się nadzwyczaj groźnem dla ludzi szeryfa.
Zrozumiał to dobrze on sam; zrozumiał i naczelny dyrektor p. Mallory, razem z nim przypatrujący się walce z obserwatoryum na głównym budynku administracyjnym. Patrzyli oni od kwadransa na fantastyczny obraz, rozwijający się o parę tysięcy stóp przed nimi we mgłach dymów, w błyskach wystrzałów, pośród ognistych języków płomieni. Obydwaj mieli twarze ponure.
Szeryf klął wszystkimi dyabłami, Mallory zęby zaciskał.
Ten ostatni coraz to kazał kierować promienie słońca elektrycznego w kierunku północnym, na rzekę, ażeby się przekonać, czy Wintertończycy nie przybywają. To znów nasłuchiwał, jak gdyby oczekując sygnałów przybywających parowców.
Ale nic się nie pokazywało od strony rzeki.
— Trzeba naszych ludzi ściągnąć do budynków — rzekł wreszcie Mallory.
Yes, sir.... Inaczej piekło i dyabli ich wezmą! — odrzekł szeryf i zaklął siarczyście.
Dano sygnały.... I oto zaczął się odwrót.
Ludzie szeryfa cofali się teraz szybko; wyskakiwali z rowów; chowali się za załomami parkanów i kupami węgla; kryli się w mroku, panującym jeszcze w pobliżu budynków, i słabo tylko rozświetlonym blaskami pożogi. Nie którzy (byli to zwerbowani przez szeryfa robotnicy) rzucali broń i przechodzili na stronę napadających. Z dwojga niebezpieczeństw woleli to, jakie ich miało spotkań śród swoich.
Witano ich okrzykami groźby, ale nie podnoszono na nich rąk.
Scena teraz zmieniła się.... Tłum stał się obecnie panem położenia. Szalał z tryumfu — i rwał naprzód. Ognie otaczały teraz cały niemal obwód zakładów. Zewsząd huczała wrzawa ludzka.
Zresztą posuwać się można było naprzód tylko powoli.
Trzeba było usuwać różne przeszkody, zważać na przekopy, baczyć na możebne zasadzki. Coraz to dolatywały jeszcze kule od cofających się ludzi szeryfa. To też Moskal Aleksiej Iwanowicz, jakkolwiek sam rozogniony walką, musiał powstrzymywać innych.
— Zwolna.... zwolna! — wołał do tłoczących się naprzód — Po co się wystawiać na ich strzały?.... Co niepotrzebne, to głupstwo! Palić tylko wszystko, co po drodze, a wykurzymy ich, jak lisów z jamy.
I istotnie migotały coraz to nowe ognie.
Napadający zapalili wielki i długi skład węgla, stojący naprawo, niemal naprzeciwko głównego gmachu administacyi fabrycznej.... Zajmował się on powoli. Z wierzchołka składu wydobywał się — i płynął, jak wielka chmura, dym gęsty, czarny i duszący.
W tej chwili szeryf, stojący po za Mallory’m w oszklonej izdebce pod słońcem elektryczuem, uderzył tego ostatniego w ramię.
— Wiesz pan co... — rzekł.
Mallory odwrócił się do niego; twarz miał bladą, jak marmur.
— Co? — zapytał, a szeryf wyjął zegarek.
— To, szanowny panie, że mamy teraz dwadzieścia pięć minut do dwunastej. Jeśli pańscy Wintertończycy nie będą tutaj za pół godziny, możesz się pan uważać za pobitego przez tamto hungarskie bydło — wskazał pogardliwie ręką w kierunku szalejącego tłumu — a w każdym razie za dwie godziny zostaniesz pan upieczony w tym swoim kamiennym domu razem z tymi, którzy tu z panem zechcą dłużej pozostać.
— Przypuśćmy.... cóż ztąd?
— To, że ja do liczby takich należeć nie chcę.... Dyabła dbam o życie i nieraz już naprawdę śmierci zaglądałem w oczy. Biłem się z Indyanami na dalekim Zachodzie i z rozbójnikami kolejowymi, ale tu nie mam żadnej szansy ani potrzeby narażania swej skóry.... Hołota tutaj gorsza, niż Indyanie, a sytuacya nie do uratowania. Myślę także, że i ludzi, których zaprzysiągłem, niema co narażać na wytłuczenie do nogi.
— A więc? — pytał dalej Mallory.
— A więc.... trzeba zmykać. To naturalne! Wszak pan mówiłeś, że na wszelki wypadek tam na rzece, stoją gotowe statki parowe... — Proszę o jeden taki dla mnie i dla zaprzysiężonych przezemnie ludzi. Powinienem ochraniać ich życie. To mój obowiązek. A swoją drogą radziłbym panu także, ażebyś ludzi, jeszcze zajętych przy „sztapowaniu” machin, dłużej nie narażał na niebezpieczeństwo... I ich należy także wsadzić na statki — i wywieźć gdzie.... Inaczej może im być bardzo gorąco... To, jak sądzę, jest z kolei pańskim obowiązkiem.
Mallory patrzył przez chwilę na szeryfa niemal z pogardą, wreszcie rzekł:
— Masz pan racyę.... Uczynię jedno i drugie. Statki są do waszego rozporządzenia... pod pewnym warunkiem zresztą... Co więcej?
— Więcej... ot, radziłbym i panu, ażebyś się także ztąd wynosił razem z nami. Tu zaczyna być za gorąco!
— Ja?.. — zapytał Mallory i znów zmierzył surowem spojrzeniem szeryfa — ja zostanę tutaj sam jeden, choćby mnie wszyscy opuścili.... Zostanę pomimo wszystko.... na śmierć i życie.... rozumiesz pan. To mój najpierwszy obowiązek.
Szeryf spoglądał nad, jak na waryata. Machnął ręką — i przeszedł do czego innego.
— Ale — rzekł — mówiłeś pan o warunku... Jakiż to warunek?
Teraz Mallory, na którego bladą twarz wrócił już posągowy spokój, wyjął z kieszeni od kamizelki zegarek.
— Mamy w tej chwili dwadzieścia minut do dwunastej. Pozostaniesz pan tu jeszcze ze swymi ludźmi 15 minut... i będziesz pan bronił fabryk, o ile można, nie narażając ich życia. Robotnikom, pracującym tam na fabrykach, każę zaraz wsiadać na statki parowe. Zgoda?
Szeryf myślał przez sekundę, wreszcie rzekł:
All right!...
W tej chwili zdawało mu się, że w oczach posągowego naczelnika „Excelsior Works” mignęła jakaś dziwna radość...
Wzruszył na to obojętnie ramionami.
Przy pomocy gwizdawki dał odpowiednie sygnały, rozniesione dalej przez jego pomocników. Oznaczały one, że należy chronić się w budynkach i w ogóle cofać w tył, ku gmachowi administracyi. Wyjął znów z kieszeni zegarek — i położył go na krawędzi okna.
Potem założył na piersi ręce na krzyż — i czekał.
Fala ognia i burza ludzka, która szalała tam na dole, tak niedaleko, zdawała się nie obchodzić go nic a nic....
Mallory’ego już tymczasem od paru chwil nie było.
Z szybkością, niezwykłą u niego, zbiegł na dół po schodach. Po drodze dał rozkaz, ażeby zwolnić ludzi jeszcze zajętych w fabryce — i sam, bez nikogo więcej skierował się w kryte wejście, prowadzące z gmachu admini — stracyi do innych budynków fabrycznych, a najpierw do budynku elektryczności.
Upłynęło pięć minut.
Szeryf stał nieruchomy, nie patrząc na walkę. Wzrok miał skierowany w stronę zakładu elektrycznego. Mimo woli ciekawiło go: Dokąd też i po co poszedł Mallory? i dla czego żądał tylko 15tu minut czasu? Co zamyśla zrobić przez ten czas, tak krótki?
Naraz zadrzał.
Wzrok jego zatrzymał się przypadkiem na słońcu, osadzonem na wierzchołku zakładu elektrycznego. Obracało się teraz ono powoli, a jego promienie muskały zlekka czarną masę lasu, skąpaną w ogniach pożogi. Pod światłem eiektrycznem, tak samo, jak i na gmachu administarcyi, znajdowała się oszklona izdebka, również stanowiąca coś w rodzaju obserwatorium. W tej izdebce znajdował się człowiek, kierujący obrotami owego search light.
W tej chwili zdawało się szeryfowi, że spostrzegł na tle okien oszklonej izby dwie jakieś postacie; jedną z nich musiała być potężna figura Mallory’ego; druga była jakaś dość szczupła i wiotka postać, widocznie młodzieńcza.
Obie postacie przybierały na tle okna takie postawy, jak gdyby jedna z nich żądała czegoś lub prosiła, a druga odmawiała.
Pochylały się ku sobie, gestykulowały, miotały się.
Naraz postać większa i potężniejsza, jak gdyby rzuciła się ku jakimś machinom, ustawionym pośród izdebki. Druga sylwetka stanęła jej na przeszkodzie. Pochwyciły się w ramiona i zaczęły mocować. Cień szczuplejszego odrzucił cień większy od siebie. Ten upadł.... Powietrze przeciął w tej chwili ryk jakiś potężny, głos prawie nieludzki.
Coś się zakotłowało po za tą szklaną szybą, coś mignęło ostrym blaskiem.
Szeryf już więcej nic nie widział.
Nagle światło na zakładzie elektrycznym zagasło, Cały ten budynek pogrążył się prawie w mrok. Szeryf patrzył i nie rozumiał. Spojrzał na swój zegarek: upłynęło już minut dziesięć.
— Jeszcze pięć.... — szepnął sam do siebie.
Spoglądał uważnie, jak wskazówki zegarka posuwały się powoli: jedna minuta, dwie, trzy.... Za chwilę da sygnał, zwoła swoich ludzi (uśmiechnął się gorzko na myśl o tem, że to są niby „jego” ludzie) — i zaprowadzi ich w bezpieczne miejsce na parowiec. Popły ną potem w górę rzeki.
I czas już będzie.... istotnie. Płomienie coraz bardziej okalają „Excelsior Works”. Dymy coraz stają się duszniejsze.
Jeszcze minuta....
W tej chwili huk jakiś podziemny, potężny wstrząsnął powietrzem. Był to raczej szereg jęków podziemnych, aniżeli jęk jeden.... Zdawało się, że to ziemia drży. I istotnie, w trzech, czterech miejscach odrazu wytrysnęły z pod ziemi jak gdyby fontanny ognia, kamieni, gruzu. Te ogniotryski, te gejzery żaru, wybuchały w miejscach, gdzie gromadził się najgęstszy tłum napastników.
I leciały w powietrze ciała ludzkie i w ogniu krzywiły się piekielnemi kontorsyami ludzkie twarze. Jak kartacze rozlatywały się w przestrzeli członki ludzkie, krwawe, poodrywane.
— Raz... dwa... trzy... cztery — liczył z podziwem szeryf i pytał: — zkąd to?!
Nagle ten tak silny zwykle człowiek zachwiał się. Zakrył twarz rękoma, ażeby nie patrzeć na okropność tego widowiska: zrozumiał.
— To eksplozye prochu lub dynamitu.... — szeptał do siebie — przypadkowe lub prędzej umyślne. O, jeśli to on zrobił, to nie człowiek, to szatan!
Stał tak, przerażpny, przez chwil kilka.
Zapomniał o odwrocie ze „swymi” ludźmi, o sygnałach, które miał dać, o terminie, przez samego siebie określonym. Było to zresztą w tej chwili prawie zbytecznem: po olbrzymich detonacyach wybuchów, nastąpiła cisza ogromna.
Tylko ogień syczał i huczał, tylko dym kłębił się dokoła.
Ludzie cofnęli się i milczeli w obec majestatu śmierci Szeryf, zwany przez znajomych „nieustraszonym”, czuł śmiertelny przestrach w żyłach. Za nic w świecie nie chciałby patrzeć tam, gdzie przed chwilą widział latające członki ludzkie.
W tej chwili usłyszał ciężkie kroki na schodach, prowadzących do obserwatoryum. Ktoś jemu z kolei położył rękę na ramieniu.
— Widziałeś pan?! — spytał go ochrypły, zdławiony głos Mallory’ego.
Nie odpowiedział nic.
Tylko ze wstrętem usunął się z pod ciężkiej dłoni naczelnnego dyrektora „Excelsior Works”. Mimowoli podniósł wzrok na twarz Mallory’ego; była ona blada, jak przedtem, nieruchoma, jak zawsze, tylko z oczu jej tryskał wyraz demonicznego tryumfu. Lewa ręka Mallorego wisiała bezwładnie; wyglądała, jak gdyby poparzona..... Rękaw surduta był podarty.
— Co panu? — zapytał szeryf.
— Nic! — odrzekł szorstko dyrektor.
Milczeli przez chwilę.
— A teraz.... gdy wszystko już skończone — odezwał się znów Mallory — czy jestem, panu jeszcze co winien?
Myśl o pieniądzach przyprowadziła do realnego poczucia chwili byznesowego Yankee. Szeryf stał przez chwilę, rachując coś widocznie.
Rzekł wreszcie głosem zimnym i spokojnym:
— Oprócz zaliczonego poprzednio, jeszcze dwa tysiące siedmset czterdzieści pięć dolarów.... centy opuszczam.
— Oto są.
Mallory wyjął z pugilaresu trzy banknoty po 1000 dolarów każdy.
— Pokwitowania niepotrzeba........ i reszty także.... — rzekł wyniośle — Możesz pan za to dać się napić „swoim” ludziom.... skoro już będziesz w miejscu bezpiecznie szem. A teraz, do widzenia.
Zaśmiał się ironicznie i odwrócił się tyłem do szeryfa.
Ten ostatni wahał się, co uczynić: zostać czy odejść? Gdy oto nagle nastąpiło coś nowego. Zahuczało w powietrzu. Był to ryk przybywającego zkądś, z rzeki parowca. Obydwom serce uderzyło ze wzruszenia.
Byliżby to Wintertończycy? Czy może to tylko parowce, odwożące robotników?
„Nie! to nie mogą być one!“ myślał Mallory „kazałem przecież odjeżdżać w najgłębszem milczeniu”.
— Światło na rzekę! — krzyknął zachrypłym głosem na człowieka, kierującego słońcem.
Wychylił się na pół za okno — i oto w złotawo-błękitnem promieniu, szeroką smugą rozświetlającym czarny nurt rzeki, ujrzał: jeden, dwa, trzy parowczyki, pełne ludzi w półwojskowym stroju, w miękkich, szarych kapeluszach na głowie. Lufy ich Winchesterówek połyskiwały i w świetle księżyca i w odbłyskach słońca elektrycznego.
— To oni! — ryknął kolosalny dyrektor.
Za chwilę był już na dole. W dziesięć minut potem, na tylnej platformie, po za gmachem administracyi, od strony rzeki, defilowało przed nim 250 chłopa. Wszyscy uzbrojeni byli aż po uszy, a każdy chłop, jak dąb.
Wysoki i łysy Allen Winterton, Jr. ściskał mu dłoń.
— Spóźniliśmy się o cztery godziny — mówił — nie nasza wina.... Później wyjaśnię.... Teraz: co robić? Widocznie jeszcze nie za późno, skoro pana widzę żyjącego.
Mallory odprowadził go naprzód — i szeptał przez chwilę.
— Dobrze! — odrzekł wreszcie Winterton — Niech pańscy robotnicy i ludzie szeryfa gaszą pożar.... chociaż w tamtej stronie — wskazał w kierunku długiego magazynu węglowego — nic, zdaje się, niema do czynienia. A ja rozdzielę moich na trzy kolumny. Pan mi dodasz do każdej przewodnika. I runiemy!
Stało się, jak mówił.
Nie upłynęło dziesięć minut, gdy znów zagrzmiały gwizdawki.... Z pomiędzy zabudowań wysunęły się trzy kolumny wysokich ludzi z karabinami i kordelasami — i poszły.
W tłumie, oblegającym zakłady „Excelsior Works”, po czterech strasznych eksplozyach min podziemnych, Bóg wie przez kogo założonych i przez kogo wyrzuconych w powietrze, panowała konsternacya.... Jęki szły od końca do końca linii ataku.... Nikt nie wiedział, ilu ludzi zostało zabitych, ilu utraciło członki. Nikt tego nie śmiał badać. Niektóre bandy cofały się ku lasowi. Pozostałych nic nie mogło skłonić do posuwania się naprzód.
Ludzie drżeli ze strachu i wściekłości.
Tylko płomienie szły naprzód nieustraszone. Zdobywały budynek za budynkiem, przeskakiwały z dachu na dach.
Trwała wciąż trwoga i niepewność.
Wtem coś się stało....
Z fali iskier i płomienia, z poza obłoków dymu wysunęły się szybko, biegiem, trzy kolumny ludzi uzbrojonych; przedarły się przez zgliszcza — i runęły na zdemoralizowany już wskutek eksplozyi tłum robotniczy.
I stał się chaos....
Ani pióro ani pędzel nie jest w stanie opisać tego, co potem nastąpiło. Jak burza, szli naprzód Wintertończycy. Ani strzału, ani uderzenia.... Parli własnym tylko impetem. Ale ten impet był straszny. Roztrącał on wszytsko.
Przestrach objął tłumy.
I jak przedtem rwały one szalone wściekłością i zemstą naprzód, tak teraz w panicznem przerażeniu, porzucając broń i pochodnie, rozpryskiwały się na wszystkie strony. Trzy kolumny zbrojnych ludzi gnały ich przed sobą w głąb dolin.... Oblężenie zakładów „Excelsior Works” przez tłum było skończone. Po walce pozostali tylko trupy i ranni.... Rozpoczynała się teraz obrona od obejmujących je ze wszystkich stron płomieni.

IX.

Co podczas opisanych powyżej wypadków robili Homicz i Połubajtys? — oto pytanie, które nam słusznie może zadać czytelnik.
Oto parę słów o nich.
Obydwaj, Połubajtys i Homicz, po przybyciu do fabryki, udali się na swe stanowiska pierwszy do machin parowych, drugi do zakładu elektrycznego. Obydwaj byli bardzo poważni, rozłączając się. Uścisnęli sobie serdecznie dłonie, a Szczepan rzeki do przyjaciela:
— Pamiętaj, że mamy spełnić obowiązek.,, ale przeciwko swoim nie zwrócimy się.... nigdy!
Połubajtys skinął głową na znak potwierdzenia — i odszedł.
Pójdziemy najprzód za Szczepanem, dla którego ta noc miała być jedną z bardziej pracowitych. Wiedział on o tem z góry — i nawet mówił poprzednio z superintendentem. Przewidywali najpierw, że zbraknie im niektórych z ludzi.
Powtóre, podwójna szykowała się im robota.
Na wierzchołku ich gmachu znajdował się przyrząd do t. z w. słońca elektrycznego (search light), zresztą nie funkcyonujący. Otóż z polecenia naczelnego dyrektora już przed paru tygodniami naprawiono ten przyrząd i dopełniono wszystkie braki. Co więcej, umieszczono drugą taką latarnię na wierzchołku domu głównego zarządu — i połączono ją z zakładem elektrycznym. Nie oświetlano zresztą temi „słońcami” fabryk co noc, robiono tylko z niemi kilkakrotnie próby.
Tego rana wyszedł rozkaz, ażeby na noc oba światła były gotowe do funkcyonowania przez całą noc.
Homicz rozumiał, że jest to konieczne. Jeśli istotnie ma nastąpić napad nocny na fabryki (a wciąż jeszcze łudził się tą nadzieją, że takowy nie nastąpi), to niezbędnem jest, ażeby cały teren był jak najlepiej oświetlony. Usunąć to może starcia najgorsze i najstraszniejsze. To też Szczepan mówił sobie, że nie popełni zbrodni, pracując przy manipulowaniu światłami.
Chociaż.... chociaż.... budziły się w nim pewne obawy i niepokoje.
Jeszcze inne miał wątpliwości...
Widział on dokoła fabryki pewnego rodzaju roboty, których celu nie rozumiał. Oto przeprowadzano druty, jak gdyby do światła elektrycznego, na słupach, z takim jednak urządzeniem, że w danej chwili mogły być one opuszczone na dół.... Te druty stanowiły rodzaj długiej rogatki, zamykającej dostęp do głównych gmachów fabrycznych. Robiono około tego w dzieli, to też Homicz, przeważnie na noc zajęty, mało zwracał na to uwagi. Nie wiedział też, czy owe słupy i druty, na pozór luźno stojące, były połączone z głównym zakładem elektrycznym czy też nie.... W każdym razie to urządzenie mimowolny budziło w nim niepokój.
— Co to jest? do czego to przeznaczone? — pytał sam siebie — i nie znajdował odpowiedzi.
Napastowała go niekiedy myśl jedna, na którą dreszcz przechodził go od stóp do głów... ale odpędzał ją.
— To niepodobna — mówił sam do siebie.
I teraz o tem myślał, wchodząc do zakładu elektrycznego. Ale gdy już raz wziął się do roboty, nie było czasu na rozmyślanie o rzeczach postronnych. Praca nie czekała. Dziś Szczepan musiał robić za trzech. Czas tedy płynął mu szybko.... Nic niezwykłego z początku nie zwracało jego uwagi. Pracował on na dole — i na chwilę nawet nie mógł wy biedź na górę, ażeby rzucić okiem z szklanego pokoiku, mieszczącego przyrządy do słońca elektrycznego, na okolicę....
Dopiero około wpół do jedenastej widok nieba, rumieniącego się zorzą łuny, zwrócił uwagę Szczepana. Serce zaczęło mi bić niespokojnie.
— Co się tam dzieje? gdzie pożar? — pytał z trwogą.
Twarze innych jego towarzyszy chmurzyły się tak samo, jak i jego twarz.... Niepokój i ich napastował. Milczeli jednak.... Niepokój ten zresztą wzrastał coraz więcej w miarę, jak z zewnątrz zaczynała dochodzić to oddalona wrzawa tłumu, to wreszcie pierwsze odgłosy karabinowe.
— Strzelają! — rzekł jeden z młodszych.
Ale nikt mu nie odpowiedział.... Sam superintendent wydziału elektryczności nadzorował teraz pracę. Było nadzwyczaj ważnem dla fabryki, ażeby elektryczność nie zagasła, gdyż mogłoby to wywołać najgroźniejsze następstwa. Rozumieli to wszyscy — i pracowali pomimo tamującego im dech niepokoju.
Minuty płynęły za minutami, ciężkie niewymownie.
W miarę, jak rozwijała się opisana w rozdziale poprzednim walka, położenie stawało się coraz bardziej męczącem. Grzmoty strzałów i pomruki tłumu coraz wyraźniej dochodziły do uszu pracujących.... Przez szyby gmachu widać było zapalające się w dali mniejsze budynki i ogrodzenia. Przy świetle pożaru, po za dymem, widzieć nawet było można niektóre epizody rozgrywającego się dramatu.
Dreszcze gorące i zimne przechodziły pracujących.
Wreszcie jeden z nich, młodszy aniżeli inni, nie wytrzymał. Porzucił robotę — i podnosząc ręce do góry, zawołał:
— Nie mogę tu pracować, kiedy tam zabijają naszych!
Przez chwilę zdawało się, że wyniknie ogólny bunt; ale uratował położenie superintendent. Wyjął rewolwer z kieszeni i rzekł:
— W imieniu prawa, aresztuję pana.... A co do reszty panów, czynię was wszystkich odpowiedzialnymi za skutki. Rozumiecie, jak straszne niebezpieczeństwo grozi wszystkim, zarówno nam, jak i wam, jeśli nasze światła pogasną. Może to być śmierć dla wielu, bardzo wielu.
Zrozumieli — i wszystkie głowy, przed chwilą podniesione, pochyliły się ku ziemi.
Superintendent powierzył czynność buntującego się robotnika komu innemu, a sam poszedł z nim na dół do ofisu. Robotnik szedł teraz nie opierając się.
Była to chwila największego natężenia walki....
W chwili, gdy po wyjściu superintendenta ludzie chcieli zamienić parę uwag, z bocznego przejścia wybiegł nagle na galeryę sam p. Mallory. Blada twarz i zaciśnięte jego usta świadczyły o silnem wzruszeniu. Pierś jego dyszała gwałtownie.
Wpadł prawie na Homicza.
— Gdzie superintendent? — zapytał.
Homicz objaśnił. Mallory zmarszczył brwi. Przez jedną sekundę my siał, wreszcie rzekł:
— Dobrze.... pan go zastąpisz, pójdziesz ze mną. Tylko prędko.... to nie cierpi zwłoki.
Skierował się ku schodkom, prowadzącym na wyższe piętro. Szedł szybko — i tłumaczył urywanemi wyrazami Homiczowi, czego od niego chce. Tam na samej górze, pod słońcem elektrycznem, jest przyrząd, przy pomocy którego należy puścić prąd elektryczny dla oświetlenia pewnych lamp. Homicz to zrobi.... i zaraz.... to pilne.... to konieczne!
Już byli u samej góry.
Homicz zaczynał rozumieć.... To straszne! Włosy mu stanęły na głowie. Miał przed sobą mordercę, który z zimną krwią nastawać chce na życie setek ludzi. I oto w Homiczu nastąpiła nagła zmiana.
Pomyślał sobie: — Służyłem mu wiernie. W tej chwili jeszcze pracuję dla niego i strzegę jego dobra. Ale do zbrodni nie dopuszczę. Nie pozwolę na spełnienie piekielnych planów...... I zęby zacisnął, gotów do działania.
Byli już na górze.
Mallory ciężko oddychał.... Pomimo to nie czekał ani chwili. Pokazał Szczepanowi przyrząd, znajdujący się na środku — i objaśnił, co ma robić, ażeby wywołać i przeprowadzić prąd do owych mniemanych lamp elektrycznych. Ale Szczepan wiedział, co to za lampy.... Intuicyą odgadł plan Mallory’ego. Owe druty, zawieszone tam na słupach, spadną na dół — i naelektryzowane, zadadzą od jednego dotknięcia śmierć cisnącym się na nie tłumom.... To jasne! Trzeba tylko jednego pociśnięcia palcem tutaj, a tam, o tysiąc kroków, nastąpi katastrofa straszna, ohydna, niesłychana.
Tysiące może padną!
Ale on, Szczepan na to nie pozwoli.
Stanął zdecydowany przed dyrektorem tak, ażeby mu zagrodzić drogę do przyrządu elektrycznego — i rzekł surowo, podnosząc głowę:
— Gdzie są te lampy, które mają być zapalone?
Mallory podniósł nań wzrok zdziwiony.
Nie sądził, ażeby ktoś mógł odgadnąć jego plan; nie zdawało mu się możebnem, ażeby ktokolwiek jego zamiarom mógł stanąć w drodze. To był jego własny pomysł, wykonanie zaś zwierzył najwierniejszemu i najzaufańszemu ze swych podwładnych; nikt inny o tem nie wiedział. Czegóż więc chce ten chłopak? Czemu staje w drodze temu, co się spełnić musi? Czy oszalał?....
Ale nie szaleństwo patrzyło z oczu Homicza, tylko stanowczość.
— Gdzie lampy? — pytał tonem oskarżyciela.
A Mallory’ego ogarniał gniew potężny.
— Nie twoja rzecz, najemniku — rzekł wreszcie, tłumiąc wściekłość — Nie chcesz słuchać, co każę?.... idź precz. Obejdę się bez ciebie.
I silną ręką chciał usunąć z przed siebie Homicza. Ale ten ani myślał ustąpić. Rękę Mallory’ego przytrzymał w swej dłoni — i mówił, zbliżywszy prawie twarz do jego twarzy:
— Nie, panie Mallory, nie obejdziesz się bezemnie.... Ja stanę pomiędzy tobą, a tym tam przyrządem.... Ja stanę pomiędzy tobą, a zbrodnią. Ja nie pozwolę ci popełnić piekielnego zamachu. A żeby zamach udaremnić nie tylko na teraz, zniszczę za chwilę twój przyrząd.
I wzrokiem szukał czegoś dokoła.
Mallory teraz zrozumiał.... Z gardła, za miast przekleństwa, wyrwał mu się nieomal Rzucił się na Homicza.
I wtedy to nastąpiło krótkie pasowanie się, które na tle szyb kopuł ki gmachu elektrycznego, z rakiem zdziwieniem obserwował szeryf z wierzchołka budynku administracyjnego.
Walka trwała jedną sekundę.
Rezultat jej był następujący: Mallory został ciężko rzuconym na ziemię, a jego ręka, którą dotknął przypadkowo do naelektryzowanego drutu, strasznie poparzoną.... Co do Szczepana, ten w tejże chwili z młotkiem i nożycami rzucił się ku przyrządowi — i od paru uderzeń uczynił go niezdatnym do działania.
Czyniąc to w pośpiechu, bez ostrożności, narażał się w każdej sekundzie na śmierć.... Nie myślał o tem przecież!
W chwili, gdy przeciął ostatni drut, zagasło słońce elektryczne na wierzchołku gmachu. Szczepan uczynił to umyślnie.... Chciał mieć odwrót ułatwiony, Mallory bowiem już gramolił się z podłogi....
Duma tylko nic pozwalała mu — wołać o ratunek.
Szczepan zrozumiał, jakie groziłoby mu niebezpieczeństwo, gdyby dostał się teraz w moc dyrektora; a zresztą nie chciałby za nic pozostawać i pracować dalej w tym domu zbrojni.
Korzystając z półmroku, który teraz zapanował, poskoczył ku kręto wijącym się schodkom. Przebiegł przez nie, jak błyskawica, rzucił kolegom na galeryach jedno słowo ostrzeżenia: „Tu mordują!” — i pędził dalej na dół, znanemi tylko sobie przejściami.
Popadł wreszcie do małej furtki bocznej.
Serce mu drżało, jak ptak. Poruszył klamką.... Otwarta! A więc jest wolny. Naraz zatrzymał się. Przyszła mu nowa kwestya na myśl: Czy ma prawo opuścić towarzyszów, tam pracujących? Po króciutkim namyśle przyszedł do wniosku, że — tak. Nie grozi im przecież żadne niebezpieczeństwo....
On sam powinien oddalić się jak najprędzej, nie ma tu nic do czynienia.
Pójdzie ztąd precz — i więcej nie wróci do tego piekła, gdzie ludzie-tygrysy, ze stron obiedwu równie są krwawi i dzicy. Pójdzie tymczasem do stóp Jadwigi, ażeby jej strzedz od groźnych niebezpieczeństw.... Szedł naprzód szybko w cieniu budynków, omijając przeszkody, drogą sobie znaną, na prawo, w stronę, gdzie panowała względna cisza i ciemność.... Nie odwracał nawet oczu ku szalejącej na lewo orgii płomieni i gniewu ludowego. Czuł w sercu burzę i ból ogromny. Obejdzie tamtędy naprawo — i pośpieszy na plebanię. Nagle przecież zatrzymał się.
A Połubajtys? — przyszło mu na myśl.
Nie ma prawa zostawiać wiernego i zacnego druha w tem piekle, pośród zbrodniczych zasadzek i szałów tłumu. — W obec tygrysa takiego, jakim się okazał Mallory, nikt już z robotników nie mógł mieć żadnych zobowiązań, żadnych powinności do spełnienia. Powie to Janowi i weźmie go ze sobą.
Rozejrzał się dokoła.
Tam nieco w głębi na lewo wznosi się dom machin, w którym pracuje Połubajtys. Zbliżać się w tamtą stronę, to znaczy zbliżać się ku niebezpieczeństwu, ku miejscu walki.... Nic to. Iść trzeba. Homicz przypomniał sobie Połubajtysową, przyjaciółkę Jadwigi — i spokojnie, bez wahania się, zwrócił krok w tył.
Na wszelki wypadek, dla obrony, ściskał jeszcze młot, którym rozbił przed chwilą przyrząd elektryczny; w kieszeni miał rewolwer.
Szedł krokiem szybkim naprzód.
Teraz przed jego oczyma roztaczał się straszny widok walki i pożogi.... Musiał na to patrzeć, z rozdzierającem się sercem, zresztą, nie tracąc czasu na roztkliwianie się; szedł naprzód.
Był coraz bliżej tych scen ponurych.
Teraz zaczynało mu już grozić niebezpieczeństwo. Jakkolwiek starał się ukrywać w cieniu, światło pożogi odsłoniło parę razy jego wysoką postać. Dostrzeżono go i wzięto za nieprzyjaciela.
Parę kul świsnęło obok.
Szczepan przyśpieszył kroku. W kilku skokach znalazł się jarzy bocznych drzwiczkach domu machin.
Otworzył drzwi.
Blade, błękitnawe światło rozjaśniało ogromną halę, podobną do nawy kościoła. Cicho, powoli dyszała machina, poziomy tłok wykonywał zwykłe swe ruchy, a olbrzymie koło obracało się zwolna, jak gdyby mając lada chwila stanąć.... Z głębi, z otworu prowadzącego na dół, odbijały się blaski od pieców kotłowych.
Zdawało się, że w tej olbrzymiej świątyni przemysłu, wspaniałej, okolonej galeryjkami, błyszczącej stalą i miedzią, niema nikogo.
— Janie, Janie! — zawołał Szczepan.
Nic mu na to pytanie nie odpowiedziało.... Łoskot koła i tłoku głuszył dźwięk.
Szczepan zaczął się rozglądać naokoło.
Naraz w zaciemnionym kącie, na galeryjce tuż obok koła, ujrzał dwie jakieś postacie ludzkie, splecione w uścisku walki. Oparte o lekką żelazną balustradę, wisiały one niemal nad przepaścią. Gdyby spadły na dół, zostałyby w jednej chwili zmiażdżone przez koło.
W jednej z tych postaci poznał Połubajtysa.
Nie namyślał się ani chwili. Zawołał: „Janie! trzymaj się.... idę!” — i poskoczył krętemi schodkami w górę.
Przybył na czas, nie dla Jana zresztą, ale dla jego przeciwnika.
W chwili, gdy znalazł się na galeryjce, Jan już niemal zdusił w swych potężnych ramionach przeciwnika. Ten, na pół zemdlony, leżał na balustradzie; ciężko dysząc, w dłoni miał on dopiero co wystrzelony rewolwer; a Jan stał nad owym człowiekiem z ciężkiem żelazem w ręku.
Jeszcze chwila — i głowa leżącego zostałaby zmiażdżoną.
Ręka Jana wznosiła się już do góry, a oczy jego świeciły dziką nienawiścią. Człowiekiem, który leżał przed mm, był nihilista moskiewski Aleksiej Iwanowicz.
Szczepan zrozumiał.
Poskoczył ku Połubajtysowi i powstrzymał jego rękę, gotową do zmiażdżenia głowy wroga. Namiętność Litwina była jednakowoż zbyt silna. Wyrywał się z rąk Homiczowi, mocował się z nim prawie. Przytem zamieniali ze sobą krótkie, urywane zdania.
— Na Boga, co robisz?
— To żmija... zmiażdżę ją.
— Zaklinam cię na wszystko, co najświętsze.... Powstrzymaj się!
— Strzelał do mnie....
— Ależ on bezbronny, to zbrodnia!
— Och, ileż on zbrodni popełnił....
Połubajtys szarpał się w objęciach Homicza, jak szalony... Twarz mu krwią zaszła. Trudno go było utrzymać.
Homicz rzekł wreszcie głosem pełnym powagi i smutku:
— Janie! Zaklinam cię na twoją żonę, na dziecko twoje, które lada dzień przyjdzie na świat....
To zaklęcie poskutkowało w jednej sekundzie.
Litwin zbladł, jak płótno.... oczach pokazały się mu łzy. Z dłoni wypadło mu ciężkie żelazo i zabrzękło o metalową podłogę.
Chciał się rzucić na szyję Homiczowi; ale ten rzekł mu krótko:
— Nie czas na czułości.... Chodź, bracie.
Połubajtys szedł za nim posłuszny.
Nie zstąpili jeszcze na połowę schodków, gdy nagle odgłos strasznej detonacyi uderzył o ich uszy.... Detonacya powtarzała się: raz... dwa... trzy... cztery. Były to właśnie owe wybuchy, które widział z wierzchołka gmachu administracyi szeryf i co do których przypuszczał, że były one ohydnem dziełem Mallory’ego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W jaki sposób, pośród pożogi zgliszcz, zwłok ofiar eksplozyi, pośród szeregów Wintertończyków i masy uciekającego ludu, Szczepan z Janem potrafili się nareszcie przedostać bez szwanku w okolice kościółka ks. Ludwika — ani oni sami dobrze nie wiedzieli, ani tego opisać niepodobna.
Szli naprzód, coraz to naprzód, kołowali, chowali się w cieniu budynków, potem przemykali się przez gęstwie leśne, biegli przez górskie drożyny. Goniły ich jęki i wystrzały; to wrzawa tłumów przerażonych, to sygnały Wintertończyków, przetrząsających doliny, — oni szli ciągle naprzód.
Dotarli wreszcie po godzinie krążenia do ustronia, w którem mieścił się kościółek i plebanka.
To ustronie niezwykły obecnie przedstawiało widok.
Ustroniem nazwać go teraz chyba nie było podobna. Małą chałupkę, zajętą na plekankę, otaczało w tej chwili kilkadziesiąt osób. Mrok rozświetlały pochodnie, zatknięte w ziemi lub na drzewach.... Ludzie ci, a byli to zarówno mężczyźni jak i kobiety — siedzieli na ziemi, stali lub klęczeli.... Słychać pomiędzy nimi cichy szmer rozmów, a tu i owdzie odzywały się głośne szlochania. Drzwi, prowadzące do pierwszej komnatki, służącej za mieszkanie ks. Ludwika, były na rozcież otwarte; z głębi pokoiku odbijał się blask gromnic.
Przed dziesięciu minutami oddał Bogu szlachetnego swego ducha zacny kapłan — męczennik.
Dwie kule, które otrzymał w pierś, nie przecięły odrazu pasma jego dni.... Gdy upadł, żył jeszcze.
Trudno wyobrazić sobie straszną grozę owej chwili, gdy spełnioną została — zbrodnia.
Widok padającego na twarz starca, widok Krzyża św., który, wypuszczony z jego dłoni, z brzękiem uderzył o kamienie dróżki, przeraził nawet najzatwardzialszych. Reakcya dokonała się w jednej chwili. Postrach okropny padł na tych, z grona których padły strzały... Rzucili się, jak stado wilków spłoszonych, w bok, w gąszcza — i tylko słychać było tętent ich stóp po stokach wzgórza.
Nikt zresztą ich nie ścigał.
Reszta stała lub klęczała, jak gdyby w kamień obrócona. Po szaleństwie przychodziła im przytomność i razem z nią: przestrach i oburzenie i poczucie okropności zbrodni — i jak gdyby obawa, że w tej chwili niebo spadnie i przytłoczy ich swoim ciężarem, że pioruny zaczną z niego tryskać i stanie się coś strasznego.....
Nic z tego wszystkiego nie nastąpiło.
Ale nastąpił cud inny: oto krew wylana przez kapłana-męczennika odrodziła serca tego tłumu, przed chwilą tak zaciekłego, odwróciła ich myśl i wolę od krwawych czynów zemsty — i wywołała skruchę ogromną i poznanie zła; co więcej, niejednego z nich uratowała od niechybnej śmierci tam w walce z obrońcami „Excelsior Works”.
Bo o tem, ażeby iść na fabryki, nie było teraz mowy. Sama myśl podobna zdawałaby się im — zbrodnią!
Coś zresztą trzeba by o począć....
Wszyscy, przy świetle pochodni, z przerażeniem patrzyli na postać kapłana w białej komży, rozciągniętą śród dróżki górskiej.... Sądzili, że jest zabity. A mały Frącek, wnuk zakrystyana, który przyprowadził tutaj księdza z latarnią, przypadł do ciała, siadł na ziemi i zaczął głośno płakać.
Z tłumu odpowiedziały mu inne szlochania.
To kobiety — niedawno Furye, szalone nienawiścią, gotowe mordować i zabijać płakały teraz gorzko, skruszone, klęczące w prochu, podobne do pokutujących Magdalen ze swymi rozrzuconemi w nieładzie włosami.
Starsi mężczyźni mówili po cichu:
— Trzeba podnieść ciało dobrodzieja.... obmyć.... zanieść na plebankę.
W tej chwili mniemane zwłoki przeszedł lekki dreszcz.... wydobył się cichy jęk, westchnienie raczej.
— Żyje.... — przeszedł szept przez szeregi i niezmierna nadzieja i radość zawitała do serc skruszonych.
Wszyscy rzucili się ku kapłanowi. Jedni podnosili go z ziemi, kobiety słały mu pościel z chustek i okryć, inne ocierały krew występującą na białą komżę na piersi. Zapanował przez chwilę zamęt niesłychany. Wszyscy śmieli się lub płakali.... Po chwili zresztą, dzięki usiłowaniom jednego ze starszych robotników, który pono był nawet niegdy felczerem w Płocku, zapanował pewien porządek. Ów człowiek przyjrzał się uważnie twarzy rannego, przysłuchał jego oddechowi — i orzekł:
— Żyje....
Potem kazał dać wody i wódki, wreszcie trochę płótna — rozdarł odzież rannego na piersi i sporządził coś w rodzaju tymczasowego opatrunku. Gdy to czynił, kiwał głową z niepokojem — i twarz jego stawała się ponurą.
— Sporządzić nosze z gałęzi, chłopcy, wysłać je odzieżą i zanieść do plebanki.... tylko żywo!
Rzucono się do wykonania jego rozporządzeń.
Robotnik-felczer tymczasem medytował... Doktora byłoby potrzeba i jak najprędzej. Ale zkąd go wziąć?.... Zapytywał o doktora kilku. innych. Ci wiedzieli, że jakiś „Ajrysz“ doktor, mieszkał w osadzie Y., ale czy teraz, po nocy, śród szalejących dokoła zaburzeń, zechce przyjść? — oto sęk. W każdym razie paru chłopców poleciało po niego.
tymczasem nosze były już gotowe.
Włożono na nie rannego z niesłychanemi ostrożnościami. Przy wkładaniu jęknął parę razy — i nawet oczy na pół otworzył.... Z trwogą i nadzieją w te oczy spoglądano. Ruszył wreszcie pochód żałosny.
Przy świetle pochodni podobny on był raczej do korowodu pogrzebowego.
Łuna pożog go opromieniała z niebios; huki strzałów i dzika wrzawa tłumu, dochodzące z góry od fabryk były mu muzyką.
Łatwo sobie wyobrazić przerażenie stałych i tymczasowych mieszkańców plebanki, gdy przyniesiono księdza Ludwika, na pół nieżywego.... Baba zawodzić zaczęła, jak obłąkana; dziad nie wiedział, za co się chwycić. Połubajtysowa, chora, leżała na pościeli rozesłanej w kącie drugiej izdebki, jęcząc od czasu do czasu żałośnie....
Tylko Jadwiga, jakkolwiek przerażona i ciężko przygnębiona, stanęła na wysokości zadania.
W kilku słowach porozumiała się z przybyłymi. Zrozumiała. Straszny był to cios. Cóż jednak robić! Znieść go wypadało; nie płakać, ale ratować, co i jak można.... Z obliczem zalanem łzami, Jadwiga ani na jedną chwilę nie utraciła męzkiej siły woli i przytomności. Ona wszystkiem rozporządzała, jej wszyscy słuchali....
Byli to ci sami ludzie, którzy przed półtora godziną spalili dom, w którym razem z Połubajtysami mieszkała.... Gdyby ich wtenczas napotkała, mogłaby się od nich spodzie wać — rzeczy najgorszych.
Teraz co innego. Stali się z wilków barankami....
A znajdowali się w tej skruszonej gromadzie i najgorsi jej wrogowie: byli dwaj olbrzymy Szymulisowie (trzeci gdzieś się zawieruszył) i nawet Stefka, obecnie łzami zalana i razem z innemi kobietami około rannego starca się krzątająca.
Ta zresztą, gdy ujrzała Jadwigę, aż się cała wstrzęsła.... Na twarz wybił się jej gorący rumieniec.
Na barki Jadwigi spadło ciężkie zadanie.
Od łoża ciężko rannego kapłana, który teraz znów przyszedł na chwilę do przytomności, biegać wciąż musiała do cierpiącej mocno Połubajtysowej. Szczęściem, przybyła jej niezadługo niespodziewana pomoc. Ktoś miał dobrą myśl, ażeby poskoczyć do osady X. — i przyprowadzić „Papę“ Cummingsa, starego Mulata, który obok zajęcia hotelisty, bawił się też niekiedy i w leczenie ludzi.... Miał u siebie różne krople — i znał się na chorobach.
Od ukąszenia węży leczył znakomicie.
Przybył on w pośpiechu, ze skórzanym workiem ręcznym, w którym mieściła się jego podręczna apteczka, mocno wzruszony. Od wzruszenia i pośpiechu aż się trząsł... Ponownie obejrzał rany, opatrunek poprawił — i dał się napić rannemu jakiegoś płynu z jednej z przyniesionych ze sobą flaszeczek.
Kręcił mocno głową — i wreszcie, zbliżywszy się do Jadwigi, szeptem rzekł:
— I pół godziny nie przeżyje.... ale będzie jeszcze przytomny.
I istotnie oczy rannego otworzyły się.... Ze zdumieniem oglądał się po obecnych i izdebce; ze zdumieniem patrzył na kupę ludzi, fantastycznie oświetloną na zewnątrz, a tłoczącą się w drzwi otwarte. Znów zamknęły się te biedne oczy na chwilę. Widocznie duch walczył z niemocą fizyczną.... Wreszcie zwyciężył. Pamięć wypadków, przecięta kulą zbrodniarza, wróciła. Myśl się rozjaśniła i skupiła na nowo.
Jadwiga stała tuż przy łożu chorego.
Kapłan oczyma dał jej znak; pochyliła się nad nim. Rzekł głosem bardzo cichym, robiąc pauzy pomiędzy wyrazami:
— Czy ci ludzie.... wrócili się.... z drogi?.... nie poszli tam.... do fabryk?
— Tak.
Radości niebiańska oświeciła twarz starca. Przymknął oczy.... duch jego potężniał coraz więcej w chwili konania.
— Powiedz im.... — rzekł znów do Jadwigi głosem już nieco pewniejszym — niech się tu zbliżą.... wszyscy.
Stało się żądaniu jego zadość.
Ludzie zapełnili całą izdebkę. Poklękali wszyscy.... Cisza zapanowała, jak w kościele, przerywana tylko stłumionem łkaniem, które się tu i owdzie z piersi mimowolnie wyrwało. Po twarzy wielu płynęły łzy, ciche, powolne, czyste, jak krople rosy porannej. Starzec leżał cokolwiek uniesiony. Jadwidze kazał podnieść sobie jeszcze trochę głowę. I zaczął mówić.
Mówił cicho.... z przerwami.... z wysiłkiem.... ale tak wyraźnie, że w ciszy każdy jego wyraz było słychać.
Mówił, jak prorok.... Zdawało się, że oczyma ducha widzi straszny dramat, który w owej właśnie chwili rozgrywał się tam, na wzgórzu, u stóp „Excelsior Works“. Dalekie huki strzałów, detonacye wybuchów, wrzawy dzikiej odgłosy, nadlatujące w nocnej ciszy, zda się, opowiadały mu, co się tam działo. Widział to — i malował słuchaczom te straszne obrazy.... I w ostatniej chwili ból przeżywał palący, niewypowiedziany, na myśl o tych okropnościach, o ciałach porozrywanych, o duszach zagubionych, o jękach i cierpieniach.... I modlił się do Pana za wszystkich, za katów i krzywdzonych, za opętanych szaleństwem i złych.... Modlił się o nawrócenie żywych..... o przebaczenie dla konających, on sam w skonania chwili. I błogosławił tym, których śmierć jego od zguby doczesnej i wiecznej obroniła — i kazał im grzechem się brzydzić, z Panem iść, braci miłować bez granic, dla prawdy i dobra życie dać....
Była to chwila dziwnie uroczysta i podniosła.
Z ust człowieka, rozstającego się z powłoką doczesną, szły wyrazy, zda się, przez Boga samego natchnione — i żłobiły w sercach ślady nigdy niezapomniane.
Konający urwał.... dyszał ciężko. Stary Mulat dał mu się napić swej mikstury.
Kapłan zaczął się znów modlić....
Teraz oczyma szklistemi na obecnych nie patrzył. Z Panem rozmawiał. Prosił Go o przebaczenie win, które głośno, na sposób Chrześcijan wieków pierwszych wyznawał; o zmiłowanie dla duszy swej.... dla bliźnich.... dla ludzkości całej.
Wyrazy jego były coraz cichsze, coraz niewyraźniejsze, twarz coraz bledsza....
Cienie śmierci kładły się na czole starca, jak chmury na niebie, a ludowi, zgromadzonemu przy jego łożu, żałość nie do opisania rwała serca na widok męczennika, który odchodził w świat lepszy.
Zamilkł na chwilę.... Naraz uniósł się trochę na posłaniu, ciężką ręką krzyż nakreślił w powietrzu, zawołał głosem silnym i doniosłym:
— Panie! Zbaw lud ten..... zbaw Polskę!
I upadł.
Już nie żył.... Twarz starca blada, niewielka, pomarszczona, spoczęła na bieli poduszki, w spokoju i majestacie ogromnym. Oczy roztwarte w niebo patrzeć się zdawały. Od tej głowy trupiej jasność niemal biła.
Zrozumiał wreszcie lud: on umarł.
I ryknął lud głośnym płaczem, dotąd wysiłkami woli tamowanym. I zakołysał się, chyląc głowy do ziemi.... i poczuł żal.... i wdzięczność — i innych uczuć moc.
Jadwiga płakała razem z innymi.
Łzy popłynęły jej całą falą, nietamowane. Klęczała u zwłok — i modliła się bez słów o spokój dla tej duszy czystej, jak kryształ.
Wtem ktoś dotknął jej ramienia.
— Miss Slaski....
Jadwiga drgnęła. Obejrzała się. Stała za nią starsza już kobieta, Niemka, która przybyła tutaj razem z tłumem — i z Furyi szalejącej zemstą obróciła się w siostrę miłosierdzia. Jadwiga powierzyła jej opiece Manię Połubajtysową, wijącą się z bólu w sąsiedniej izdebce.
Kobieta pochyliła się do ucha Jadwigi i coś jej szeptała przez chwilę.... Jadwiga porwała się z klęczek i pomiędzy klęczącymi ludźmi zaczęła sobie torować drogę do sąsiedniego pokoiku.
Śpieszyła się bardzo.
Gdyby nie to, spostrzegłaby, jak dziwne spojrzenie rzucił na nią w chwili, gdy wymówiono jej nazwisko, stary Mulat Cummings, który razem z innymi, równie głęboko, jak inni wzruszony zgonem kapłana, stał przy ścianie.... Twarz „Papy” Cummingsa, gdy usłyszał ten wyraz „Śląski”, nagle skrzywiła się jakoś dziwnie.... Zadrżał.
Po chwili, gdy Jadwiga wyszła, schylił się do swego sąsiada, jakiegoś starego górnika, Polaka — i zapytał:
— Czy ta „miss” nazywa się Slaski?
— Tak.
— I jest Polką?
— A jakże....
Znów mimowolny dreszcz przeszedł Mulatowi przez plecy. Zamilkł — i widocznie coś sobie rozważał.
Tymczasem łkania i płacze milkły powoli. Łez już brakło. Lud klęczał tylko w odrętwieniu i modlił się.... Niektórzy wstawali i wychodzili na świeże powietrze. Inni tłoczyli się na ich miejsce, aby się przyjrzeć zastygłym w ostatnim śnie rysom starca.
Otóż w chwili, gdy zapanowała względna cisza, z sąsiedniej izdebki, gdzie znajdowała się Połubajtysowa, rozległo się głośne, krzykliwe kwilenie niemowlęcia.
Było to pierworodne dziecię Połubajtysów.
Przyszło ono na świat w chwili tak pełnej tragizmu, a jego głos pierwszy połączył się niemal z echem ostatniego westchnienia konającego kapłana. Aniołowie zgonu i narodzin spotkali się ze sobą w drodze.
W tej właśnie chwili, pełnej podwójnego tragizmu, stanęli w obec plebanii, przybywający z „Excelsior Works” Homicz i Połubajtys.
Zdziwienie ich było wielkie....
Zrozumieli, iż stało się coś niezwykłego. Co? oto pytanie, które sprawiło, że serca obu zabiły gwałtownie. Nie namyślali się zresztą ani chwili. Jeśli jakiekolwiek niebezpieczeństwo grozi ich najukochańszym — tem gorzej! i oni tam być powinni.
Jedno mgnienie oka — i znaleźli się śród tłumu.
Parę zapytań i wiedzieli już wszystko.... Ból i radość odrazu przeszyły im serce. Zacny kapłan, ofiarą swego poświęcenia — to ból ciężki; ich bracia skruszeni i żałujący uniesienia, Jadwiga i Mania bezpieczne śród tego tłumu — to radość. Posuwali się szybko ku drzwiom plebanki, ażeby ujrzeć po raz ostatni zastygłą twarz zmarłego — i ażeby wreszcie stanąć obok swych najdroższych.
Połubajtys jeszcze nie wiedział o tem, co go spotkało.
Dopiero, gdy wszedł na próg izdebki, ktoś trącił go w ramię.
— Panie Janie! — szepnięto mu na licho — jesteś ojcem.... Tam — dodano, wskazując na drugie drzwi.
A ztamtąd znów teraz zaczęło dochodzić kwilenie niemowlęcia...
Wszystka krew zbiegła olbrzymiemu Litwinowi do serca. Zbladł.... Tyle wrażeń dziś już przeżył, że zdawało się upadniez wzruszenia. Ale oparł się o ścianę — odzyskał siłę i po chwili z twarzą poważną, ale uśmiechnięta, z radością i troską razem w sercu, szedł ku owym drzwiom, po za któremi ukrywała się zagadka jego szczęścia lub nieszczęścia, gdzie znajdowała się jego najdroższa żona i jej dziecię.
Usta jego poruszały się cichą, jak milczenie, modlitwą:
— Panie! Panie! Nie karz mię za to, że przed chwilą chciałem spełnić zbrodnię.... Nie karz mnie, błagam, na niej szczególniej i na tem niemowlęciu.... Oni niewinni!
Wszedł do drugiego pokoiku, a Szczepan, równie niemal wzruszony, stanął niedaleko drzwi — i nasłuchiwał.
Jeśli przed chwilą w sercu Litwina zrodziło się jakieś tragiczne przeczucie, to nie było on bez podstawy. Wprawdzie dziecię przyszło na świat zdrowe, ale za to stan matki zdawał się dość groźnym. Godziły się na to wszystkie kobiety. Nie wiedziały one, co robić z chorą.... Obawiały się złych następstw. Byłaby tu potrzebną specyalistka lub nawet lekarz....
Niepokój wypisany na twarzach kobiet, odrazu zrozumiał Połubajtys.
Mania była na pół nieprzytomna.... bledziutka. Pomimo to męża poznała odrazu. Oczy jej roztwarły się szeroko — i uśmiech rozchylił usta. Ręką pokazała mu niemowlę, które owinięte w jakieś gałgany piastowała stara Niemka. Jan ukląkł i z niewymowną delikatnością pochyliwszy się nad chorą, złożył na jej czole leciutki pocałunek. Następnie zwrócił się do dziecka i przyglądał mu się z czułością — i maleńkie piąstki tej drobnej istotki do ust tulił....
Tymczasem kobiety krzątały się dokoła chorej. Niektóre naradzały się: co robić?
W tej chwili znów skrzypnęły drzwi. To weszła Stefania. Zbliżyła się ona do Jadwigi i pochyliwszy się do niej, coś szeptała.... Jadwiga narzuciła chustkę na głowę — i obie wyszły pośpiesznie. Przecisnęły się przez pokoik, w którym leżały zwłoki księdza — i znikły na zewnątrz.
Szczepana, stojącego z boku, nie widziały.
On jednak szedł za niemi wzrokiem, zdziwiony i nawet przerażony. Zkąd pomiędzy dwiema młodemi kobietami taka zażyłość? dokąd poszły? co tu robi Stefka, ta Stefka, którą widział ostatni raz na „Skwerze” szaloną od złości, i miotającą obelgi na Jadwigę? i czy nie grozi przez nią jakieś niebezpieczeństwo Jadwidze? — oto pytania, które mu w jednej chwili przebiegły przez mózg.
Zadrżał mimowoli.... Po chwili i on też skierował się ku drzwiom.
Lecz gdy wyszedł na otwarte powietrze, otoczył go mrok. Pochodnie blado oświetlały lud, zbity teraz w gromadki i naradzający się, co czynić.... Dalej czerniały kontury kościółka na tle lasu, od góry tylko oświetlonego czerwonymi odblaskami dalekiej pożogi.... U dołu ciemność.
Homicz obejrzał się niespokojnie: nie widział nigdzie dwóch młodych kobiet.
Pytał paru z ludzi, stojących przed plebanią, czy je widzieli? Nie! — nie zauważyli. Zniknęły, jak kamień w wodzie. Ogromny niepokój zaczął obejmować Homicza. Wyrwał jedną z pochodni, osadzonych w ziemi i świecąc nią sobie, przechodził od grupy do grupy. Szukał Jadwigi i Stefki — napróżno....
Zęby zacisnął.... Zimno czuł w sercu.
Przez chwilę namyślał się. Chciał już zapuścić się w las i zbliżał się do ukrytego w cieniu kościółka; gdy naraz z ciemności wyrwał się krzyk przerażający — krzyk rozpaczy.... Zabrzmiał i urwał się.
To był krzyk Jadwigi.
Szczepan poznałby ten głos pomiędzy tysiącami.... A więc tak! — jego przeczucia sprawdziły się. Jadwidze grozi niebezpieczeństwo. Jakie? — przekona się zaraz... I szybko, jak błyskawica, poskoczył w mrok, po za kościół, zkąd odezwał się ów okrzyk rozpaczliwy. W jednem ręku trzymał pochodnię w drugiem — rewolwer.
Biegł na oślep.
Minął kościółek.... i znalazł się w ciemnej gęszczy drzew.
Odrazu stanął w obec zagadki: w którą iść stronę? Była to zagadka prawie nie do rozstrzygnięcia. Mrok go otaczał zewsząd; tylko jego pochodnia roztaczała szerokie koło światła.
Tem niebezpieczniejszem było jego położenie. Wróg, ukryty w ciemnej gąszczy, mógłby go w każdej chwili poczęstować śmiertelną kulką.
On przecież o sobie nie myślał.
Ona i jej niebezpieczeństwo, w którem musiała znajdować się w tej chwili — oto treść myśli, które chaotycznie, jak wicher, przebiegały mu przez głowę....
Pomimo że krew krzepła mu w żyłach z trwogi o nią, usiłował rozumować na zimno.
Tak jest! — widocznie porwano ją.
Naturalnie gwałtem. Urywany okrzyk dowodzi, że pochwycono ją z nienacka, że przeje przestrach ogromny, — że okrzyk jej stłumiono w jakiś sposób. Czy nie ciosem śmiertelnym? (W tem miejscu Szczepan uczuł śmierć w sercu). Nie. Znalazłby już tutaj jej zwłoki. Kto ją porwał? Mniejsza o to... Teraz rzecz główna, co robić? Ścigać... Ale jak? Mrok i milczenie otaczały go dokoła. Noc i las skryły troskliwie tajemnicę rozpaczliwego okrzyku Jadwigi. Żadnego śladu....
Szczepan czuł, że szaleje.
Wsłuchiwał się przez chwilę w ciszę nocną. Czy nie zabrzmi nowy okrzyk, któryby dlań był wskazówką? Nic.... Naraz zadrżał. Od północy, z pomiędzy ciemnych drzew, dosłyszał jak gdyby chrzęst łamanych gałęzi, jakby oddalony tętent kopyt.... Ryk radości wyrwał mu się z piersi.
Chciał rzucić się w tamtą stroną.... ale rozwaga zatrzymała go.
Zrozumiał, że sam niewiele zdziała. Potrzebował pomocy. Będzie ją miał w tej chwili. Podniósł dłoń do góry — i dwukrotnie strzelił z rewolweru w powietrze.
Jedna sekunda i otaczało go kilkunastu mężczyzn. Przybyli na alarm z przed plebanii.
— Naszą panienkę porwano! — rzekł im Homicz.
W paru słowach objaśnił im, co się stało,... Ludzie ci byli jeszcze pod wpływem natchnionych słów kapłana, jeszcze im stała w oczach postać Jadwigi, schylonej nad łożem konającego męczennika. Oburzenie ich było wielkie. Wybuchły nawet przekleństwa.
— Co robić? — zapytał któryś z nich.
— ścigać nikczemnych zbójów.... Rozsypmy się dokoła z pochodniami. Zbóje uchodzą zapewne na mułach. Nic to! — śród plątaniny ścieżek górskich dogonimy ich.... Tylko prędzej! na miłość Boga prędzej!
Zaczęto już wykonywać jego rozporządzenia. On ciągnął dalej:
— Ja idę tam.... — wskazał ręką w stronę, zkąd słyszał niedawno odgłos podobny do tętnienia kopyt końskich — Kto za mną?!
I już ruszył naprzód w mrok i gęstwinę.
Za nim biegło trzech czy czterech młodych chłopaków.... Jeden niósł drugą pochodnię; dwaj mieli w ręku pałki grube. W liczbie tych chłopców znajdowali się dwa olbrzymy litewskie, młodzi Szymulisowie.
Darli się tak przez zarośla chwil parę, milcząc.
Naraz starszy z dwóch Szymulisów, Pat imieniem, wysunął się naprzód ku prowadzącemu tę gromadkę Homiczowi — i położył mu swoją ciężką rękę na ramieniu. Szczepan aż się zachwiał pod łapą olbrzyma.
Stanął — i zwrócił się do chłopca zdziwiony.
— Pane... — wybełkotał twardo, z trudem Pat — mam wam coś powedzieć....
— Nie czas teraz.
— Czas!.... to potrzebne, to ważne.
— A więc mów, tylko prędko.
Wszyscy czekali z ciekawością, co on powie. Pat tymczasem w ogóle do mówienia nie mający wielkich zdolności, i naprawdę nie mówiący dobrze żadnym z języków, pocił się, bełkocąc dalej:
— Panie.... ja wiem, kto ta panienka ukradł....
— Wiesz?!
— I jak go złapać....
— Mów, na Boga!
— On ma naszego muł.... — Jo i brat — wskazał na drugiego olbrzyma — to som dwa Szymulisy.... My byli zły. My mieli razem z duży Szymek łapać ta panienka. Ale my się naprawili.... My byli słuchać tego kunigas, co umierał.... On dobrze mówił! My nie chcemy teraz dać Szymkowi ta panienka. To grzech.....
I na dowód tego, że tak jest w istocie, na dowód swej skruchy, Pat z całej siły grzmotnął się w szeroką pierś — a Dennis go naśladował.
— Oni są tam.... — rzekł dziki chłopiec — Będziemy ich mieli... Tam jest duży Szymek — i nasz brat trzeci... Bartek.
Homicz spojrzał niespokojnie na chłopaka.
— O, on zrobi, co my każemy....
Szczepan słuchał z początku słów chłopaka, jak bajki o żelaznym wilku. Ale za chwilę zrozumiał.
O Szymulisach chodziły w okolicy różne wieści. Wiedział, że to były niebezpieczne draby, niemal dzicy ludzie — i łatwo zrozumiał, że ich wybrano do wykonania planu, uknutego przeciwko Jadwidze....... śmierć ks. Ludwika ich skruszyła — i to łatwo zrozumiał.
Zresztą szczerość dzika biła teraz z twarzy dwóch olbrzymów.
Namyślać się nie było czasu. Każda chwila stanowiła o wszystkiem. Szczepan rzekł tedy krótko:
— Dobrze.... wierzę ci. Prowadź.... Pan Bóg ci wynagrodzi!
Pat uśmiechnął się z zadowoleniem — i skinął ręką, aby szli za nim.
Skierował się teraz w bok.... Szli z jakie dziesięć minut, drąc się przez gąszcza, kalecząc sobie ręce i nogi Naraz Szymulis zatrzymał się. Byli u wejścia na jakiś rodzaj ścieżki górskiej. Pat nasłuchiwał chwilę, aż widocznie dosłyszał, co mu było potrzeba, bo aż klasnął w ręce z radości.
Istotnie słychać było chrzęst łamanych gałęzi.
I Pat podniósł rękę do ust.... Policzki nadął — i wydał trzy okrzyki, jak gdyby lek nocny puhacza....
Objaśnić tu wypada, że istotnie Szymek Zawalidroga porwał w zuchwały sposób Jadwigę — i uprowadził ją ze sobą....
Po zawróceniu jego bandy z drogi do fabryk przez księdza Ludwika, ani myślał chodzić na górę i narażać się na strzały obrońców „Excelsior Works”. Na to był za mądry.... W chwili gdy zacny kapłan upadł śmiertelnie raniony, Szymek skrył się tylko wraz z najstarszym z Szymulisów w zarośla — i obserwował, co będzie.... Dwaj pozostali Szymulisowie zamieszali się w tłumie i pociągnęli z innymi ku plebanii. I Szymek powlókł się za tłumem, trochę z ciekawości, trochę dla tego, ażeby na nowo zebrać swoich chłopaków i na nowo zacząć poszukiwać za Jadwigą. Przypadek usłużył mu lepiej, aniżeliby się mógł spodziewać. Pierwszą osobą, którą spostrzegł na plebanii, była Jadwiga.... Na jej widok oczy mu się zaśmiały piekielnie. W tej chwili osnuł plan zuchwały do bezczelności. Natychmiast przywołał Bartka Szymulisa — i kazał mu sprowadzić po za kościółek muła, który stał przywiązany i gotów do wyprawy w innem miejscu lasu (użycie „buggy” uznał Szymek za niepraktyczne). Następnie oczekiwał.... Kręcił się śród ludzi — i szukał sposobności wywabienia Jadwigi od domu. I znalazł ją. Usłużyła mu w tem jego własna pomysłowość — i Stefka. Już podczas owej dramatycznej sceny, gdy spalono domek Połubajtysów, zaobserwował on, że młoda kobieta żywi jakąś zajadłą nienawiść do mieszkańców domku. Postanowił jej użyć w chwili odpowiedniej. Ta chwila nadarzyła się. Gdy śród kup ludu, zebranego przed plebanią, rozeszła się wieść o niebezpiecznym stanie młodej matki, Połubajtysowej i o tem, że byłaby potrzebną pomoc lekarska, Szymkowi błysnęła myśl piekielna.... Przecisnął się do Stefki — i prosił ją, aby powiedziała Jadwidze, że doktór „Ajrysz”, po którego posyłano do sąsiedniej osady, przybył, na nieszczęście już po zgonie księdza, a zirytowany niepotrzebnem niepokojeniem go po nocy, chce odjeżdżać z powrotem; ale gdyby ktoś, np. Jadwiga, poprosił go grzecznie i do tego obiecał odpowiednie wynagrodzenie, zapewne zgodziłby się pozostać przy chorej. Była to naturalnie bajka, ukuta n aj niezręcznie] w ś wiecie, ale Szymkowi nie szło wcale o to, ażeby Stefka mu wierzyła,... Spojrzeli sobie w oczy — i zrozumieli się. Co do Jadwigi, łotr wiedział, że ta nie będzie podejrzewała zuchwałego podstępu.... Istotnie wyszła z pośpiechem, gdy jej Stefka powiedziała o doktorze. Wyprowadzono ją po za kościółek pod pozorem, że doktor już odjeżdża.... Co tam nastąpiło, domyśleć się łatwo.
Szymek wraz z Bartkiem Szymulisem (dwóch drugich chłopaków nie mogli na razie odnaleźć w tłumie) pochwycili Jadwigę z nienacka, zawiązali jej twarz płachtą, aby nie mogła krzyczeć, nałożyli postronki na ręce, aby się nie rwała, zgasili latarkę, którą miał przy sobie Szymulis, poczem Szymek Zawalidroga siadł na muła i wziął młodą kobietę, nie opierającą się, bo już zemdloną, na siodło przed siebie...
Zagłębili się w zarośla. Szymulis prowadził muła ścieżkami, sobie tylko wiadomemi.
Mrok pokrył ich czyn ohydny. Widziała go tylko niejasno ukryta w gęstwinie Stefka — i tryumfowała... Zbrodnia porwania została dokonana. Gdyby nie szczęśliwy przypadek, który zdarzył, że Homicz przybył jeszcze na czas na plebanię i niedostrzeżony przez Szymka i Stefkę, widział tę ostatnią wychodzącą z Jadwigą, gdyby nie złowrogie przeczucie, które go w owej chwili tknęło, a wreszcie gdyby nie niespodziany przewrót w ciężkich umysłach dwóch młodszych Szymulisów, przewrót, który nastąpił pod wpływem szlachetnych słów konającego kapłana, — wszystkie ohydne plany nikczemnego bandyty, które z takim cynizmem przedstawił przed paru dniami Kaliskiemu, spełniłyby się co do joty.
Szczęściem Opatrzność czuwała.
W chwili, gdy opuściliśmy Homicza i jego towarzyszów, znajdowali się już oni na najlepszym tropie.
Co więcej, mieli przy Szymku Zawalidrodze sprzymierzeńca — Był nim trzeci Szymulis. Trzeba wiedzieć, że trzej Szymulisowie była to — jedna dusza. Żyli oni ze sobą tak, że co chciał jeden, to chcieli wszyscy, a w razie kwestyi, Pat, jako najmądrzejszy ze wszystkich, decydował. Trzy okrzyki puhacza, które naśladował tak umiejętnie Pat, nie było bez celu.... Stanowiły one formalny sygnał dla Bartka Szymulisa. Mówiły mu one: „Opóźniaj pochód — i nie pomagaj tamtemu.... My jesteśmy przeciwko niemu.”
Sygnał ten zrozumiano.
Wkrótce otrzymano na takowy odpowiedź. Odezwał się z oddali przygłuszony odgłos puszczyka.... i wnet urwał się. Odpowiedziano: „Tak“.
Szymulisowie, wychowańcy lasu i gór, mieli swoje specyalne hasła. Poznawali się po nich w gęstwinach leśnych i wąwozach.
— Idźma.... — rzekł znowu Pat.
I wszyscy ruszyli za nim. Biegli teraz nieomal.... Ścieżka jakkolwiek wązka i kręta, ułatwiała im pogoń. Upłynęły tak dwie minuty. Nagle przed nowym zakrętem, Szymulis zatrzymał się.
— Zgaśta pochodnie.... — rzekł — teraz ich niepotrzeba.
I istotnie niedaleko z poza drzew biła jakaś złoto-czerwona jasność.... Wszyscy byli posłuszni Patowi. Minęli teraz zakręt — i oto ujrzeli niezwykły widok.
O paręset kroków przed nimi i ścieżka i las ucinały się nagle.
Był to widocznie jakiś parów, rozpadlina, przecinająca górę. Być może płynęła tam rzeczka. I istotnie słychać było szum wody, toczącej się po kamieniach. Las rozpoczynał się dopiero po drugiej stronie rozpadliny, bardziej ponury jeszcze, niż po tej stronie, a oba brzegi wąwozu łączył lekki mostek drewniany, dziurawy i huśtający się. Całą wreszcie tę szczelinę pomiędzy dwiema ścianami czarnego lasu zapełniała w tej chwili fala światła ognistego; widocznie odblask pożaru, szerzącego się na wierzchołku góry w „Excelsior Works”.
Był to widok czarodziejski....
Homicz stanął niemal oślepiony tym blaskiem niespodziewanym. Przyłożył rękę do oczu — i patrzył przed siebie przez sekundę.... Naraz zadrżał cały, jak gdyby elektrycznością tknięty.
— To oni! — zawołał do swych towarzyszów i runął naprzód.
Istotnie to, co ujrzał, mogło go do czynu pobudzić.
Tuż nad brzegiem parowu u wejścia na mostek, w fantastycznem, czerwono-złotem oświetleniu, widniała grupa, złożona z trzech osób. Szymek Zawalidroga, unosząc przed sobą na siodle postać kobiecą, usiłował zmusić swego muła do wstąpienia na mostek, — podczas gdy ogromny Szymulis trzymał muła za uzdę. Nie można było zdaleka rozróżnić, czy chce on upartego muła wprowadzić na mostek, czy też przeciwnie powstrzymuje zwierzę.
W tej chwili Pat wydał urywany, przeciągły gwizd..... Był to nowy sygnał dla brata.
I istotnie, scena się zmieniła.
Bartek żelazną dłonią osadził muła na miejscu, — a drugą ręką chciał odebrać Szymkowi Zawalidrodze gnącą się w omdleniu Jadwigę.... Jednocześnie Szymek zrozumiał, że ma w nim nie pomocnika, ale wroga. Słyszał teraz za sobą głosy pogoni. Ruchem szybkim, jak myśl, sięgnął do kieszeni....
Nastąpił strzał rewolwerowy — i Bartek Szymulis, rażony kulą w twarz, padł w tył na murawę.
W tej samej chwili odezwały się dwa dzikie ryki....
To Pat i Denis szli, jak burza, niosąc pomstę za brata. Z nimi razem rwał Szczepan i dwaj inni, Szymek Zawalidroga obejrzał się i zrozumiał wszystko.... Pomiędzy nim a nimi szło teraz o życie. Pogoń znajdowała się w tej chwili o sto kroków od niego.
Piekielny uśmiech wybił mu się na twarzy.
Myśli przebiegały mu przez mózg, jak błyskawice.... Cokolwiek bądź i jakkolwiek bądź nie da im kompletnego tryumfu. Najpierw nie odda im tej dziewczyny, o którą poszła cała ta awantura.... Niech ich i ją dyabli wezmą — ich z rozpaczy, ją.... tam na dnie wąwozu. A on — zobaczy jeszcze...
To, co pomyślał, wykonał.
Zeskoczył z muła i pobiegł na brzeg wąwozu.... Jadwigą, ciągle nieprzytomną, zasłaniał się, jak tarczą, przed ewentualnymi strzałami tamtych.
Szymek Zawalidroga stanął teraz nad brzegiem wąwozu.
Ciało Jadwigi uniósł w górę — i nagłym ruchem rzucił w parów. Piekielnym śmiechem odpowiedział na jęk rozpaczy, jaki się wyrwał z piersi Szczepana i na okrzyki zgrozy pozostałych; jednym susem znalazł się na chwiejnym mostku i cofał się tyłem, trzymając rewolwery w obu rękach.
To wszystko trwało tylko jednę sekundę.
Szczepan biegł teraz, jak błyskawica. Wyprzedził innych — i już dopadał brzegu parowu, gdy oto zabrzmiał strzał — jeden i drugi. To bandyta strzelił do niego: i lewą rękę przeszył mu kulą. Zwiesiła się mu bezwładnie.... Szczepan zachwiał się; zdawało się, że upadnie.
Ale trwało to jedną sekundę....
Syknął tylko z bólu i dopadł brzegu. Nie groziło mu już w tej chwili niebezpieczeństwo od kul Szymka, który teraz żywo wymieniał strzały z Szymulisami; Szczepan zresztą o tem nie myślał.... Ukląkł nad brzegiem parowu — i patrzył w dół.
Parów nie był zbyt głęboki; miał ściany skaliste, pokryte tu i owdzie krzakami; na dnie sączyła się, przeskakując z szumem z kamienia na kamień, wązka rzeczułka.
W tej chwili zdawała się ona ognisto-złotą od czerwonej łuny płonących w górze fabryk....
Szczepan nie myślał zresztą podziwiać wspaniałego widoku, jaki przedstawiała ta kamienna szczelina z płomienistym wieńcem u wierzchołka.... Pochylił się — i szukał wzrokiem Jadwigi. „Ach!“ — wyrwał mu się krótki okrzyk z piersi. Widzi ją! Tam, na dole spoczywa ona zawieszona na krzaku, jak ciemna plama na tem tle ognistem. Czy żyje?.... Może. Widocznie suknia jej zaczepiła się o krzak — i to zapewne ocaliło jej życie.... Tak.... Ona żyć musi. Upadek na kamienie równałby się śmierci — i dla tego Homicz patrzył najpierw w parów z rozpaczą w sercu. Teraz budziła się w jego umyśle nadzieja.... Jego biedne serce, wstrząsane coraz to sprzeczniejszemu wrażeniami, uczuło nieskończoną wdzięczność dla Opatrzności. Modliłby się głośno i dziękowałby Panu za cud, za świtający mu rąbek nadziei, — gdyby nie wołał go czyn.
Musi się dostać tam do niej.
Zmierzył głąb....Skała była w tem miejscu gładka i stroma na znacznej przestrzeni, a dopiero tam, gdzie się zatrzymała w upadku Jadwiga, znajdował się występ, na którym rosły obficie krzaki i murawa.... Zejść po skalistej ścianie było niepodobna, chyba spuścić się na linie lub zeskoczyć.... Homicz nie namyślał się ani chwili. Przeżegnał się — i skoczył.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy obudził się z chwilowego omdlenia, poczuł najpierw, że wszystkie kości go bolą. Upadek na krzaki był dość przykry. Szczepan mocno się podrapał o gałęzie i nawet pokaleczył. Ręka, w którą dostał przed chwilą postrzał, paliła go teraz ogromnie.
Spadłszy, na krótką chwilę omdlał....
O ile się zdaje, uderzył głową o skałę; szczęściem skałę tę pokrywał mech, a uderzenie było lekkie. Zresztą siła żywotna nie było lekkie. i podniecenie woli u młodego chłopca były tak silne, że wnet powróciła mu przytomność. Przez jednę sekundę oglądał się dokoła, jak gdyby nie wiedząc, gdzie jest i co czyni; ale świadomość wnet powróciła.
Już wiedział, co robić....
O parę kroków od niego spoczywała, jak gdyby we śnie głębokim, blada, oświetlona krwawą łuną, dziewicza postać Jadwigi... Suknia jej była podarta; na czole sączył się wąziutki, czerwony pask krwi. Czy żyje? — zapytał sam siebie Homicz i tchu mu zbrakło. Dźwignął się z trudem z krzaków, znalazł grunt twardy pod nogami — i wzdłuż ściany kamiennej posunął się ku Jadwidze.
Pochylił się nad nią — i słuchał.
Była ciągle zemdloną, na ustach miała coś w rodzaju knebla, chustkę dużą, mocno zawiązaną.... Szczepan zerwał ten knebel.... I okrzyk tryumfu wyrwał mu się z piersi. Żyła — oddychała!
Teraz trzeba ją było najpierw ocucić.... przenieść gdzieindziej.... Dokąd? W jaki sposób?
Szczepan rozejrzał się dokoła. O kilka kroków dalej spostrzegł, iż występ skały, na którym się znajdowali, kończył się łagodnym spadkiem, jak gdyby rodzajem schodów.... I na tym spadku rosły krzaki, a prowadził on aż na dno parowu, do strumienia.
Szczepan zrozumiał odrazu, jak dogodnemi dlań być mogą te schody naturalne.
Znów pochylił się ku Jadwidze... Z niewypowiedzianą delikatnością wziął ją na ręce — i zaczął zstępować na dół. Trudna to była droga, istnie cierniowa.... Owe schody w skale nie były tak dogodne, jak się zdaleka zdawało. Trzeba było nieraz przedzierać się przez splątane kłęby krzaków i cierni; każdy krok nieostrożny mógł go narazić na upadek na skały w dole; gdzieniegdzie występ stawał się tak wązkim, że zaledwo było miejsce na postawienie stóp; wreszcie ręka lewa Homicza, przestrzelona i krwawiąca, utrudniała mu zstępowanie na dół... Te wszystkie przeszkody przezwyciężył. Bólu i umęczenia nie czuł. Jak matka dziecię, piastował ten drogi ciężar na zbolałych rękach — i niewysłowioną błogość przejmowała mu duszę.... Uśmiech słoneczny rozjaśniał mu twarz, gdy nogi ślizgały się po mchu, gdy groził im obojgu śmiertelny upadek ze skał.... Szedł — i marzył.
Myślał sobie:
— Śmierć?... Ha, niech będzie i śmierć... Z nią razem!
Skończyła się wreszcie ta droga trudna. Ciężar swój drogi złożył na skale mchem obrosłej tuż obok strumyka.... Jego rozmarzenia musiało się teraz przerwać. Rzeczywistość kazała się liczyć ze sobą. Należało teraz w jakiś sposób przywrócić Jadwigę do przytomności, opatrzeć skaleczenia, wreszcie znaleźć ztąd wyjście. W ręce zaczerpnął wody u strumyka i prysnął jej w twarz.... Ale przytomność nie wracała; oddech zresztą stawał się wyraźniejszy, twarz zabarwiała się lekkim rumieńcem.
Znów pochylił się nad nią.
I napłynęła mu do serca fala rozrzewnienia.... Oto jest ona tutaj przed nim, prześliczna, blada, jak gdyby we śnie spoczywająca — i czuje on, że jeśli ona żyje i krzywda jej się więcej nie dzieje i wyrwaną została z rąk wrogów, to stało się to za sprawą jego poświęcenia bezgranicznego, opłacił on to swoim bólem serdecznym i własną krwią ciepłą, która mu sączy się tam po ręku. I zdawało się Szczepanowi, że to wszystko zadzierzgnęło pomiędzy nimi jakieś nowe węzły, takie mocne, jak śmierć i trwałe, jak stal; węzły, których nic nie jest w stanie zerwać.... I zdawało mu się, że ona jest jego niemal, bo przez niego niebezpieczeństwu wydarta, a raczej, że to on jest jej i psem i niewolnikiem i stróżem — na całą wieczność....
Znów zaczerpnął wody i prysnął na jej twarz. Lecz czemuż ona się nie ocuca? Czemu ciągle tak blada?
Lęk ogromny przejął biedne serce Szczepana.
Wziął ją za rękę — i dłoń tę drobniutką wstrząsnął. Nic.... Po imieniu ją nazywał i mówił do niej. Nic. Rozpacz go chwytać znów poczynała. Czyżby się już nie miała obudzić? Taka blada, taka blada....
Twarz jego dotykała się prawie jej twarzy.
I oto nagle usta jego pochyliły się do jej czoła i mimowoli złożyły na niem pocałunek palący, jak ogień.... Zdawało się mu, że tym pocałunkiem rozgrzeje i przyprowadzi do życia sztywne jej ciało, ale to on sam przy nim się spalił. Utracił świadomość tego, co czyni — i okrywał gorącymi pocałunkami jej czoło, ręce....
I istotnie pocałunki przebudziły ją.
Westchnęła.
Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Zdawało się jej że śni. Przechodziły ją jakieś gorączkowe dreszcze. Wreszcie otworzyła oczy — i ujrzała jego klęczącego przed nią. Trzymał jej rękę przy ustach.
Zrozumiała — i pomimo słabości, energicznym ruchem wyrwała mu rękę.
Ognisty rumieniec dumy dziewiczej wypłynął jej na twarz. Z trudem dźwignęła się i usiadła na kamieniu. Gięła się jeszcze pod wpływem słabości, ale siłą woli odzyskiwała zwykłą tęgość.
— Siądź pan tam.... — rzekła głosem słabym i pełnym rzewnego wzruszenia, wskazując Homiczowi głaz o kilka kroków oddalony — i odpowiedz mi pan na parę pytań....
Homicz, który dotąd klęczał, jak winowajca, spełnił jej żądanie.
— Uratowałeś mi pan życie?
— Tak....
— Jesteś pan ranny?
— Zdaje się....
— Opatrzę panu ranę.... inaczej grozi panu śmierć z upływu krwi.
Wykonała, co rzekła, a on poddawał się jej rozkazom, posłuszny i milczący.
Znów usiadła na swym kamieniu. Milczała przez chwilę.
— A teraz.... — rzekła głosem drżącym musimy się rozstać.... na zawsze. Tak jest, na zawsze! Przed chwilą, gdym się obudziła z omdlenia, czułam na czole inojem pański pocałunek.... Rękę moją od ust pańskich oderwać musiałam. Komu innemu powiedziałabym, że to niegodnie, że to haniebnie.... Słabą kobietą jestem, zemdloną byłam. Panu jednak, któryś mnie bronił przed niebezpieczeństwem tyle razy, którego serce znam, przebaczę to zapomnienie.... ale pod jednym warunkiem....
Zatrzymała się. Homiczowi zdawało się, że łzy czuje w jej głosie.
— Pod jednym warunkiem.... — ciągnęła po chwili głosem już silnym i stanowczym — że się nigdy odtąd nie zobaczymy....
Zamilkła.
Homiczowi zdawało się teraz, że wszystkie te skały, że góra cała spadła mu na głowę. Osunął się ze swego głazu — i klęcząc, wznosił ku niej ręce. Z piersi wyrywało mu się łkanie.... Cała jego postać błagała ją w milczeniu — o łaskę.
Ale ona była nieubłaganą.
Spokojna już teraz, tłumaczyła mu powoli, pieszczotliwie niemal, że to niemożebne. Pamiętać o nim będzie zawsze.... wdzięczną mu jest i będzie. Ale żyć obok niego nie może. To skończone. Ona przyjaciółką i siostrą mogłaby tylko być dla niego.... niczem więcej. Zna jej życie — i wiedzieć powinien, że tak być musi, a nie inaczej. On niedość panuje nad sobą.... Obojgu im będzie lepiej, jeśli będą od siebie daleko. Szaleństwem byłoby w jej położeniu myśleć o jakichś uczuciach..., Zresztą serce jej obumarłe. Rozstać się muszą i to zaraz. Muszą koniecznie! Niechaj on ją odprowadzi na plebanię — i koniec.... Lepiej zresztą niechby ją odprowadził kto inny, jeśli można....
Mówiła tak długo, długo; a on wsparty o kamień, z twarzą rękami zakrytą i łzami zalaną, słuchał nie już tego, co mówiła, ale wprost — melodyi jej głosu.
Cokolwiekby mówiła, co to go wreszcie obchodziło?
Wyrok jej był stanowczy: rozstać się muszą.
I rozstali się.
Przybyli wkrótce zmęczeni, klnąc, z bezskutecznej za bandytą pogoni Szymulisowie, a z nimi gromada ludzi, mężczyzn i kobiet, zwabionych strzałami. Tym powierzył Szczepan Jadwigę z prośbą o odprowadzenie na plebanię.
Sam pozostał jeszcze w parowie.
Stał tu, jak ogłuszony ciężkim ciosem.... Myśli plątały się mu w głowie. Czuł, że coś w nim pękło, rozerwało się.... Czuł ciepło jej dłoni, którą mu na odchodnem podała — i szaleństwo go ogarniało.... Spoglądał tam w górę, gdzie na tle budzącego się świtu strzelały słupy płomieni i z trzaskiem zapadały się gmachy fabryczne „Excelsior Works”. Tak samo runęły gmachy jego marzeń, tak samo zapadała się jego dusza, a jego szczęście obracało się w popiół i zgliszcze.




  1. Przypis własny Wikiźródeł W części III. są dwa rozdziały o numerze VIII.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.