Strona:Henryk Nagiel - Kara Boża idzie przez oceany.pdf/336

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 332 —

— Pójdziemy... — rzekł krótko ze słodkim na ustach uśmiechem.
Ale dziad drżał, jak liść osiki. Latarnia latała mu w ręku. Pochylił się ku kolanom księdza.
— Jegomościulku.... jegomościulku.... nie chodźmy tam — błagał.
— Boisz się! — odrzekł proboszcz dobrotliwie — a no, co robić? I ja szedłbym tam nierad.... ale cóż! gdy obowiązek każe. Dla jednego chorego każę mi sumienie iść do jego łoża, a tu, gdy dusz tyle na zgubę się naraża, nie miałbym może spełnić obowiązku kapłańskiego?....
Skinął na malca, zuchowato patrzącego z kąta.
— Pójdziesz ty ze mną? — zapytał.
— A cobym zaś nie miał iść z proboszczem... — zaśmiał się chłopczyna.
Kazał mu wziąć latarnię — i poszli.
Szli niedaleko. Im bardziej zbliżali się do ścieżki, pnącej się po urwisku, tem światła migały gęściej, tem większa dochodziła wrzawa. Jeszcze jeden zakręt, jeszcze parę drzew — i oto znaleźli się na ścieżce.
Na zaczerwienione od ognia niebo wypłynął teraz księżyc i oświetlił malowniczy krajobraz. Ścieżyna górska pięła się pomiędzy drzewami, tonąc w mroku u góry, u dołu gwarliwa teraz i oświetlona krwawemi odblaskami.