Strona:Henryk Nagiel - Kara Boża idzie przez oceany.pdf/357

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 353 —

Stał tak, przerażpny, przez chwil kilka.
Zapomniał o odwrocie ze „swymi” ludźmi, o sygnałach, które miał dać, o terminie, przez samego siebie określonym. Było to zresztą w tej chwili prawie zbytecznem: po olbrzymich detonacyach wybuchów, nastąpiła cisza ogromna.
Tylko ogień syczał i huczał, tylko dym kłębił się dokoła.
Ludzie cofnęli się i milczeli w obec majestatu śmierci Szeryf, zwany przez znajomych „nieustraszonym”, czuł śmiertelny przestrach w żyłach. Za nic w świecie nie chciałby patrzeć tam, gdzie przed chwilą widział latające członki ludzkie.
W tej chwili usłyszał ciężkie kroki na schodach, prowadzących do obserwatoryum. Ktoś jemu z kolei położył rękę na ramieniu.
— Widziałeś pan?! — spytał go ochrypły, zdławiony głos Mallory’ego.
Nie odpowiedział nic.
Tylko ze wstrętem usunął się z pod ciężkiej dłoni naczelnnego dyrektora „Excelsior Works”. Mimowoli podniósł wzrok na twarz Mallory’ego; była ona blada, jak przedtem, nieruchoma, jak zawsze, tylko z oczu jej tryskał wyraz demonicznego tryumfu. Lewa ręka Mallorego wisiała bezwładnie; wyglądała, jak gdyby poparzona..... Rękaw surduta był podarty.