Strona:Henryk Nagiel - Kara Boża idzie przez oceany.pdf/337

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 333 —

Sylwetki drzew i ich splątanych konarów odbijały się niejasno jakiemiś potwornymi konturami na tle krwawej łuny i blasków księżyca.
Tłum cieni posuwał się teraz od dołu, a na czele szedł gruby Harald, z czarną chorągwią o trupiej głowie. Wszyscy zdawali się teraz o wielokroć więcej podnieceni. Istotnie! — przechodzili koło karczmy Jenkinsa i tam, niewiadomo jakim już cudem, pękła beczka wódki....
Ksiądz Ludwik oparł się o drzewo, krzyż ścisnął w dłoni — i czekał.
Ukazali się wreszcie z poza ostatniego zakrętu. Kapłan wystąpił z cienia. Ostre blaski pochodni upadły na jego twarz bladą i pomarszczoną, w tej chwili dziwne| powagi i słodyczy pełną.
— Bracia! — rzekł donośnym głosem i krzyż podniósł do góry.
Tłum stanąć nagle zdziwiony. Ta postać szlachetna ukazała się im tak niespodziewanie. Kapłan katolicki, ów przedstawiciel Boga, stawał przed tymi ludźmi, jak żywy wyrzut sumienia.
— Bracia! — rzekł ponownie ksiądz Ludwik — i postąpił ku nim bliżej — Co robicie? Dokąd dążycie? Czyż to wy jesteście, pośród których widzę tylu moich wiernych parafian, ludzi poczciwych i pobożnych? Co za szał dzi-