Strona:Henryk Nagiel - Kara Boża idzie przez oceany.pdf/352

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 348 —

— A więc.... trzeba zmykać. To naturalne! Wszak pan mówiłeś, że na wszelki wypadek tam na rzece, stoją gotowe statki parowe... — Proszę o jeden taki dla mnie i dla zaprzysiężonych przezemnie ludzi. Powinienem ochraniać ich życie. To mój obowiązek. A swoją drogą radziłbym panu także, ażebyś ludzi, jeszcze zajętych przy „sztapowaniu” machin, dłużej nie narażał na niebezpieczeństwo... I ich należy także wsadzić na statki — i wywieźć gdzie.... Inaczej może im być bardzo gorąco... To, jak sądzę, jest z kolei pańskim obowiązkiem.
Mallory patrzył przez chwilę na szeryfa niemal z pogardą, wreszcie rzekł:
— Masz pan racyę.... Uczynię jedno i drugie. Statki są do waszego rozporządzenia... pod pewnym warunkiem zresztą... Co więcej?
— Więcej... ot, radziłbym i panu, ażebyś się także ztąd wynosił razem z nami. Tu zaczyna być za gorąco!
— Ja?.. — zapytał Mallory i znów zmierzył surowem spojrzeniem szeryfa — ja zostanę tutaj sam jeden, choćby mnie wszyscy opuścili.... Zostanę pomimo wszystko.... na śmierć i życie.... rozumiesz pan. To mój najpierwszy obowiązek.
Szeryf spoglądał nad, jak na waryata. Machnął ręką — i przeszedł do czego innego.
— Ale — rzekł — mówiłeś pan o warunku... Jakiż to warunek?