Strona:Henryk Nagiel - Kara Boża idzie przez oceany.pdf/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 301 —

On patrzył na nią głęboko zdziwiony, pytając.
— Wyjeżdżajmy ztąd.... ucieknijmy, dziś jeszcze.... razem.... Tu piekło, tu będą się działy straszne rzeczy. Tam, gdzieś daleko, we dwoje.... będziemy szczęśliwi.
Drżała cała; zdawało się, że upadnie. A usta jej płomieniem zdawały się palić. Ale Homicz odwrócił wzrok ze wstrętem. Oburzała go. Rozumiał, że tę fałszywą sytuacyę trzeba zakończyć.
Rzekł głosem spokojnym i zimnym, nawet z pewnem szyderstwem:
— Wybaczy pani.... Co było, to przeszło. Wszyscy tu w równem jesteśmy niebezpieczeństwie i gdybym widział, że pani co zagraża, broniłbym panią tak samo, jak i każdą z tamtych kobiet lub mężczyzn. Wszyscy bliźnimi jesteśmy. A o żadnych specyalnych względach dla pani, a tembardziej o jakimś wyjeździe razem i mowy być nie może.
Zatrzymał się, a ona stała na pozór chłodna, wyprostowana, ale ze złem w oczach spojrzeniem.
— Wreszcie — kończył Szczepan — jeśli kto ma prawo do opieki nad panią, to nie ja.... Jest kto inny. Nie mówię tu o grubym Haraldzie, z którego pani zresztą drwisz sobie bez ceremonii.... ale o mężu pani.... o biednym Cierzanie z New Yorku....