Kara Boża idzie przez oceany/Część II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część II
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CZĘŚĆ II.

W Ameryce
I.

Jesteśmy pośród Oceanu.
Olbrzymi parowiec oceanowy linii bremeńskiej mknie przez ciemno-błękitne otchłanie fal. Żwawy wietrzyk przelatuje nad odmętami. Nie jest to zresztą burza. Bałwany, jakieś podłużne, podnoszą się niewysoko, podskakują, jak olbrzymie, białe ptaki, i uderzając zlekka w boki okrętu, rozpryskują się na tysiące pian srebrzystych, zielonkawych, lazurowych i popielatych.... Po chwili otwiera się czarny odmęt i chłonie w siebie te wszystkie piany-skry, piany-gwiazdy i czeka potem, falując lekko, aż nowy atak Oceanu nie nadbiegnie. A olbrzym okręt pruje fale, jak gdyby nożem; walczy zwycięzko z wiatrem i wodą; od wysiłków machiny, żelazne jego boki drżą, jak w febrze. Precz mu z drogi żywioły! Ten wytwór ludzkiej wynalazczości, to dziecię mózgu i rąk człowieka, dziś panem odmętów i huraganów.
Mknie szybko przez Ocean olbrzym z żelaza.
Celem jego podróży — Ameryka.
Niesie on ze sobą od starych lądów Europy cały ludzki światek. Małem społeczeństwem można to nazwać raczej, a nawet dwoma społeczeństwami.... Jedno z nich, to obsługa olbrzymiego okrętu, ludzi kilkuset, mniej lub więcej stale do jego bytu przywiązanych. Rozmaitość śród nich wielka, począwszy od wiecznie czarnych palaczy, żyjących w głębi okrętu, w ognistych kręgach machin parowych i śród półmroku wielkich kamer z węglem, aż do opalonych przez słońce majtków, wspinających się zręcznie na szczyty masztów; od pomywaczki, obierającej kartofle w niezbyt wonnej atmosferze kuchni klasy trzeciej, aż do eleganckiego chefa (głównego kucharza) klasy 1ej, tłustego Francuza, którego biały fartuch bez plamki promienieje, jak słońce.... Na jednym końcu tej hierarchii służbowo-społecznej: kapitan, pan losów okrętu olbrzyma, jegomość wygolony, o siwych, przystrzyżonych bakenbardach grzeczny dla dam, żartujący z panami, ale przy tem pełen powagi oraz poczucia praw i obowiązków, płynących z zajmowanego przezeń stanowiska, jegomość opłacany dziesiątkami tysięcy marek, niby jaki minister; na drugim, wiecznie brudny, napół zidyocony Duńczyk, posługacz, używany do najcięższej roboty.
To światek służbowy na okręcie.
Jest przecież na nim i światek drugi, o wielekroć ciekawszy. To podróżni. Tych liczy okręt do tysiąca.
Jakaż pośród nich rozmaitość stanowisk warstw społecznych, obyczajów, narodowości ras nawet. Jak szeroką skalę sprzeczności, od błyszczącego przepychu do brudu najwstrętniejszego, od milionowego bogactwa do nędzy beznadziejnej, zawiera w sobie ta łódź oceanowa, będąca w obec bezmiaru wszechświata i wód olbrzymich tylko — łupiną. I ile w tem zbiorowisku sprzecznych pożądali i nadziei; ile cierpień i ambicyj; ile walk i kierunków!
Obok spekulanta z pugilaresem, wypchanym czekami na miliony dolarów, złodziej bankowy, unoszący swą hańbę i cudze pieniądze za Ocean; obok artystki, pragnącej zdobyć złoto i laury w Ameryce, hrabia, który chce sprzedać tam swą mitrę za miliony amerykańskiej „heiress”, lub uczony, którego ambicyą zbadać skały i pokłady geologiczne gdzieś w dalekiej Alasce; oto turyści angielscy, okrążający świat z uśmiechem znudzenia na ustach i nie wiedzący dobrze, czego chcą sami — a obok nich kapłan, pełen poświęcenia i ognia duchowego, idący za Ocean dla pełnienia służby Bożej; komiwojażerowie i wygnańcy polityczni; zaschłe w staropanieństwie misses amerykańskie, które powracają z jakiejś biblijnej konferencyi w Anglii — i wesołe aktorki z Berlina; bogaci fabrykanci z Manchestru — i chłopi polscy w sukmanach; żydzi i Słowianie; Niemcy, szukający chleba, którego im brak w ojczyźnie — i Armeńczycy, uciekający przed krwawem prześladowaniem i śmiercią męczeńską z łąk Turków; niemowlęta przy piersi — i starcy nad grobem, którzy jadą do swych synów lub córek, ażeby śród obcych, ale przy swoich, złożyć do grobu na drugiej półkuli uśnieżone życiem i pracą głowy....
Co za przedziwny kalejdoskop!
Ten światek czy społeczeństwo, zawiera w swem łonie cały szereg walk, namiętności, dramatów. Zgon i urodziny — nawiedzają je nieraz w krótkim okresie jazdy przez morze. Pękają tam serca z bólu — i rodzą się uczucia: nienawiści — miłości — rozpaczy.... Wiążą się węzły, które łączą następnie ludzi na życie i na pokolenia.
Takim parowcem oceanowym jechała do Ameryki Jadwiga Śląska.
Nie upłynęło jeszcze półtora miesiąca od scen, opisanych w rozdziale poprzednim, gdy oto Jadwiga po uregulowaniu swych spraw majątkowych i zrealizowaniu niewielkiego funduszu spadkowego, wsiadała na okręt w Bremen.
Najcięższą dla niej chwilą było pożegnanie z bezradną staruszką, którą ukochała od dzieciństwa, jak matkę drugą, z Biechońską. Wyperswadować najpierw musiała ciotce, że nic nie jest w stanie przeszkodzić jej wyjazdowi do Ameryki, a potem urządzić tak interesa biednej emerytki, ażeby niedostatek w oczy jej nie zajrzał (a na to poświęciła nawet Jadwiga kawałek własnego fundusiku). Nic to jeszcze!.... Dopiero gdy nadeszła ostatnia, ostateczna chwila rozstania, kiedy na dworcu Lertejskim w Berlinie, bo aż tam odprowadziła ją staruszka, uderzył przedostatni dzwonek, a siwa głowa ciotki upadła jej na piersi i te okolone zmarszczkami, te dobre, stare U8ta wykrzywił płacz spazmatyczny, — wtedy dopiero zrozumiała Jadwiga, jak czasem trudno w obec konieczności rozerwać sąsiedztwo dwóch dusz, które się z sobą zżyły; ile niekiedy boleści leży — w spełnieniu obowiązku.
Odjechała przecież.
W drodze z Berlina do Bremy myśl jej bez ustanku powracała do ciotki — i troska o tę starą sierotę, stokroć więcej sierotę, niż ona sama, była Jadwidze palącym wyrzutem. Ale zwolna harmonia układała się w jej duszy. Ponad uczuciem górował rozum, a bóle wszystkie serce jej składało na ofiarę — Panu.
Gdy przybyła do Bremy, była prawie spokojna.
Załatał ją duch od morza; błękitniały z dala przestrzenie mórz, do których przywykła przez lata pobytu w Hamburgu z Biechońskimi; uśmiechały się setki masztów i żagli, wiejących, jak mewy — i dymy parostatków w porcie; przestrzeń nieujęta i przyszłość niezbadana wabiły młodą duszę.
Zdawało się, że potrzebuje tylko wzrok natężyć, aby spostrzedz w dali, po za mgłą oceanów, brzegi tajemniczego lądu Ameryki, gdzie na szubienicy skonał jej ojciec — i dokąd ją wołała wola przeznaczeń.
Wsiadła na okręt.
Zakupiła bilet klasy trzeciej; nic w tem dziwnego....
Postanowiła być jak najoszczędniejszą. Nie łudziła się co do trudności zadania, które wzięła na barki. Rozumiała, że będzie ono za sobą pociągało znaczne wydatki — i znała wartość pieniędzy. Gdy opłaciła koszta przejazdu, pozostało jej coś około czterech tysięcy marek, na pieniądze amerykańskie — mniej niż tysiąc dolarów.... A Bóg wie, jak długo będzie musiała żyć w obcym kraju, w nieznanych stosunkach za te pieniądze? jakie ponieść wydatki?
To też w woreczku ceratowym, zawieszonym na szyi, na dziewiczem łonie, chowała z troskliwością przekazy, w których był zawarty jej skarb.
Pozostawiła sobie na wydatki bieżące tylko parę sztuk złota.
W chwili, gdy ten rozdział się rozpoczyna, znajdujemy Jadwigę na pokładzie parowca, w najmniej arystokratycznym jego oddziale.
Wpół do siódmej nad wieczorem.
Dopiero co skończono bardzo mizerną i niezbyt smaczną kolacyę, przeznaczoną dla pasażerów trzeciej klasy. Z jadalni między pokładowej, położonej głęboko w przedniej części kadłuba okrętu, wysypała się teraz na odgrodzoną specyalnie część pokładu masa podróżnych klasy trzeciej, brudnych, niepachnących, o twarzach chorowitych i wysuszonych biedę, rzadko tylko przetykana pyzatą buzią zadowolonego z życia dzieciaka lub bądź co bądź, kokieteryjną i uśmiechniętą twarzyczką młodej dziewczyny.
Jadwiga nie była wcale na kolacyi.
Chorowała od pierwszej chwili wejścia na okręt. Cóż robić! Duch był silny, ale ciało słabe. Teraz po czterech dniach podróży znacznie się jej polepszyło, nie o tyle jednakowoż, ażeby mogła z apetytem spożywać ciężką strawę trzeciej klasy. Żyła więc herbatą i lekkim bulionem, który sama sobie przyrządzała.
Znajdowała się już od piątej popołudniu na pokładzie.
Na pół leżąc na ławce, opierała się blada, z oczętami, podkrążonemi sino od cierpienia, na ramieniu drugiego dziewczęcia, stanowiącego rażący z nią kontrast. O ile Jadwiga odznaczała się kształtami posągowemi i wyrazem twarzy pełnym powagi, o tyle tamta była uosobieniem dziecięcej wesołości i trzpiotowstwa. Różowiutka, niewielka, złocista blondynka z dołeczkami na pulchnej, świeżej twarzyczce, grała wszystkiemi barwami wesela. Wszystko się w niej śmiało — i szczebiotało.
Mania Horodyńska (takiem jest imię drugiego dziewczęcia) była przyjaciółką Jadwigi już coś — od dni 4ch i pół.
Spotkały się w porcie i na okręcie — i odrazu do siebie przystały. W szkołach i w życiu Jadwiga miała wiele koleżanek i przyjaciółek, nigdy przecież nie widziała takiej chichotki i „przylepki“, jak Mania. Z tą zbliżyła się w jednej chwili. Stało się to może na zasadzie prawa kontrastów, a w każdym razie pod wpływem okoliczności. W pstrym tłumie pasaże rów między pokładowych zbliżyły się odrazu dwie Polki, zbliżone młodością i pewną wspólnością cywilizacyjną, choć trzeba przyznać, duży jeszcze istniał pomiędzy niemi przedział.
Mania, dziecko Warszawy, była tylko szwaczką.
Wykształcenie miała takie, jakie dać jej mógł bruk wielkiego miasta. Domyślała się wszystkiego, niczego dobrze nie wiedząc. W innych warunkach o zbliżeniu pomiędzy nią a Jadwigą nie mogło być mowy. Tu, na okręcie — co innego.
Najpierw, Jadwiga? chora, potrzebowała pomocy.
Znalazła ją u chętnej; przyjacielskiej Mani. Ta, czując instynktem wyższość umysłową Jadwigi, garnęła się do niej sama. Mania co więcej wniosła do tej spółki towarzyskiej — jeszcze dwie osoby. Byli to dwaj młodzi mężczyźni: jeden Polak, drugi Litwin, obydwaj otyłe przynajmniej ogładzeni, że z towarzystwem ich w danem położeniu Jadwiga potrafiła się godzić.
Jan Połubajtys, młody Litwin, maszynista Kolejowy z profesyi, był nawet kuzynem Mani Jechali do Ameryki oboje, wezwani w ważnej sprawie spadkowej przez dalekiego krewnego z Pennsylvanii. Jeszcze na wyjezdnem z Warszawy, spotkali Szczepana Homicza, urodzonego Warszawiaka, ostatnio technika, pracującego w zakładzie elektrycznym.
On także wybierał się do Ameryki. Poznajomili się — i wyjechali razem.
Oto w tej chwili na schodach, prowadzących z podziemnych klatek międzypokładu, ukazali się dwaj młodzi chłopacy.
Żaden z nich nie ma więcej nad lat 26. Obaj są wysokiego wzrostu, pełni siły i życia. Na twarzy Połubajtysa, oświeconej dużemi, niebieskiemi oczyma, widnieje wrodzona poczciwość; niezręczny jest i trochę ciężki. Inna pełnie postać ów Szczepan. Białe czoło, oczy pełne życia, usta otwarte do uśmiechu o święcących, jak kość słoniowa, zębach, włosy ciemno-blond, z wdziękiem wijące się dookoła głowy — oto postać zręczna i miła.
Obydwaj młodzi skierowali się ku ławce, zajętej przez dziewczęta.
Widocznie, pomimo tak krótkiej znajomości, zapanowała pomiędzy nimi pewna poufałość. I istotnie. Nie dalej, jak na dzień przedtem, w chwili, gdy chora Jadwiga schodziła po wązkich schodach, prowadzących w głąb okrętu, osunęła się jej noga — i już narazić się miała na upadek i ciężkie potłuczenie, gdy oto Homicz, żwawy i silny, rzucił się ku niej — i sam narażając się na skręcenie karku, uratował Jadwigę od niebezpiecznych następstw. A gdyją przez chwilę, na półnieprzytomną, trzymał w objęciu, na twarz jego, zazwyczaj przypominającą krew z mlekiem, wystąpiły gorące rumieńce, niby smugi ognia. Odtąd patrzył w nią, jak w tęczę, a gdy ona nań spojrzała, nawet — przestawał się śmiać.
Jadwiga była mu za ową pomoc, prawie bohaterską, szczerze wdzięczna.
Szczepan już zdaleka uśmiechał się (nie do Jadwigi wszelako, ale do Mani) — i wołał wesoło:
— Pędzimy do pań na wyścigi.... — a po chwili dodał, zwracając się do powolnego Połubajtysa — Cóż, Litwinku, kiedyż tutaj przyżeglujecie?!
Litwin tylko sapał, idąc ostrożnie po chwiejącym się pokładzie. Siadł wreszcie na ławce, obwiódł wzrokiem dwie młode kobiety — i odrzekł, przeciągając wyrazy:
— Jestem już.... Co się pali?
— Moje serce.... najdroższy niedźwiedziu z Kiejstutowych lasów! Zakochany jestem po wszystkie uszy, ile ich tylko mam — żartował dalej wesoły Warszawiak.
Litwin się zamyślił.
— A w kim, jeżeli łaska? — pytał pół Żartem, pół seryo.
— Takiś ciekaw.... Litwiaszku najdroższy! — śpiewał, przedrzeźniając go z litewska, Hiomicz — Otóż.... nie powiem ci. Chyba dorzucił po chwili do Mani Horodyńskiej — że pani odgadnie.
Dziewczę zarumieniło się, niby piwonia.
— Proszę.... tylko bez takich żartów. Za krótka znajomość! — mówiła nadąsana.
A Szczepan, żwawy, jak skra, śmiał się bez opamiętania.
— Nie do mnie pretensya.... — wołał —— nie do mnie. To wina litewskiego niedźwiedzia, pani opiekuna legalnego. On pytał; on winien wszystkiemu.
Ruchliwa twarzyczka Mani już się rozpogodziła.
I tak przekomarzali się dalej, głównie Mania i Homicz. Poczciwy Połubajtys najwięcej pomrukiwał, nie mogąc nadążyć szybkiemu biegowi ich żartów. Jadwiga słuchała ich tylko napół. Ciężki oddech machin okrętowych, odgłosy fal, uderzających w bok parowca, rozmowa tych dwojga, wreszcie podmuchy zwolna wzrastającego wiatru, mieszały się Jadwidze w jedną melodyę.... Czuła się wzruszoną — i patrząc w czerwony krąg słońca, zbliżający się zwolna ku krańcom horyzontu, myślała sobie:
— Dzięki Ci, Panie, że od samego początku drogę mą prostujesz i ułatwiasz.... Za jedno serce, które zostawiłam tam po za wodą, dałeś mi odrazu, może na krótko, na dni parę, serc trzy.... Szorstkie są — ale czuję, że — życzliwe.
A krąg słońca zapadał zwolna w głąb Oceanu.
Pokład opróżniał się z emigrantów trzecioklasowych. Godzina regulaminowa zbliżała się.
Mania śmiała się głośno z jakiegoś żartu Homicza.
Powolny Połubajtys zabrał teraz głos. Mówił z powagą:
— Ta.... to.... śmieszki, chiszki.... wszystko jakoby dobrze. Tylko że kuzyneczka nic nie jadłszy. Trzeba wrócić na dół i zrobić chociaż trocha herbatki.... Ta, później gorącej wody nie dostanie.
— Istotnie — rzekła Jadwiga — Pani, panno Maryo, przezemnie nie poszła na kolacyę...
— Och.... taka kolacya!
— Proszę nie żartować, proszę iść... Ja jeszcze zostanę — spojrzała na zegarek — mamy przed sobą coś pół godziny do dzwonka... Chciałabym zobaczyć zachód słońca.
— Ja mogę być tymczasem pani kawalerem-opiekunem — wtrącił żartobliwie Homicz.
— O! kobiety, które same puszczają się przez Ocean, nie potrzebują opiekunów...
Zaśmieli się wszyscy.
Wreszcie Litwin z Manią odeszli no schodach w głąb. Jadwiga i Homicz siedzieli długi czas w milczeniu. Zmierzchało; zapalono latarnie. Jadwiga zmyślała. Szczepan kręcił nielitościwie wąsa. Teraz pod nieobecność Mani i Litwina odeszła go jakoś ochota do żartów.
Naraz odezwał się odgłos dzwonka.
— Pani! — rzekł nieśmiało młodzieniec — już dzwonią....
— Ach! więc trzeba iść.... — rzekła.
Podniosła się.
Szczepan czekał, ażeby Jadwiga oparła się na jego ramieniu. Ona zrozumiała jego wyczekujące spojrzenie.
— O — rzekłą — jestem teraz dość silna. Sama pójdę. Nie chcę pana niepokoić.
Podniosła się.
Skłoniła się — i poszła naprzód.
On nagle posmutniał.
Czuł tak samo, jak i dwoje tamtych, więcej nawet, że to poważne dziewczę jest o całe niebo od nich różne i wyższe, że pomiędzy nią a nimi, pomimo chwilowej tu poufałości, istnieje cała przepaść różnic umysłowych i cywilizacyjnych, która się okaże — tam, poza okrętem. I niewiadomo dla czego ból przejął mu serce.
Była dość późna już godzina.
Pokład opustoszał.... Panował półmrok. Jadwiga, opierając się od czasu do czasu, to o ławki, to o baryerę, posuwała się zwolna ku schodom. Szczepan szedł za nią w pewnem oddaleniu, jak gdyby czuwając nad jej bezpieczeństwem.
Ona zeszła ze schodów i powoli skierowała się w kurytarz, prowadzący do oddziału kobiet samotnych. On wstępował dopiero na schody. Milczący, żegnał wzrokiem jej sukienkę, która mu mignęła na zakręcie.
Był już na połowie schodów. Naraz do uszu jego doszedł ostry okrzyk.
Był to głos Jadwigi. Brzmiało w nim przerażenie rozpaczliwe. Szczepan, jak tknięty prądem elektrycznym, rzucił się naprzód. W kilku susach przeskoczył resztę schodów — i znalazł się w wązkim korytarzyku. W niejasnem oświetleniu latarni ujrzał obraz, na widok którego wszystka krew zagrała mu w żyłach i Jadwiga szamotała się z jakimś drabem, o głowę od niej wyższym. Usiłował ją objąć uściskiem, a pośród brunatnej twarzy oczy jego świeciły, jak karbunkuły. Ona odpychała go z całej siły, a z piersi jej, spartych przerażęnium, wyrywały się urywane okrzyki.
— Ratunku.... Boże mój.... help.... help....
Szczepan poznał tego człowieka. Był to Duńczyk o ponurej twarzy i rudo-szarej rozczochranej brodzie, na pół idyota, posługacz z trzeciej klasy. Przesuwał się on pośród pasażerów między pokładu, wiecznie brudny, wiecznie milczący, błyskając z podełba białkami wywróconych oczu, szczególniej w stronę kobiet. Nazywano go Lars.
Szczepan na widok napaści miał jedna tylko myśl.
Zacisnął pięści i runął na olbrzyma. Wyrwał Jadwigę, bladą, z rozszerzonemi źrenicami, z rąk brutala, a jego samego z siłą, której trudnoby się spodziewać od chłopaka o kształtach wcale nie atletycznych, odepchnął tak, że olbrzym, uderzywszy o ścianę kurytarza, runął ciężką masą na podłogę....
Duńczyk podniósł się wnet, a w półidyotycznych jego oczach paliła się wściekłość.
— Panno Jadwigo.... panno Jadwigo! — wołał Szczepan — proszę się schronić do oddziału pań.
Ale ona, czy to sparaliżowana przerażeniem, czy widząc nowe, straszne niebezpieczeństwo dla swego obrońcy, stała nieruchomo, oparta o ścianę.
Duńczyk sięgnął teraz szybkim ruchem do kieszeni.
Podniósł rękę. Błysnęło światełko.... zabrzmiał głuchy dźwięk. To strzała rewolweru.
Szczepan zrozumiał.... Czuł, że pierwsza kula go nie trafiła. Ale druga?.. Śmierć jego pewna śród tej strzelaniny na parę kroków w ciasnej przestrzeni. Jego przeciwnik ma jeszcze pięć kul. Jeśli nie ubezwładui tamtego, za sekundę będzie trupem.
Ta myśl przeszła mu przez głowę z szybkością błyskawicy.
Prędzej niż skończył myśleć, zgiął ciało w pół — i runął na wściekłego Duńczyka.... Nad jego plecami świsnęła druga kula i utkwiła w ścianie. Ale w tej chwili Duńczyk padł na wznak, ugodzony w pierś głową Polaka. Rewolwer wyleciał mu z ręki. Szczepan był na nim.... Ramiona ich splotły się razem w strasznem natężeniu. Muskuły ich rwały się. Duńczykowi z ust wychodziła piana; ryczał, jak zwierzę ranione....

II.

Nazajutrz rano cały okręt — nie wyłączając dwóch arystokratycznych klas — był zaniepokojony jakiemiś ponuremi legendami.
Podawano sobie niesłychane rzeczy.
W trzeciej klasie była podobno straszna bójka.... Dwóch emigrantów pozabijało się na śmierć. Majtek zastrzelony. Dano kilkanaście wystrzałów. Poszło o kobietę,... Bezpieczeństwo podróżnych były zagrożone. Śród tłumu międzypokładowego może wyniknąć krwawy bunt itd. itd.
Najodważniejszym z Amerykanek z pierwszej kajuty drżał głos, gdy opowiadały te wypadki. A nawet jedna z pań, ściskając rączkę maleńkiego rewolweru, istnego bawidełka w prześlicznej oprawie ze słoniowej kości, oświadczyła:
— Pięć trupów padnie, zanim mnie wezmą!
Że coś w tem być musiało, dowód ten, iż oficerowie chodzili, jak powarzeni, a dostęp do kajuty kapitana i oddziałów służbowych był wzbroniony. On sam był zamknięty u siebie. Pasażerom z 3ej klasy nie pozwolono wychodzić na pokład. Gospodarz okrętu biegał wciąż to do 3ej klasy, to do kajuty kapitana, to coś szeptał z niektórymi z pasażerów.
Dopiero około godziny 12ej wszystko się wyjaśniło.
Do salonu pierwszej klasy wszedł elegancki i pulchny kapitan z siwemi, pięknie przystrzyżonemi bakenbardami — i głosem poważniejszym, niż kiedykolwiek, oświadczył:
— Wczoraj wieczorem zdarzyło się na naszym okręcie pewne przykre zajście. Jeden z podróżnych 3ej klasy stoczył walkę z jednym z naszych posługaczy. Dano dwa strzały. Obydwaj zostali przytrzymani i umieszczeni na noc w zamkniętych celach. Dziś, na zasadzie przysługującego mi prawa — tu kapitan wydął mocniej, niż zwykle pulchne swe policzki — zbadałem sprawę, wysłuchałem świadków — i wydałem moją decyzyę. O tej decyzyi jestem obowiązany powiadomić sz. panów i panie. Rzecz miała się tak, iż na kurytarzu, prowadzącym do oddziału kobiecego w 3ej klasie, jeden z naszych posługaczy, Lars Larsen, napadł niespodziewanie na pasażerkę tejże klasy, pannę (tu kapitan podniósł do oczu jakąś notatkę) Hedwig Slaski.... pokazuje się, że uczynił to w przystępie nagłego obłędu (w tem miejscu kilkanaście pań zaczęło się uśmiechać dwuznacznie). W chwili najdrażliwszej (znów uśmiech pań) ukazał się na schodach młody jasażer tejże klasy („Ach... młody!” — wykrzyk jednej z pań; kapitan podnosi znów do oczu swą notatkę) Szczepan Homitsch — dziwne nazwiska miewają ci panowie Polacy! — otóż ten pan pośpieszył na pomoc napadniętej. W rezultacie, jak zeznaje panna Slaski, Larsen dał dwa strzały z rewolweru do Homitscha, strzały szczęściem bezskuteczne. Homitsch powalił strzelającego — i w owym właśnie czasie znaleźli ich nasi majtkowie, tarzających się w strasznej walce. Bozdzielono ich, gdy Homitsh o mało co nie został zaduszonym przez silniejszego Larsena. Śledztwo wyjaśniło fakta, jak wyżej, a ostatecznie przyznał to i sam Larsem Faktycznie p. Homitsh narażał się na niechybną niemal śmierć, ratując swą piersią rodaczkę przed zamachem brutala („Boże mój!“ — okrzyk jednej z pań). W obec tego uważałem za właściwe przeprosić najserdeczniej, w imieniu naszej kompanii, pannę Slaski, a przedewszystkiem pana Homitscha, który w skutek swego szlachetnego poświęcenia dla płci pięknej („Słuchajcie! słuchajcie!” — głosy męzkie z pośród grona pasażerów) nietylko poniósł uszkodzenia fizyczne, ale nawet przez pewien czas był uwięzionym, jako sprawca brzydkiego zaburzenia („Ach, ach!“ — ze strony pań). P. Homitsch zresztą oświadczył i dobrowolnie podpisał deklaracyę, że nie będzie miał z tego powodu żadnej pretensyi do naszej kompanii i nie wytoczy procesu o damages po przybyciu do Ameryki („Idyota!” — woła gruby bankier). Co do Larsena — kończył kapitan — ten pozostanie do końca podróży w zamknięciu, a po przybyciu do portu zdecydujemy, co z nim robić: oddać do domu obłąkanych, do sądu, czy wprost wypuścić go, wydalając ze służby?
Kapitan skończył.
Podróżni byli zachwyceni, szczególniej panie. Tajemnicza sprawa została wyjaśniona — i to w sposób bardzo romantyczny („Zapewne ci dwoje się kochają!” — myślały panie), będzie o czem rozmawiać przez wszystkie pozostałe dni podróży. („Ten młody Polak jest charmant!“ — zauważyła hrabina Z.)
Szczep anglo-amerykański lubi objawiać swe zadowolenie czynem.
Wystąpił lord Carrington, długi, żółty, sztywny, jak kij, Anglik — i zaproponował, ażeby wznieść na cześć pana... („Homitscha“, — podpowiedział kapitan) trzy razy: „Hip, hip... hurrah!”.
Przyjęto — i wykonano.
Następnie bankier S. F. Hutchinson, Sr. (z firmy Hutchinson & Clark z New Yorku) zaproponował, ażeby zebrać składkę dla bohatera tej awantury, zapewne człowieka niezamożnego. Przyjęto projekt z niesłychanym zapałem. Zebrano ogółem: 107 dol. 35 c., 150 franków, 11 funtów szterl. — i 222 marek pruskich. Wyznaczono delegacyę dla doręczenia tej sumy bohaterowi dnia.... Nastąpić to miało po południu dopiero.
W tej chwili uderzył dzwonek na obiad. Wszyscy udali się do jadalni.
W godzinę potem, po posiłku, szan. kapitan okrętu wygłosił tę samą lub podobną mowę w obec pasażerów klasy drugiej (zebrano tam dla bohatera „Homitscha” coś około 300 marek).
Podobny mityng odbył się wreszcie i w trzeciej klasie, na pokładzie. Przemawiał krótko po niemiecku, kapitan; po szwedzku pasażer lej kajuty, pan Swanson z Chicago i wreszcie p. Bolo L. Kaliski, dystyngowany jegomość z klasy 2ej — po polsku.
Wszyscy zrozumieli, o co idzie. Oczy wszystkich skierowały się z sympatyą ku grupie, w której stali Jadwiga z Manią i Połubajtys z Homiczem (ten ostatni miał rękę obandażowaną, oko zapuchłe i na twarzy ślady paznogci dzikiego Duńczyka).
Kapitan zbliżył się do tej grupy i po niemiecku przepraszał dwoje bohaterów tak przykrej awantury. Na zakończenie uścisnął dłoń Homicza.
Rehabilitacya była kompletna.
Nastąpiła teraz chwila nagrody dla pokrzywdzonej cnoty. Do Homicza zbliżyła się delegacya, złożona z pięciu „gentlemanów“ z dwóch wyższych klas. Dystyngowany p. Bolo L. Kaliski zabrał głos w imieniu delegacyi. Mówił po niemiecku, ponieważ ten tylko język znał nieco bohater chwili. P. Bolo oświadczył zdumionemu Warszawiakowi, iż panowie i panie z grona pasażerów, lepiej uposażonych przez Opatrzność w złoto i srebro, uznali za właściwe, w uznaniu jego dzielności, z jaką stanął w obronie jednej z pasażerek, ofiarować mu skromną „purse“ (sakiewkę) z pewną ilością marek, dolarów, funtów szterlingów itd. itd. „Nie powinno to nikogo żenować — dodał na zakończenie p. Bolo L. Kaliski — a tem bardziej bohatera chwili, taki bowiem sposób nagradzania zasług najzupełniej jest zgodny z duchem rasy anglo saskiej, a specyalnie ze zwyczajami amerykańskiemi.“
Wykwintna przemowa p. Kaliskiego wywołała ogólny poklask zarówno u tych, którzy ją zrozumieli — jak i u tych, którzy się jej treści domyślali.
Tylko sam bohater chwili, Homicz, zdawał się niezupełnie rozumieć, o co idzie. Na bladą twarz wystąpił mu rumieniec.... Słowa wykwintnej przemowy p. Kaliskiego nie były mu dość jasne.
Chciał pytać....
Gdy oto wystąpił naprzód jeden z „gentlemanów“ z pierwszej kajuty. Trzymał w ręku małą srebrną tackę, na której leżała wykwintnie haftowana sakiewka, a z jej wnętrza przeglądały sztuki złota.
Szczepan zrozumiał.... Chciano mu rzucić jałmużnę.
Krew uderzyła mu do głowy. Twarz zachmurzyła się nagle; brwi ściągnęły; wzrok stał się ostry i zuchwały. Zdawało się, jak gdyby w tej chwili chciał na obelgę (bo za taką ją uważał!) odpowiedzieć obelgą, plunąć im w w twarz ostrem słowem — i brutalnie odtrącić ową „purse“ od siebie — Trwało to przecież tylko sekundę.
Wysiłkiem woli pomiarkował się i po polsku rzekł do Kaliskiego:
— To ma być dla mnie?
— Tak....
— A więc oświadcz im pan, że ja tego nie przyjmę.... Biedny jestem, ale mam ręce do pracy. Jałmużny nie potrzebuję!
Twarz mu promieniała w tej chwili wyrazem szlachetnej dumy.
Kaliski aż za głowę się chwycił z podziwu. Wszystkich zastanowiła gra fizyognomii Homicza. Mówiła ona prawie tak wyraźnie, jak słowa. Pytano jeszcze Kaliskiego. Ten powiedział.
— Czy podobna?! — wołano — Wytłumacz mu pan... powiedz!
Sam kapitan okrętu nie wiedział, co robić. Kaliski tłumaczył chłopcu, że nieprzyjęcie ofiary byłoby ciężką obelgą dla ofiarodawców, ale Homicz stał przy swojem. Rzekł wreszcie po namyśle:
— Dla mnie tego nie przyjmę... Ale, jeśli już ofiary cofnąć nie można, proponuję inne wyjście. Proszę, naturalnie jeśli się na to zgodzą pp. ofiarodawcy, przeznaczyć pieniądze na wsparcie istotnej nędzy, krórej nie brak na tym okręcie.... — tu obwiódł oczyma i wskazał na tłoczących się dokoła: chłopów w zniszczonych sukmanach; chudych i wiecznie głodnych wyrostków; dziewczęta w dziurawych trzewikach; wychudłe i pomarszczone żydówki, u obdartych sukienek których wisiały brudne bachory różnego wzrostu; niedokrewne matki, karmiące blado żółte i nędzne niemowlęta, — słowem całą szarą masę najbiedniejszych emigrantów napiętnowaną cechami ubóstwa i umęczenia.
Zrozumiano go odrazu.
A gdy jeszcze Kaliski przetłumaczył polskie słowa Homicza na język angielski i niemiecki, entuzyazmowi nie było końca.
Propozycyę młodego Polaka przyjęto. Była to najbardziej sensacyjna chwila w tej podróży. Kapitan nieraz jeszcze potem, w następnych podróżach, opowiadał swym pasażerom o tem zdarzeniu.

III.

Odtąd już dalsza podróż oceanowego olbrzyma niczem niezwykłem się nie zaznaczyła.
Życie naszej polskiej czwórki było pełne spokoju. Wypadki, ostatnio opisane, zbliżyły ją jeszcze bardziej. Szczególniej zbliżenie nastąpiło pomiędzy Szczepanem a Jadwigą. Dziewczę nie mogło nie czuć głębokiej wdzięczności dla chłopca, który w ciągu dwóch dni z takiem poświęceniem i odwagą dwukrotnie ratował ją w ciężkich przygodach; a istotny podziw i szacunek dla Szczepana wywołało odkrycie pod trywialną powierzchownością warszawskiego łobuziaka — szlachetnej ambicyi i serca poczciwego.... Czuła dlań życzliwość i przyjaźń. On spoważniał — i patrzył w Jadwigę, jak w tęczę.
Mówili do siebie niewiele.
Za to kuzynek Połubajtys stał się jakoś bardzo mownym — i wciąż droczył się z wesołą kuzynką Manią. Niepokoiły ich wszystkich z początku wizyty panów i pań z pierwszej kajuty, który chcieli ujrzeć na własne oczy bohatera i bohaterkę przygody — lecz i te ustały.... Zachodził tylko do nich od czasu do czasu i był dla swego charakteru Polaka dość mile przyjmowany p. Bolo L. Kaliski, ów pasażer z drugiej klasy, który, wyjaśnić należy, w czasie pierwotnego śledztwa, prowadzonego przez kapitana okrętu, służył za tłumacza, a i potem tak wybitną rolę odegrał w wypadkach.
Ciekawa to była figura ów p. Bolo.
Szczupły, niewysoki brunet już nieco siwiejący, miał on nos orli i małe, szare, biegające dokoła oczka — typ prawie semicki. Ubierał się bardzo wykwintnie i nosił mnóstwo pierścieni. Mówił prawie wszystkiemi językami.... z jakimś zresztą dziwnym akcentem. Mówił prędko; ruchy jego były nerwowe. Mógł mieć lat 40 lub może więcej. Nowym swoim znajomym przedstawiał się, jako Polak, który przez długie lata przebywał w Petersburgu, w Berlinie, Londynie i innych miastach za granicą.
Najchętniej zagadywał Jadwigę; ale ta trzymała się w obec niego zimno. On zresztą był zawsze uprzedzająco grzeczny i usłużny.
W tem tak zbliżonem teraz kółku znajomiono się coraz lepiej. Opowiadano sobie wzajem o swej przeszłości; mówiono o planach na przyszłość.
Dzieje Mani Horodyńkiej i kuzyna Połubajtysa były wcale nieskomplikowane. Matka Mani pochodziła z Litwy, a do Warszawy przybyła jeszcze dzieckiem. Tam wyszła za mąż za jakiegoś rzemieślnika, spędziła całe życie i owdowiała.... Mania, urodzona w Warszawie, razem z braćmi i siostrami, pracowała na utrzymanie swoje i starej mateczki. Z rodziną matki na Litwie lata całe nie komunikowali się. Wiedzieli tylko, że istnieją i żyją tam, gdzieś pod Święcianami, dość rozgałęzione pokolenia Połubajtysów i Miszkicińskich, pochodzące od przyrodnich braci starej Horodyńskiej. Aż tu naraz, zaledwie na jakie dwa miesiące przed wypadkami, o których tu mowa, przybył do Warszawy młody Jan Połubajtys — i oświadczył, iż na Połubajtysów, Miszkicińskich i Horodyńską, przypadł w Ameryce, w Stanie Pennsylvania, znaczny spadek. Umarł tam jeden ze starszych Połubajtysów, który przed kilkudziesięciu laty wyemigrował za Ocean i umierając, pozostawił coś $20,000 majątku. Połubajtysowie z pod Święcian już od pół roku korespondowali z adwokatami amerykańskimi w tej kwestyi, a obecnie młody Jan Połubajtys, opatrzony legitymacyami i plenipotencyami litewskich współsukcesorów, wyjeżdżał po odbiór spadku. Był jednak w tem konieczny udział i starej Horodyńskiej. Podobno nawet ów amerykański nieboszczyk pozostawił jakiś rodzaj testamentu, w którym coś o niej wspominał. Wieść to była niesłychanie ciekawa i ważna dla rodziny Horodyńskich. Postanowiono na naradzie familijnej, że ktoś z nich razem z Janem udać się musi do Ameryki. Ale kto?.. Braciom nie pozwalały zajęcia, to znów trudność uchylenia się od służby wojskowej. O wyjeździe starci, chorej matki ani podobna było myśleć. Ostatecznie wybór padł na Manię, najstarszą z dziewcząt, pełnoletnią, a więc do spełnienia funkcyj prawnych zdatną, a przy tem rezolutną i najinteligentniejszą bodaj z rodziny.
Stało się, jak uchwalono. Litewski kuzynek Jan dostarczył funduszu na wyjazd. Zebrano odpowiednie dokumenta i plenipotencye i oto para krewnych wyruszyła na drugą półkulę — po złote runo.
Jeszcze prostsza była historya Homicza.
Jego ojcem był skromny urzędnik administracyjny. Chłopiec osierocony przez oboje rodziców coś w 1Otym roku życia, dostał się na ręce niezbyt sumiennych opiekunów, którzy go hodowali, jak dziką płonkę. Przeszedłszy kilka klas gimnazyalnych, poszedł do terminu do ślusarza, potem do szkoły techniczno-rzemieślniczej kolejowej, wreszcie pracował samodzielnie, jako elektryk i technik. Po dojściu do pełnoletności, przez pewien czas trwonił resztki funduszu po ojcu pozostałego, który mu przy rachunku podwójną kredką skreślonym zdali opiekunowie — i wtedy to nabrał ochoty do hulanki. Lekkomyślny był, zaplątał się trochę w długi lichwiarskie, należał nawet do jakiegoś rewolucyjno-robotniczego kółka, którego sobie na seryo zbyt nie brał.... Skutek był taki, że pewnego pięknego poranku poaresztowano jego towarzyszów z kółka, a on nie miał ani pracy, ani złamanego grosza w kieszeni. Groziła i jemu lada chwila cytadela.... Co było robić?
Postanowił, jak sam mówił, „machnąć się” do Ameryki.
W New Yorku Szczepan miał koleżkę, ślusarza, który mu cuda pisał w listach o swoich powodzeniach na amerykańskim gruncie. Na niego liczył. Weźmie się do pracy — i będzie wszystko dobrze.... O pieniądze na wyjazd troszczył się nie bardzo. Nie uważał swoich z opiekunami rachunków za zamknięte. Wiedział, że nieźle go „wykierowali“ i że miał przeciwko nim drogę skargi sądowej.... Niech tylko pójdzie do nich i zażąda kilkuset rubli na wyjazd do Ameryki, dadzą mu chętnie, ażeby się raz wreszcie od niedogodnego pupila odczepić.... Rachuba ta okazała się słuszną.
Pojechał tedy, a właściwie „prysnął“ (znów jego własne wyrażenie) z Warszawy.
Gdy tę swoją historyę opowiadał na swój żwawy sposób, językiem zabarwionym żargonowemi warszawskiemi wyrażeniami, Jadwiga uśmiechała się mimowoli.... Widziała w chłopcu tym serce złote, szlachetną naturę, słowem materyał surowy, a nieociosany. Czuła, że to serce w głębi chowało dla niej cześć wielką, i brała ją ochota pomódz temu charakterowi do ukształtowania się, brała ją chęć odegrania w obec tej polotnej duszy młodzieńczej — roli mistrzyni i kierowniczki.
— Brylant tam, w jego piersi tkwi surowy! — mówiła do siebie sama nieraz — Co też zrobi z niego życie: drogi kamień czy brukowiec?
Raziła ją trochę jego lekkomyślność i brak pewnych pojęć moralnych, patryotycznych, religijnych. Ale w obec niej stawał się poważnym. Gdy ona dawała mu niekiedy popularne lekcye o obowiązku, o ojczyźnie, o Bogu — zdawał się słowa jej pochłaniać.... Widocznie brał je do serca głęboko.
O sobie samej najmniej mówiła Jadwiga. Parę słów wyjaśnienia, w obec szerokich wyznali tamtych trojga było konieczne. A więc powiedziała im, że sieroty i jedzie do Cleveland. Oto i wszystko.
Zbliżał się czas rozstania.
Powiedziano im, że jutro okręt przybędzie do New Yorku. Tych czworo, tak blizkich sobie przez dni kilka, miało rozstać się... może na zawsze. Mania z Litwinem jechali do Nanticoke, a potem do Pittsburga; Szczepan miał pozostać w New Yorku; a Jadwiga udawała się wprost do Cleveland. Losy, połączywszy ich na chwilę, rozmiatały teraz w różne strony....
Czy się kiedykolwiek jeszcze zobaczą?
Szczepan przez cały dzień był smutny, a w nocy nie mógł spać. Nazajutrz rano przed 5tą wstał, ubrał się, przygotował swoją walizkę i wyszedł na pokład.
Było jeszcze ciemnawo. Oto i New York.
W dali siniały we mgle i w półmroku kontury wielkiego miasta.... Bliżej, wysoko w powietrzu promieniało jeszcze światło pochodni olbrzymiego posągu „Bogini wolności”, wolności, oświetlającej świat. Na wschodzie poczynał się różowić świt.... Z drugiej strony, zdaleka, z sinawych konturów olbrzymiego miasta, czy miast świeciły, jak świętojańskie robaczki, tysiączne, drobniutkie, migotliwe światełka....
To nowy świat! — szepnął Szczepan.
Jeszcze sześć, siedm dni temu, ten wyraz byłby dla niego niemal cudownem objawieniem.... Grałby na jego ruchliwej wyobraźni, jak na strunach czarodziejskiego instrumentu. Teraz to prawie dźwięk pusty. Jego świat cały jest dziś tam, pod pokładem. Tym światem — ona.
Szczepan przestał się łudzić; zrozumiał, że ją kocha; czuł, że to była jedna z tych miłości fatalnych, stanowiących przełom w życiu — i zapełniających całą istność człowieka. Nie był on, dziecko bruku warszawskiego, nowicyuszem w obec kobiet.... bynajmniej! Znał je, igrał z niemi, jak z ogniem nieparzącym. Teraz dopiero ogień go sparzył.... Czuł, że spali się w nim doszczętnie. Rozumiał, jak daleko jemu do niej. Czuł dobrze, iż jest sobie lekkim, wesołym, trochę nieokrzesanym chłopcem, któremu dotąd ani na myśl nie przychodziło mnóstwo rzeczy, spraw, kwestyj, o jakich ona mówiła z łatwością, wiarą, przeko naniem i głębokim poglądem.... Złość go niekiedy brała na tę jej wyższość, ale po chwili, gdy sobie przypomniał jej spojrzenie, powagi i jasności pełne, gdy nabrzmiał mu znowu w uszach jej głos dziwnie melodyjny, którym mówiła mu jeszcze wczoraj, iż życie ludzkie, to nie igraszka — to splot cierpień — to szereg obowiązków i poświęceń — to wiara w Boga, dobro i prawdę — to wreszcie ciągłe doskonalenie się; — wtedy znów w duchu padał przed nią na kolana i modlił się do niej, jak do niedoścignionego nigdy ideału.
— I czemu-m ja taki w obec niej mizerny? taki głupi i ograniczony? — pytał — Czemu?
Słońce tymczasem wschodziło jaskrawo..... Ciemno-sine mgły błękitniały. Pochodnia Bogini wolności gasła. Zasłona mroku spadała, gdy okręt pruł ciągle z szumem wodne przestrzenie; niejasne sylwetki domów i wieź metropolii nowego świata przybierały więcej określoną formę. Wyrastały one ciemno błękitne, aż czarne z pośród szarobłękitnych i szarozielonych, z cicha szemrzących mórz.
Ten widok dodał siły młodemu chłopcu.
Ukląkł na stosie lin — i wyciągając ręce, mówił:
— Panie Boże! Ty, o którym ona nauczyła mnie myśleć, przysięgam ci tutaj, w obliczu nowego świata i nowych jego cudów, przysięgam, że nowym tam się stanę człowiekiem.... Na nowo myśleć się nauczę i czuć i rozumieć.... pracować będę nad sobą i dla ludzkości z żelazną energią i wolą kamienną.... podniosę się nietylko tak wysoko, ażeby jej sprostać, ale nawet, jak ona mówi, aby być jednym z orłów, bujających wysoko ponad ludzkością i tej ludzkości dostarczających soków bytu.... Ale wtedy.... wtedy.... pamiętaj, Boże, że ona musi być moją.... ją jedną chcę mieć za nagrodę wszystkich walk, prac, cierpień i poświęceń.
Zakrył twarz i czuł na palcach łzy gorące.
To jego wezwanie było bluźniercze, było naiwne; ale miało w sobie siłę ogromną. Potęga woli, gorąco uczucia biły z niej, jak promienie od słońca.

IV.

Upłynęło znów kilkanaście godzin.
Wieczór tego samego dnia. Mrok okrył ziemię amerykańską. Przez równiny i wzgórza, przez doliny i lasy mknie, drżąc i hucząc, pociąg, wiozący Jadwigę ku Cleveland, O.
Już od godziny leciała tak w przestrzeń nieznaną.... W wagonie było podróżnych niewielu. Atmosfera senna. Pół leżąc, Jadwiga opierała głowę na poduszeczce. Oczy miała przymknięte; nie spała jednak, myślała.
Jutro będzie nareszcie w Cleveland, w miejscu, gdzie wypadnie jej odszukać nić wypadków, przerwanych przed laty 17tu.
Należy raz więc skupić myśli i zastanowić się nad sposobem działania. Zamierzała to uczynić już dawniej, na okręcie, ale najpierw choroba, potem wypadek z Duńczykiem i dalsze jego następstwa nie dały jej na to czasu.
Dziś miała dzień męczący, choć dość ciekawy.
Zaraz po przybyciu do Castle Garden i załatwieniu formalności, nastąpiło rozstanie się z Manią i jej kuzynem. Tamci pojechali do swej Pennsylvanii, nie zatrzymując się wcale w New Yorku i wprost z Castle Garden odwieziono ich na właściwy dworzec kolejowy. Jadwiga postanowiła choć przez chwilę rzucić okiem na olbrzymie, a tak ciekawe miasto drugiej półkuli, na New York. Homicz radził jej, ażeby odpoczęła w hotelu dni parę. Nie zgodziła się na to: sprawa, która ją prowadziła do Cleveland zbyt była ważną.... Przyjęła zresztą, bez żadnej fałszywej pruderyi, pomoc i towarzystwo Homicza na kilka godzin, które zamierzała spędzić w New Yorku. On jej dopomógł najpierw wyekspedyować skromne pakunki na dworzec, zkąd miała odjechać w głąb kraju. Potem zjedli razem obiad w jakiejś restauracyi na dolnym Broadwayu, niedaleko Parku Battery (całe 2 dolary Jadwiga pozwoliła na to wydać Homiczowi, na jego usilną zresztą prośbę!); potem zwiedzali miasto w tramwajach i pieszo.... W zwiedzaniu przewodniczył im młody żydek polski, już w Ameryce zaaklimatyzowany, którego Szczepan wynalazł i ugodził zaraz w pobliżu Castle Garden. Przewodnik ten zawiózł ich wreszcie nad wieczorem na dworzec kolejowy, zkąd miała odjechać Jadwiga.
Dzień ten pomimo wszystko był dla Jadwigi miłym.... Chwilami, pomimo ciężkich udręczeń, niepokojących jej ducha, czuła się niemal wesołą.
Nowe miasto, olbrzymie budynki, potężny ruch uliczny, to wszystko zadziwiało i ogłuszało ją i jej towarzysza. Czyniło im niemal wrażenie samotności. Nie przeszkadzała im nawet natrętna gadatliwość żydka przewodnika. Dzielili się wrażeniami na widok tych obrazów tak nowych i wspaniałych.... Mówili o przyszłości. Homicz żartobliwie twierdził, że musi zostać w Ameryce — wielkim człowiekiem. Na usilne jego nalegania Jadwiga obiecała, że po przyjeździe do Cleveland zakomunikuje mu swój adres (w tym celu zapisała sobie adres owego ślusarza, przyjaciela Ho mi cza, z którym, mówiąc nawiasem, ten, zajęty Jadwigą, dotąd ani się jeszcze widział.)
Argumenta Homicza, gdy prosił o jej adres, były przekonywające.
— Ja wiem — mówił jej na dworcu kolei — że ja w obec pani znaczę tyle, co robaczek w obec słońca.... Ale i słońce oświeca robaka ziemnego. Zresztą pani jest głową, ale przecież i najlepszej głowie przydać się kiedyś może para silnych rąk, jak moje.... — tu zarumienił się, bo przypomniał sobie przysługi, już jej wyświadczone; mówił dalej ze smutkiem w głosie: — Być może, iż nigdy się nie zobaczymy.... Wypadki rządzą nami.... Ale może być i inaczej. Szczególniej, jeśliby pani potrzebowała kiedykolwiek pomocy w jakiej ważnej sprawie, ręki wypróbowanej i serca wiernego, to proszę o mnie pamiętać.... Słówko tylko do mnie, a stawię się, jeśli żyw będę, jeśli to tylko w ludzkiej będzie mocy!
Mówił to powoli, spokojnie, a ze słów jego czuć było szczerość nieprzepartą.
Jadwiga pomyślała sobie w tej chwili, że istotnie w sprawie, która ją powołała do Ameryki, przydałaby się jej może niekiedy taka pomoc męzka.... Miękko się jej zrobiło przez chwilę na sercu, ale wnet otrząsnęła się z wrażenia. Uśmiechnęła się poważnie — i rzekła:
— No.... no.... zobaczymy.... na teraz do widzenia!
Tłum tymczasem przewijał się dokoła nich. Po za peronem rozbrzmiewały sygnały, w dali na szynach migotały kolorowe światełka, buchała para i biły dzwony lokomotyw, syczały światła elektryczne i turkotały taczki z pakunkami... Żydek przewodnik gapiowato przyglądał się tej tak niezwykłej parze.
— Musi być, narzeczeni!... — mruknął pod nosem, splunął i odszedł na bok.
Wreszcie nastąpiła chwila rozstania.
Homicz ujął za rękę Jadwigę i uścisnął ją silnie..,. Przez chwilę trzymał tę rączkę w swej dłoni, a w oku jego zabłysła tymczasem — gruba łza. Ona patrzyła na niego z życzliwością i smutkiem, jak na dziecko. Wreszcie łagodnie, rzekła raz jeszcze „Do widzenia!“ — i skierowała się ku kratce, oddzielającej ją od pociągu.
Za chwilę uderzył dzwon,...
Pociąg ruszył z miejsca, sapiąc i sycząc. Jadwiga wyjrzała raz jeszcze przez okno. Homicz stał na platformie, powiewając chustką.
Ta chustka niepokoiła ją cokolwiek.
Otrząsnęła się wreszcie z wrażeń.
Ułożyła swe pakuneczki i przygotowała sobie dogodne miejsce. Zaczęła teraz myśleć... Wyrozumowała sobie, iż należy jak najprędzej wyrugować z głowy pamięć o tym sielankowym epizodzie z podróży. Czuła instynktownie, że chłopiec był w niej rozkochany na śmierć; ale czemuż tak niefortunnie ulokował swoje uczucia? Czy ona temu winna?
Wszakże on dla niej nigdy niczem być nie może. Życie jej teraz ma cel inny, aniżeli folgowanie uczuciom własnym... Zresztą uczucia swoje, zdawało się jej, rozbiła na zawsze, tam w Poznaniu, gdy przed dwoma miesiącami pisała list do Konrada.
Dość o tem myśleć....
Będzie teraz myślała tylko o swem zadaniu, o strasznym dramacie z przed lat 17tu.
Tym razem jednak wola odmawiała posłuszeństwa umysłowi. Przed oczyma jej coraz to stawała strapiona, a tak wymowna twarz Szczepana, a w oku jego łza, duża, czysta, jak brylant.... Czuła, że cierpiał — i bolała nad nim.
A pociąg tymczasem leciał w przestrzeli, siał skry.
Dopiero po godzinie takiej monotonnej jazdy, gdy w wagonie zapanowała cisza pośród na pół uśpionych pasażerów, myśli dziewczęcia zdołały się skupić na przedmiocie, który ją prowadził do Cleveland.
Co ją tam czeka? co tam ma czynić? — oto pytania, które sobie postawiła.
Odpowiedź na to była prosta.
Celem jej będzie: odnaleźć w Cleveland Julię Cybik, ową kobietę, o której wspominała kartka Millera i rękopism nieboszczyka jej ojca, a od tej kobiety dowie się za okazaniem pierścionka lub w inny sposób, gdzie znaleźć Millera.
„Odnaleźć“, „dowiedzieć się!“ — myślała Jadwiga — to powiedzieć łatwo, ale w wykonaniu jakież to przedstawiać może trudności!
Przed wyjazdem do Ameryki starała się zyskać jak najobszerniejsze informacye o stosunkach amerykańskich wogóle i o stosunkach Polaków, zamieszkałych w Ameryce, w szczególności.... Przeczytała w tym celu wszystko, co tylko znaleźć mogła, postarała się o gazety polskie, wychodzące w Ameryce — i zapytywała osoby, które powróciły do starego kraju z drugiej półkuli.... Wiedziała tedy, jak wielką jest ruchliwość ludności polskiej w Ameryce. Nie łudziła się więc bezwzględną nadzieją, że Julię Cybik znajdzie na miejscu.
— Nic to!.... — mówiła sama do siebie Choćbym cały kontynent amerykański przebiedz musiała wszerz i wzdłuż, odnaleźć ją muszę....
Lecz oto nowa trudność przedstawiała się mścicielce honoru swego ojca, A jeśli Cybikowa nic powiedzieć nie zechce? Jeśli o owym złamanym na pół pierścionku i o tem, co było przed laty 17tu, zapomniała? Jeśli zdzieciniała na starość — lub wreszcie tajemnicę zabrała ze sobą do grobu? Ile pytań, tyle nadziei straconych....
Na tydzień przed wyjazdem odwiedziła Cieszyn (na Ślązku austryackim), zkąd według rękopismu skazanego na śmierć, miał pochodzić Miller, a zapewne i jego krewna Cybikowa — i starała się zebrać tam o obydwojgu jakieś informacye. Rezultat był bardzo niewielki, ale przecież był.... Dowiedziała się tam np., iż nazwisko owego Millera było przybrane w Ameryce — i że właściwie nazywał się Morski.... Sądzono także, iż prawdopodobnie żył jeszcze gdzieś w Stanach Zjednoczonych.
To też Jadwiga postanowiła, jeśli ją zawiedzie Cybikowa, pójść za wskazówkami, zyskanemi w Cieszynie.
Pojedzie nadto do New Orleans. Tam zbada sprawę na nowo. Jeśli będzie potrzeba, zaangażuje najlepszych detektywów. Poruszy kamień na kamieniu, a rzecz całą wyjaśni....
Bóg, który ją tutaj cudownym sposobem przywiódł, da jej siłę i zwycięztwo.
Modlitwą gorącą, wzniesioną w duchu do Pana nad Pany, zakończyła swe rozmyślania.
Oczy jej kleiły się do snu....
Głowa kołysała się lekko przez chwilę, aż opadła na poduszkę.... Miarowo, zwolna turkotały koła pociągu. Od świateł elektrycznych, rozjaśniających wnętrze wagonu, szły owalne, białe, pół matowe, pół przejrzyste opary mgły, tworzące, jak gdyby z topionego srebra ramę do jakiegoś dziwnego, fantastycznego obrazu.... W tym obrazie Jadwiga widziała siebie samą w takiej postaci, w jakiej nieraz malują archaniołów, walczącą z wężem, który oplątał jej stopy; ten wąż podnosił się w górę, wyrastał, potężniał i z pośrodka okalających go krwawych płomieni ukazywał twarz kameleonową, niby ludzką, mieniącą się, kolejno podobną.... rzecz dziwna.... to do rysów Konrada Felsensteina.... to do jakiegoś starca o siwych włosach i siwej brodzie.... to wreszcie — zkądże znowu? — do ruchliwych rysów pana Bolo Kaliskiego, owego dystyngowanego jegomości z okrętu z kajuty 2ej.... Ta twarz, coraz to zmieniająca wyraz i charakter, coraz to była ohydniejszą.... Dech jej wstrętny czuła na swej twarzy Jadwiga. Już ta twarz piekielna zbliża się do jej ust.... Boże, Boże! kto ją uratuje od potwora?! Wtem z oparów ramy zaczęła się wywijać nowa, srebrzysta postać.... Pancerz ma srebrny, a miecz ognisty. Uderza w łeb potwora i oto wąż, krwawym wymiotując potopem, maleje.... kurczy się... zanika. O w rycerz w łuskach srebrnych zwyciężył.... Kto to? Obraz cały w mgle się zaczyna roztapiać. Blednie... za chwilę już zniknie. Kto to? kto? — powtarzała Jadwiga z upartym, gorączkowym niepokojem — kto?
....Naraz w ostatnich błyskach srebrnych postać rycerska z obrazu okazuje swą twarz tryumfującą.... To twarz Szczepana Homicza....
Miarowy turkot pociągu ustaje. Jadwiga się budzi.
To był sen tylko.... Co za sen niedorzeczny!
W okna wagonu wpada półmrok świtu... Pociąg stanął w polu, opodal stacyi — i sapiąc ciężko, pompuje wodę ze zbiornika.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tę samą noc inaczej przepędził Szczepan Homicz, inaczej i weselej.
Około godz. 11ej wieczorem znajdujemy go na 5ej ul. w New Yorku, w restauracyjce polskiej u „Matki”.
Kto z młodzieży polskiej, przez lata całe rozbijającej się o port New Yorku, z tej cyganery i inteligentnej i półinteligentnej, przybywającej tu z Europy i do starego kraju wracającej, nie znał osobiście lub ze słyszenia „Matki“ i jej jadłodajni!? Była to ostatnia ucieczka głodnych, a i miejsce, gdzie w razie potrzeby można było znaleźć „pajnt“ piwa, zafundowany przez jakiego uczynnego koleżkę.
Nad wejściem do dość wysokiego „basementu“ — szyld: „Restauracya Polska“.
Żadnych napisów angielskich ani niemieckich — bo i po co? — każdy i tak wiedział, że tu bywają sami Polacy, mówią po polsku, klną po polsku, jedzą po polsku, kłócą się po polsku i po polsku.... kredytują. Wewnątrz w niewielkiej, podłużnej izdebce mieściło się pięć czy sześć stołów obiadowych, okrytych dość wątpliwej czystości serwetami, obok krzesła różnego kalibru i rodzaju.... całe, dziurawe i kulawe. W dzień czy późno w noc obsiadały te krzesła różnobarwne postacie młodzieży i starszych. Rano pito tutaj kawę, herbatę lub mleko; od 10ej do 3ej obiadowano; od 5ej do 10ej jadano kolacyę; a zawsze gadano o polityce, patryotyzmie, zreformowaniu społeczeństwa z gruntu — i o tem, zkądby tak pożyczyć — trzy „kwodry“.... na boom.
„Restauracya Polska“, niegdy założona przez „papę“ B...., teraz pod kierunkiem jego wdowy istniejąca, szeroki miała rozgłos.
O adres jej najpierw dowiadywał się każdy polski, biedak, który przez losy zawistne znalazł się na twardym bruku nowojorskim — i tu dążył, jak w dym.... O miłosierdziu „Matki” szły legendy przez Amerykę całą — i sięgały aż po za Ocean. Wiedziano, że poczciwa „Mateczka“ nie była w stanie odpędzić od swoich skromnych progów nędzarza, głód cierpiącego; że tym, którzy czekali, jak zbawienia, „floty“ od krewnych z poza mórz, kredytowała do najdalszych granic i po za wszelkie granice; że dla pozbawionych chwilowo dachu, na ostatni przytułek miała izdebkę oddzielną, w której zawsze kilku „chłopców“ znajdowało schronienie; że wreszcie tu zawsze znaleźć można było wesołe, a liczne towarzystwo rozbitków, wyrzuconych przez falę życia za Ocean.
Było tu zawsze — wesoło.... Prawdziwie — choć bieda, to hoc!
Dokoła tych stołów, na których dymił się najczęściej barszcz zabielany (z rurą) i sterczały zrazy, zasiadała cała galerya ciekawych postaci, istna galerya wykolejonych. Zbankrutowani hrabiowie potrącali łokciami o kantorzystów, których „record“ wekslowy pozostawiał wiele do życzenia; sfiksowany wynalazca „perpetuum mobile“ pił w ręce artysty-malarza, nigdy wielkich nadziei, dziś niestety utopionych w „trzęsionce“; doktor praw z Galicyi ocierał się o dorożkarza z Warszawy; znajdowali się tutaj b. kasyerowie i poeci o wiecznie dziurawej garderobie; uczciwi rzemieślnicy i obok wisielcy najgorszego gatunku; bywała też i płeć piękna, naturalnie o odcieniu mocno emancypowanym. Jednę cechę wspólną miała ta różnobarwna gromada: prawie każdy z tych ludzi (oprócz chyba przejezdnych, dla ciekawości tu zaglądających) miał na swej przeszłości jakąś plamkę: ból ciężki, nałóg przykry, winę jakąś, niezdolność do życia praktycznego, jakąś ciężką omyłkę życiową, a niekiedy (rzadko zresztą) nawet i zbrodnię....
W jaki sposób Homicz dostał się pomiędzy tę gromadę? W sposób bardzo prosty. Pod wskazanym adresem, dokąd go zaprowadził ów żydek-przewodnik, nie znalazł swego przyjaciela ślusarza — i idąc za jego śladem, znalazł się u „Matki“. Ów ślusarz już przed miesiącem z górą wyprowadził się ze swego mieszkania. Dokąd? — Gospodyni, Niemka, z którą widocznie rozstał się w nienajlepszy sposób (powodem.... komorne niezapłacone), ani o tem wiedziała, aniby chciała powiedzieć. Rzuciła tylko Homiczowi od niechcenia adres restauracyi polskiej, w której ów, jak go nazywała, „Kerl“ miał całemi dniami przesiadywać, zamiast pracować.
Nie było jeszcze późno, Szczepan skierował się do restauracyi.
Tu odrazu znalazł się na przyjaznym i swojskim gruncie. Przyjęto go, jak swojego. Koleżki swego nie znalazł. Objaśniono mu tutaj, że Adolf (tak się nazywał ów koleżka) już od paru dni gdzieś się podział: pojechał do Brazylii, mówili jedni; poszedł pieszo do Buffalo, zapewniali inni.... Mniejsza zresztą o niego! Ubytek jednego z gości „Matki” nie robił różnicy, skoro pozostało ich jeszcze tylu, a wszystko — dobre chłopaki.... Adolf był przyjacielem przybyłego, a oni przyjaciółmi Adolfa, dla czegoby się nie mieli zaraz na miejscu poprzyjaźnić?
Tak się też stało.
Nastąpiły prezentacye, przy czem wielki respektu Szczepana wywołał dobór głośno brzmiących tytułów i wysokich godności, jakie przyznawała sobie większość obecnych. Posłano (naturalnie na koszt przybyłego) po parę „pajntów” piwa — i za chwilę w towarzystwie zapanowała harmonia i poufałość.
Wesoło było i gwarno.... Dowcipy i żarty padały, jak grad.
Każdy radził Szczepanowi, co ma robić, gdzie i jak postarać się o robotę, gdzie zamieszkać, jak żyć.... Trzech burszów zrobiło mu zaraz propozycyę podzielenia z nim łóżka na tę noc. Słowem nie było się o co troszczyć, tylko pić — i bawić się.
Program ten wykonywano z zapałem.
Szczepanowi z początku jakoś niezręcznie było śród tego — dość dziwnego towarzystwa, ale kilka kieliszków i szklanek zatarło to pierwsze wrażenie. W parę chwil odkrył pomiędzy obecnymi kilku Warszawiaków, jak on rzemieślników — i to go z nimi zbliżyło.
W godzinę po przybyciu był, jak u siebie.
Gdyby nie to, że przedmiotem rozmowy były zupełnie odmienne stosunki amerykańskie, gdyby nie niezrozumiałe dlań wyrazy angielskie, które często przeplatały polską gawędę, zdawałoby mu się, że siedzi sobie śród wesołych koleżków, przy kuflu piwa, gdzieś „Pod Gwiazdą” lub „Pod zdechłym zającem” w Warszawie.
Do słowa, wśród tego gwaru, Homicz nie bardzo mógł się dorwać....
Inni za to krzyczeli, jak opętani.
W miarę, jak trunek rozgrzewał głowy, scena stawała się coraz bardziej malowniczą... W kącie na pół uśpiony, na pół pijany, kiwał się wynalazca „perpetuum mobile”. „Profesor” Bombaliński, który łączył profesyę malarza pokojowego z dyrektorstwem przygodnej orkiestry, huczał potężnym basem jakiś marsz pogrzebowy. Młody Stolarczyk, zwany „Trusią” piał, jak kogut, a wysoki kantorzysta Łeosz usiłował namalować czerwonym ołówkiem na lśniącej łysinie siedzącego przed nim dra Gryzińskiego (adwokata z Galicyi) — promieniejące słońce.
Gruby jegomość w złotych okularach (stanowiły one właśnie cały jego majątek), noszący w koleżeńskiem kółku przezwisko „Jumby”, Wskoczył na krzesło — i wywijając kapeluszem, wołał na cały głos:
— Niech żyje szlachetny „grynhorn”, który funduje piwo! Hurrah!
Rozgardyasz był ogromny, aż „Mateczka“, siedząca w kuchni z jakiemiś znajomemi, musiała wyjść do przedniej izby.
— Moglibyście też się uciszyć, moje robaczki! — krzyknęła — Czy chcecie do licha, żeby mi moją budę zamknęli?.... Jeśli tak, to lepiej wynoście się gdzieindziej.
Ten argument poskutkował.
Uciszyło się cokolwiek.
Obudził się teraz dr. adwokat Gryziński (przy której to sposobności można było dostrzedz, że jedną połowę wąsa miał niedawno ogoloną i teraz dopiero zwolna odrastającą — skutek zakładu!) i zaproponował, ażeby w sz. zgromadzeniu zaprowadzić reguły parlamentarne, obrać prezydenta i sekretarza — i w ogóle prowadzić cały „byznes” w sposób godny tak poważnego zgromadzenia.
Kantorzysta Łeosz oświadczył uroczyście:
— Podporuję!
Ale wniosek ten znalazł opozycyę. Przepadł.
Natomiast „szlachetny grynhorn”, czyli inaczej mówiąc nasz Szczepan wniósł, ażeby nowego ofiarowanego przezeń w tej chwili dolara (rzucił go na stół!) obrócić — na wódkę i piwo.
Wniosek przyjęty z entuzyazmem. „Trusia” w dowód uznania gwiżdże w tem miejscu, jak kos.
Rozmowy i dysputy znów się rozpoczęły, ale szły w bardziej umiarkowanem tempie. Do Szczepana zbliżył się teraz dość młody, wysoki blondyn, o długich, białych prawie wąsach i poczciwym wyrazie twarzy. Przyglądał mu się przez długą chwilę, wreszcie wyciągnął doń rękę.
— Znajomiliśmy się — rzekł — i powiedziałem już panu moje nazwisko.... Ale go pan pewno nie pamiętasz!
Ten wstęp zmieszał Szczepana.
— W samej rzeczy.. — bąkał — to jest.... właśnie....
Blondyn roześmiał się do niego.
— No... no... nie martw się pan tem — mówił głosem równym i mile brzmiącym — To tylko naturalne. Pan jesteś jeden... a przedstawiono panu tych tam — wskazał ręką na towarzyszów — całą bandę. Salomonem czy tam jakim innym mędrcem musiałbyś pan być, ażeby zapamiętać ich wszystkie nazwiska.... ba! gdyby to tylko nazwiska, ale i godności.
I twarz Szczepana okrasił teraz uśmiech. Czuł, że budzi się w nim odrazu sympatya ku temu nieznajomemu.
— Otóż — ciągnął dalej blondyn — nie od rzeczy będzie, jeśli po tej ogólnej prezentacyi przedstawię się panu na nowo.... prywatnie. Jestem Cierzan.... Piotr Cierzan.... ślusarz — tutaj pracuję przy elektryczności.
— A! to kolega... — wyrwało się Szczepanowi.
— Tem lepiej. Widzi pan tedy, kochany panie Szczepanie — ciągnął dalej blondyn — Ja niezupełnie może jestem panu obcy.
— Czy być może?
— Tak, tak.... może być — i jest. Znałem pana najpierw z widzenia w Warszawie....
Szczepan szeroko otworzył oczy. Nie przypominał sobie tej postaci, tych oczu poczciwych, ale jak gdyby przez jakiś ból wewnętrzny zaćmionych. Cierzau uśmiechał się smutno.
— Tak.... tak.... pan może sobie nie przypominasz.... przypomnieć nie możesz.... A jednak pan znałeś... dobrze znałeś.... kogoś dla mnie bardzo drogiego.
Blondyn urwał, a Szczepan spoglądał nań pytająco.
— Tym kimś... — ciągnął tamten — była... Stefcia.
— Ach!
— To... moja żona.
Przez chwilę zapanowało między nimi ambarasujące milczenie. Przerwał je Cierzan (a w głosie jego czuć było drżenie) — i rzekł:
— Nie o to zresztą idzie w tej chwili... O tem pomówimy kiedyindziej. Chciałem panu tylko wyjaśnić, zkąd pana znam... Powtóre — ciągnął dalej — znałem też dobrze pańskiego przyjaciela Adolfa. Szałaput był, ale chłopiec dobry. Listy mi pańskie pokazywał — i nawet kiedy po waryacku gdzieś wyruszył w świat, mówił mi coś, ażebym się panem zajął, jeśli tu przyjedziesz....
— A....
— No, i widzi pan, chcę zrobić to, co obiecałem. Nie patrz pan na mnie tak z ukosa. O tamtern — machnął ręką — co było w Warszawie, nie myśl pan. Ja nie jestem zły człowiek.... a zresztą za dużo już przez nią cierpiałem....
Przez chwilę znów pomiędzy nimi zapanowało milczenie.
— Czy pan wiesz, że ona jest tu....w Ameryce? — zaczął naraz Cierzan.
— Kto? — No.... któż?! Stefka....
Dr. Gryziński, który siedział z boku, zwrócił naraz swój gruby kark do nich — i rzekł do Homicza:
— Aha! Już panu opowiada o Stefce... To jego zwykła „piła!”
Cierzan się zmieszał. Bolesny uśmiech zaigrał mu na ustach.
— A.... — skinął ręką — doktor, jak zwykle, głupstwa gada.... Otóż, o czem mówiliśmy? Ja pana tak, prawie, jak znam — i choć nie wysuwałem się naprzód, jak tamci, to przecież mogę być panu bardziej, niż oni, użytecznym.... Mieszkam w swoich meblach — nie tak, jak oni. Nie bój się pan. Stefci u mnie niema. Pojechała. Bóg ją raczy wiedzieć, gdzie... Mogę też panu być pomocnym przy wyszukaniu roboty. Ludzi tu znam.... No i jakże?
Wyciągnął do Homicza rękę. Ten wahać się przez chwilę zdawał; ale dr. Gryziński, którego widocznie interesowała grupa dwóch młodych ludzi, zainterweniował:
— No.... no — zwrócił się do Szczepana — nie masz, co czekać. Przyjmuj i nie ociągaj się. Lepiej trafić nie możesz....
Homicz położył dłoń na ręku blondyna — i uścisnął ją serdecznie.
— Ot i pakt zawarty! — zauważył żartobliwie Gryziński.
Milczeli przez chwilę a potem odezwał się Cierzan:
— Niedługo pan zapewne zechce pójść spać.... Zmęczenie z podróży zawsze czuć się daje. I ja też długo siedziećbym nie chciał.
— Naturalnie! — odrzekł Homicz.
Ale w tej chwili wynikła burza. Dosłyszano ostatnie słowa.
— Co! — ryknął tragiczny „Jumbo” w złotych okularach — Cierzan chce nam uprowadzić szlachetnego „grynhorna“....
— Porwać!
— „Kidnapować!” — dorzucił Antek, zwany „Kubkiem”, który już od 6ciu lat studyował medycynę — bez skutku.
— Na pohybel mu! — wydeklamował „prof.” Bombaliński, dyrektor orkiestry in partibus infidelium, a „Trusia” udawał teraz (podług własnego komentarza) chrząkanie wściekłego nosorożca, któremu dopiero co wypiłowano ząb.
Burzę tę wnet uspokoił „szlachetny grynhorn“ (inaczej Homicz), oświadczywszy publicznie, że towarzystwa w tej jeszcze chwili opuszczać nie myśli.
Przyniesiono piwo.
Rozmowa potoczyła się na nowo. Dr. Gryziński pytał Homicza o szczegóły podróży. Naturalnie głównym przedmiotem opowiadania Szczepana była przygoda z Duńczykiem. Wywoływała ona głośne okrzyki zdumienia. Wreszcie Szczepan wspomniało owym dystyngowanym podróżnym z 2iej klasy, który nosił dźwięczne imię „Bolo L. Kaliski“.
— Co!.... ten stary łobuz znów przyjechał do Ameryki? — zawołał ktoś z obecnych.
— Alboż go państwo znacie? — odpowiedział pytaniem Homicz.
— Jak zły szeląg.
— Może to inna osoba — protestował Homicz — ten pan z okrętu, to bardzo elegancki jegomość....
— Naturalnie! Pachnie, jak cały skład perfumeryi, szwargoce wszystkiemi językami świata i obwiesza się brylantami, dyabli zresztą wiedzą, czy prawdziwemi.... Wyjeżdża z Ameryki obdarty, ale wraca tu z powrotem, wysztafirowany, jak kokietka. Znamy to ziółko aż za bardzo!
— A więc któż to jest w rezultacie ten pan? — pytał nieco skonfudowany Szczepan.
Tu dr. Gryziński nachylił się mu do ucha i rzekł głosem przyciszonym:
— To szpice] polityczny.... policyjna sztuka. Trzeba się go strzedz!
Wszyscy inni to potwierdzili.
Niemiłe to wywarło wrażenie na Homiczu.
Polak każdy wrodzony ma wstręt do szpiegów, tem bardziej Homicz, trochę spiskowiec. Niemiło mu się zrobiło, gdy pomyślał, że „szpiegowi“ jeszcze poprzedniego dnia podawał rękę. Jakże to powierzchowność może mylić! I mimo woli wstrząsł się na myśl, że niejeden z tych ludzi, z którymi tak mu dziś wesoło, jest może także skończonym łotrem. Odszedł mu smak od całej tej kompanii.
Poszukał teraz oczyma smutnych, poczciwych oczu Cierzana. O! ten nie może być chyba złym człowiekiem. Zrozumieli się oczy ma.
Trzeba już pójść do domu.
Lecz nie zawsze się tak czyni, jak się zamierza. W tej chwili nastąpił wypadek, który zmienił plany kompanii na noc całą.
Do izby restauracyjnej wpadł jeden z „chłopców”, który wyszedł przed chwilą na ulicę, aby wypalić swobodnie papierosa. Machał ogromnie rękoma — i wołał:
— Morski!.... Stary Morski idzie. Będzie biba!
Słowa te zelektryzowały całe towarzystwo. Wszyscy powstawali z miejsc.... Na twarzach zapanowało ożywienie. „Trusia” kwiczał teraz rozpaczliwemi jękami prosięcia, któremu (jak objaśniał) ciotka z trojgiem dzieci — umarła na cholerę.

V.

Kto był ów Morski, powód tak ogromnej sensacyi?
Zaraz odpowiemy.
Była to postać istotnie niezwykła. Od lat dziesiątka znano go już w New Yorku. Zwykł był tu ukazywać się raz lub dwa na rok w odstępach nieregularnych. Niekiedy bywał częściej; kiedyindziej znikał na czas dłuższy. Przyjeżdżał, mieszał się w wir wesołego życia tutejszej hulaszczej Polonii, pieniądze rzucał całemi garśćmi, pił, hulał, wszystkich prowadził na boom, wreszcie wycieńczony, złobuzowany — znikał.
Legendowe opowiadania chodziły o nim po New Yorku, a szczególniej u „Matki“.
Jedni mówili, że był bogatym farmerem i posiadaczem tysięcznych stad owiec i bydła rogatego na dalekim Zachodzie; inni zapewniali najbardziej stanowczo, iż własnością jego są ogromne i nadzwyczaj obfite kopalnie złota w Kalifornii czy też może w Colorado. Jeszcze inni (ci największą obdarzeni fantazyą) mniemali, że mógł on być z równą szansą uczestnikiem bandy, łupiącej pociągi kolejowe w New Mexico, jak i moonshiner’em w Arizonie.
Nikt nic pewnego o nim nie wiedział.
To fakt niewątpliwy, że gdy przyjeżdżał do New Yorku, pierwszy jego krok był do „Matki“.
A tam już 5ciodolarówki zaczynały fruwać, jak wróble....
To też łatwo zrozumieć sensacyę, jaką wywoła wieść o ukazaniu się Morskiego, pośród hrabiów, którzy potrafili żyć po pięć lat na kredyt u “Matki” i galicyjskich doktorów prawa, w których egzystencyi butelka mrożonego szampana stanowiła — początek nowej epoki.
Oto i Morski.
U kazał się teraz w progu basementu „Polskiej Restauracyi”, Jest to człowiek wysoki o atletycznej postaci. Ma wygląd dawnego żołnierza. Może mieć lat 50 lub więcej. Twarz czerwona, oczy podkrążone fałdami zmarszczek, nos purpurowy prawie (widocznie od nadużycia trunków); nosi siwe wąsy i siwą brodę w formie wachlarza. Twarz, a szczególniej oczy bardzo ruchliwe. Wogóle w wyrazie twarzy coś niemiłego i niepokojącego.
Szedł, utykając; na jedną nogę był kulawy.
Morski stanął pośrodku izdebki restauracyjnej — i wzniósłszy sękaty kij do góry, wywinął nim młynka. Potem salutował tym samym kijem do ramienia.
Widocznie był już niezupełnie trzeźwy.
— Jak się mata, chłopcy? — wołał.
— Zdrowo, ojczulu.... — odpowiadali wszyscy.
— A pójdziewa na boom?
— Co nie mamy iść!....
Morski znów wywinął młynka w powietrzu.
— A no to pójdziewa.... A na rozgrzewkę najpierw ponczyku... Gdzie sa ta „Matula”?
„Matka” tymczasem już i sama pokazała się w progu kuchni.
Zbliżała się godzina jedenasta. Czas było wyprawić „robaczków” precz. Godziny wydawania wieczerzy dawno się już skończyły. Godzina lita była kresem wszelkich hec.
„Mateczka“, ujrzawszy Morskiego, aż za głowę się wzięła.
— A z jakimże to deszczem spadliście, stary wisusie? — pytała — Znowu mi tu na parę dni po bu rzycie moich wszystkich robaczków.
Stary tylko się śmiał na tę apostrofę i pokręcał siwego wąsa z uciechy.
— Jo.... jo — mówił — rychtyg mówicie, mateczko.... Poburzyć nie poburzę, a że ich dziś na całą noc na boom wezmę.... that's the fact. A przedtem ino prośba do mateczki... nie odmówicie, prawda?!
Ale „Mateczka“ protestowała.
— Znam ja wasze prośby.... nic z tego! Pewno jaka hulanka. Już późno.... Idźcie sobie gdzieindziej.
Protest ten nie był skuteczny.
Przybyły hulaka wyprostował się — i huknął:
— A no, jakem Morski, tak tego nie będzie.... Musi być wszystko po porządku. Dziesięć lat znamy się z mateczką i nigdy mnie ztąd nie odpędzono jeszcze ode drzwi!
„Matka” już się uśmiechała. Morski z całą siłą uderzył się w piersi.
— Będzie poncz.... będzie poncz! — wołał a mateczka też z nami jednę szklanusię wypiją.... A nie, to kwita z przyjaźni!
I na zakończenie przemowy stary birbant ucałował rękę „Mateczki” kilkakrotnie. To ostatecznie przekonało poczciwą kobietę.
— Ha.... to niech już będzie, jak chcecie.... Tyko sprawiajcie sie się prędko — i cicho.
Sure.... — odpowiadał Morski.
Zaczął się teraz dopiero ruch. Jedni poleceli po wino, inni po cukier, jeszcze inni po cytryny. Stanęła pośrodku stołu waza ogromna.
Stary Morski szastał się po izbie, jak młodzik.
Znajomił się z nowymi gośćmi od „Matki“, pytał o zdrowie i powodzenie dawniej znajomych, żartował, dawał rozporządzenia co do przyrządzenia ponczu. Homicz i Cierzan teraz ani myśleć mogli o opuszczeniu kompanii.
I oto dla czego, o godz. 11ej w nocy, w chwili, gdy Jadwigę, zadumaną i rozmarzoną, unosił w dal, przez lądy amerykańskie, pociąg ku Cleveland, Szczepan siedział w restauracyjce „Matki” przy wazie ponczu.
Zagaszono gazy.
Siny płomień buchał z wazy — i dziwnym blaskiem oświetlał twarze obecnych.... Rysy starego Morskiego w tem oświetleniu zdawały się Homiczowi dziwnie nieprzyjemne.... trupie jakieś.
Zresztą Morski dotrzymał słowa danego „Matce“.
W pół godziny poncz był wypity, a „Restauracya“ zamknięta.
Pod przewodnictwem Morskiego, który kij, jak pałasz, trzymał przed sobą i komenderował to po niemiecku, to po polsku, to po angielsku, maszerowało przez 5tą ulicę ku Bowery dwudziestu chłopców — dwójkami. Pochód zamykał dr. Gryziński.
„Trusia“ trąbił tak, jak gdyby miał w brzuchu ze cztery puzony.
Homicz napróżno chciał się wyrwać z tego wojska razem z Cierzanem.
Poszli tedy na „Bowery“, potem gdzieś jeszcze dalej na dół miasta, jeszcze gdzieś w górę; odwiedzili moc saloonów, hal koncertowych i nocnych restauracyj, byli nawet na jakimś balu maskowym i w dwóch szulerniach. Ostatecznie, gdzie byli i co robili, dokładnie nikt z nich nie wiedział.
Wreszcie, już po piątej rano, o świcie, znajdujemy ową hulaszczą gromadkę, która po drodze stopniała do sześciu czy siedmiu osób, w bogato urządzonym, a przez całą noc otwartym „saloonie“ na 3ej Avenue.
Gości tu już niewielu.
W wielkiej sali po za barą, oprócz nich i kelnerów, niema już prawie nikogo — tylko z sąsiedniego gabinetu odzywa się piskliwy głos jakiejś zapóżnionej nocnej piękności.
„Dr.“ Gryziński oparł się łokciami o stół — i mówi:
— Życie jest podłe.... yes, sir.... podłe!
Długi Łeosz, kantorzysta, stojąc pośród sali, deklamuje z zapałem (i z czkawką), „Czarny szal“. Przy fortepianie siedzą „Trusia“ z „profesorem“ Bombalińskim — i dysputują nad bardzo ważną kwestyą: czy kura, mająca znieść jajko, gdacze z tonu cis czy też przeciwnie z fis.
W kącie siadł Morski z Homiczem.
Stary birbant jest strasznie pijany. Homicz (mówiąc nawiasem, uważano go nawet w Warszawie za jedną z głów „najtęższych” pod względem trunku) — dość mocno podniecony.
Morski przyczepił się do Homicza, jak oset; prawie nie puszcza go od siebie. Poczuł jak powiadał, „wielkie upodobanie” do „grynhorna”.
I teraz bełkoce mu coś, czego Homicz nie jest w stanie zrozumieć, jakieś napomnienie czy też uwagę.
Homicz myśli sobie:
— A jednak to wszystko dyabelnie nudne.... Co oni widzą w tem za zabawę?
I przed oczyma jego ducha staje idealna, zadumana, a tak poważna i rozumna twarzyczka Jadwigi.
W tej chwili Morski zrywa się z miejsca, jak na sprężynach.
— Do piekła z tem wszystkiem! — woła.
I jednym zamachem ręki zmiótł stojące na stole butelki piwa oraz kieliszki z wódką i sherry....
Brzęk tłuczonego szkła wywołuje sensacyę.
Trunki rozlały się po podłodze. Szczątki butelek i kieliszków zaścielają ziemię..... Przybiegli kelnerzy. „Dr.” Gryzitiski podniósł głowę.
— Co to? — pyta.
A stary Morski do kelnerów:
— Sprzątnąć to.... płacę. A teraz szampana mrożonego.... dla wszystkich szampana!
Twarz ma wykrzywioną; oczy — szeroko rozwarte.
Kelnerzy stanęli, niepewni, co robić. Mordki tymczasem jest coraz więcej podniecony. Woła:
— Co!.... Myślicie, że stary Mill.... — ogląda się dokoła i pyta: — Kto powiedział Miller?... kto?.... ja jestem Morski... Morski! rozumiecie, do stu tysięcy szatanów.... Czy myślicie, że stary Morski nie ma pieniędzy? Patrzcie....
Prawie rozdarł surdut na piersiach — i Wyjął grubo naładowany pugilares.
Rzucił dwie studolarówki na stół.
— Oto dolary.... Hej, szampana!
Kelnerzy na widok pieniędzy stali się usłużni. Ruszają się szybko. Szampan ukazuje się na stole.
I wtedy nastąpiła scena, na widok której wszystkim krew na chwilę zastygła w żyłach.... Widocznie jakaś myśl straszna przyszła do głowy pijanemu aż do obłędu Morskiemu, ukazał mu się jakiś obraz ponury.
Gdy puknął korek pierwszej z butelek szampana, Morski pochwycił butelkę i nie czekając na kieliszek, pił z jej gardzielą. Oczy mu krwią zaszły. Ściskał konwulsyjnie złoconą szyję butelki.
Wszyscy zgromadzili się dookoła niego.
Chwiał się na nogach i spoglądał z przerażeniem w lustro, wiszące naprzeciwko, jak gdyby tam widział jakieś widmo ohydne.... Zaczął mówić sam do siebie.
Mówił po polsku, a wyrazy jego zaledwie zrozumieć podobna.
— ....Boże! znów to samo widowisko... Znów.... Okropność! — szeptał ponuro — Ta szubienica.... ten niewinny.... — głos jego podniósł się do rozpaczliwego krzyku: — Krew, krew, krew!
Homicz i Gryziński próbowali go uspokoić — napróżno.
Morski szeptał znowu:
— ....I kto temu winien? kto? To on.... ten szatan.... ten potrójny morderca.... Potwór!....
Głos mu się przerwał.
W rysach twarzy widać było niesłychaną trwogę.... Chwiał się na nogach, aż homicz podtrzymał go silnem ramieniem, ażeby nie upadł.
Morski znów się porwał z miejsca. Wskazywał palcem w lustro — i trząsł się cały.
— Idzie.... idzie.... Ratunku!
Bił rękoma powietrze, jakby odpychając jakieś straszne widmo.
Naraz jego ręka lewa, w której trzymał niedopitą butelkę z szampanem, naprężyła się. Butelka wyleciała w powietrze i uderzyła z brzękiem w szybę lustrzaną.
Lustro pękło w samym środku.
Morski padł teraz na ręce Homicza i Gryzińskiego — nieprzytomny. Kelnerzy zgłupieli. Z „barroom’u” przybył właściciel saloonu. Chciał posyłać po policyę, ale Gryziński go uspokoił.
— Policyi nie potrzeba — rzekł — doktora tylko przyprowadźcie — i dajcie mu spokojny pokoik. Będzie all right. „Gentleman” ma trochę burzliwą „spree“, ale to nic: ma pieniądze — i za wszystko zapłaci.
To poskutkowało.
Gospodarz saloonu oświadczył, że „gentlemani” można przenieść do sąsiedniego gabinetu. Tak też uczyniono....
Niósł go Homicz z jednym z kelnerów, a starzec, niesiony, darł piersi, rzucał się i zdawał się czegoś szukać przy sobie.
Wkrótce też przybył i doktor.
Dopiero o 8ej czy 9ej rano, wyekspedyowawszy przytomnego już, ale ciężko chorego Morskiego powozem do hotelu, Homicz i „dr.” Gryziński opuszcza i wspaniały „saloon” na 3ej Avenue.
— Odprowadzę pana teraz do mieszkania pańskiego przyszłego szlafkamrata, Cierzana mówił „dr.” do Homicza — Czas się wyspać....
Szczepan był blady i milczący. Odpowiedział tylko skinieniem głowy.
Szli tak przez chwilę.
— Ale jednak, co za niezwykła scena! — zauważył nagle Homicz.
„Dr.” pokiwał głową.
— Niezwykła, to niezwykła.... Widzę u niego coś podobnego trzeci raz. Sens moralny: albo obłęd pijacki.... delirium tremens.... albo ten człowiek.... ma coś strasznego na sumieniu. Niech go tam! nie my będziemy za niego odpowiadali, a kompan dobry jest i jak funduje, to.... dycht.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Około tego samego czasu, pociąg wiozący Jadwigę przybył do celu.
— Cleveland! — odezwały się wołania.
Ostatnie jęki dzwonu umilkły z lokomotywy. Syknęły ostatnie strumienie wypuszczonej na zewnątrz pary.... Pociąg stanął.
Jadwiga ukazała się na galeryjce wagonu.
Blada była i zmęczona, ale oczy jej promieniały ogniem woli. W ręku niosła maleńką tylko walizkę i parasol; przewieszony miała przez ramię pakuneczek jakiś na rzemieniach. Zeszła powoli po schodach wagonu — i skierowała się na peron.
Tu postawiła walizkę na podłodze i namyślała się przez chwilę.
Chwila czynu się zbliżała.
Była teraz sama ostatecznie.... Sama radzić sobie musiała. Nikogo z nią i przy niej. I w tej chwili mignęła jej przed wzrokiem myśli żwawa i dzielna postać Homicza.
— Ha.... cóż robić... — westchnęła.
Nie zginie przecież! Język to grunt. Szczęściem, zna język angielski — i ta znajomość języka już jej wiele oddała usług. Nie myślała sama, ucząc się go niegdy w Hamburgu, że tak to ważna rzecz; a cioteczka Biechońska nieraz z niej z tego powodu żartowała, twierdząc, że zamierza chyba wyjść za mąż za jakiego „królewicza angielskiego!“
Na myśl o ciotce — ileż tysięcy mil od niej oddalonej! — gardło Jadwigi ścisnęło spazmatyczne łkanie.
Ale siła woli zatryumfowała. Już po chwili była spokojna.
Skierowała się ku drzwiom, na których spostrzegła napis „lunch” — i myślała o tem, kogo, po napiciu się kawy, zapytać o najtańszy i najprzyzwoitszy hotel.... Gdy oto zatrzymał ją w drodze głośny polski wykrzyknik:
— A! co za miłe spotkanie....
Podniosła głowę — i ujrzała postać p. Bolo L. Kaliskiego, owego eleganckiego jegomomości z 2ej kajuty okrętu, który ją przywiózł do Ameryki.
Drgnęła mimo woli na myśl o śnie, prześnionym niedawno w wagonie.
Pan Bolo L. mówił dużo — i mówił szybko.
Niespodzianka, jakiej doznał na widok bohaterki sensacyjnych wydarzeń z bremeńskiego okrętu, dodała mu jeszcze wymowy. Obracał językiem, jak śrubą oceanowego parowca: „Boże mój! co za zdarzenie!.... Więc jednym pociągiem jechali z New Yorku do Cleveland. Nigdyby się tego nie domyślił. Zna zresztą Cleveland, jak własną kieszeń.... Bardzo ładne miasteczko! Nadzwyczaj malownicze.... Był tu już nieraz. Czy nie mógłby czem służyć szan. rodaczce: radą.... wskazówką? Oddaje się cały na jej usługi” itd. itd.
Jadwidze wprawdzie ani trochę nie przypadał do gustu elegancki p. Bolo L. Kaliski; czuła w nim jakiś fałsz; ale rozumiała, że w danej chwili ten człowiek może jej być istotnie pożytecznym.
Nie pozwoli mu zresztą zbyt się narzucać.
W krótkich, a spokojnych wyrazach podziękowała Kaliskiemu za życzliwość. Oświadczyła, że nadużywać jej nie będzie.
Zapytała wreszcie o przyzwoity, a tani hotel w Cleveland.
P. Bolo L. Kaliski był zachwycony. Polecił podróżniczce „Hotel National”.
— To istna perełka! — wołał zachwycony — Ja się tam zawsze zatrzymuję.... I niedrogi przy tem. Oto jego omnibus.
Razem wsiedli do omnibusu.
Czy jednak Jadwiga pojechałaby razem z eleganckim panem Bolo, gdyby wiedziała o opinii, jaką o nim poprzedniego dnia wieczorem wygłoszono w „Restauracyi Polskiej“ w New Yorku? — wątpić należy.

VI.

Trzy obrazki, z trzech różnych stron wielkiego kontynentu amerykańskiego (fotografie momentalne).

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rzecz w New Yorku na E. 7ej ulicy.
Mieszkanie poddaszne. Izdebka i sypialnia. W obiedwu sufit ścięty — i okienka małe. Umeblowanie nadzwyczaj proste, ale schludne.
Zmrok wpada przez zbrudzone okienka do bedroom’u.
Szczepan Homicz na pół uniósł się na szerokiem, podwójnem łóżka. Jest rozebrany. Ziewnął szeroko — i obejrzał się. Gdzie jest u licha? Co to za izba? Nie znajduje się już przecie na okręcie.... A więc, gdzie?
Znów ziewnął szeroko....
Spojrzał. Bedroom był wązki. Oprócz łóżka, znajdowała się tu tylko umywalnia. Nad łóżkiem obraz Chrystusa na krzyżu; nad umy walnią fotografia kobiety, której rysów w pół mroku rozróżnić niepodobna.
Na karpecie (dywanie) obok łóżka leży jakaś ciemna masa. Chrapie ona strasznie.
To widocznie śpiący człowiek.
Homicz wydobywa zkądś z kieszeni zapałkę. Pociera ją — i oświetla postać chrapiącą na podłodze.
— Ach! to „dr.“ Gryziński.
Teraz Homiczowi wraca pamięć wypadków. Już wie. Jest w gościnie u Cierzana. Przyprowadził go tutaj, dziś rano, po całonocnej hulance z Morskim, Gryzińskim. Cierzana nie zastali, poszedł do roboty. Ale „dr.“, który, o ile się zdaje, z zasady nigdy nie miał swo jego własnego mieszkania, i znajdował najczę ściej przytułek u znajomych „chłopców“, wiedział dobrze, gdzie szukać klucza.
Zakwaterowali się tedy w łóżku i na karpecie Cierzana.
— Aha! — powiedział do siebie Homicz.
Przeciągnął się i pochylił ku leżącemu na podłodze Gryzińskiemu.
Apoplektyczna twarz „dra“ zabarwiona była wszystkiemi kolorami tęczy.... Jeden wąs (nieogolony) sterczał wysoko, jak bujne kłosy szaro-siwego żyta, a drugi (ten odcięty o zakład!) zaledwo się ukazywał, jak ruń świeża.... Usta były szeroko roztwarte, a na grubych wargach spoczywało kilka much.
Nic sobie nie robiły ze świstania, rzechotania, rzężenia, które wychodziło z głębi gardła „dra“.
— Trzeba starego obudzić — mruknął Homicz — nie wiem, gdzie tu się ruszyć.... A umyć i ubrać się trzeba.
Wstrząsnął „dra“ za ramię. Ale ten gwizdnął tvlko głośniej przez nos:
— Fiu... fiu.... fiu....
Wprawił w ruch energiczny głowę, ręce i nogi śpiącego. Trząsł go gwałtownie. Lecz „dr.“ rzucił się tylko, jak szczupak — i mruknął:
— Apeluję!
Poczem zaczął znowu wygrywać dziwne melodye na swym nosowym instrumencie.
Homicz nie wiedział, co robić. Jakże takiego słonia obudzić?! Lecz oto przyszła mu myśl.
Ścisnął Gryzińskiem u nos, tamując mu dostęp powietrza do cenionego instrumentu. To poskutkowało. „Dr.“ zachłysnął się całą siłą płuc; dmuchnął, sapnął, kichnął, jak gdyby strzelał z armaty; odrzucił od siebie dłoń Szczepana — i już siedział na karpecie na pół rozbudzony.
— Gdzie? co? którędy? — pytał — Kto tu strzelał?!
W sekundę zresztą zoryentował się. Wie dział, gdzie jest i co się dzieje; był w wybornym humorze. W paru słowach porozumiał się ze Szczepanem.
Zapalili lampę naftową — i ubierali się.
Toaleta Cierzana nie była bardzo wykwintna, ale posłużyła im wybornie (szczególniej „drowi“, który nie tak znów bardzo dbał o zewnętrzną powierzchowność. — „Dusza grunt — mawiał — no i sznaps także!“)
Zamieniali przytem pojedyncze wyrazy — i ziewali.
Szczepan stoi właśnie w tej chwili w kamizelce przy umywalni — i pucuje sobie pachnącem mydłem twarz. Wtem promień światła od lampy pada na fotografię, wiszącą na ścianie.
Szczepan przygląda się.
— Ach! — woła — to Stefka....
Co za spotkanie, tu po drugiej stronie Oceanu... A — prawda! przypomina sobie.... Cierzan mówił, że to jego żona. Szczepan głęboko się zamyślił.... Przygląda się twarzy pełnej życia, obfitym włosom, spadającym w nieładzie na plecy i przybranym w wieniec kwiatów — poza jakaś teatralna! — wargom pełnym, jak gdyby rozchylony do pocałunku kwiat.
— Ach... ach... ach! — powtarza.
A „dr.“ Gryziński, który się do niego zbliżył, i zaglądając mu przez ramię na fotografię, dodaje:
— Psia kość.... baba! Krew z mlekiem. Widziałem ją tu coś przed 6ciu miesiącami, kiedy jeszcze była razem z Piotrkiem. Niech jej nóżka spuchnie!
Szczepan pochylił się jeszcze więcej ku fotografii. Pragnie sprawdzić, czy w rysach tej twarzy, w którą lubił niegdyś spoglądać, znajdzie uśmiech, który tak mocno go czarował.
Wtem.... słyszy brzęk. Coś upadło na karpet — dzwoni oddźwiękiem szkła i metalu.
Tak — to „coś“ wypadło jemu samemu z kieszeni od kamizelki. Niema wątpliwości. Lecz zkądże znów z jego kamizelki? O ile sobie przypomina, w kieszeniach nic nie miał.
I co to?
Pochyla się ku ziemi i podnosi błyszczący przedmiot.
Zdziwienie i półuśmiech ukazują mu się na twarzy.... Coś niezwykłego!.. Czyżby jakaś czarodziejka wróżka postanowiła mu dzisiaj w ten sposób uprzyjemnić przebudzenie? To znów wizerunek kobiety.... Coś staroświeckiego! Metalowa ramka, bodaj ze złota, a w środku miniatura na kości słoniowej; wyblakła, zapewne już dość dawno malowana.
Homicz zwrócił się do Gryzińskiego
— Patrz pan, co znalazłem — mówi.
„Dr.“ przygląda się miniaturze z miną znawcy — i powiada:
— Robota artystyczna i twarzyczka „fajn“. Oprawa szczerozłota; w „pfandszapie“ to można zastawić. I gdzież pan to, u licha, znalazłeś?
— W mojej własnej kieszeni....
„Dr.“ zaczyna się śmiać na cały głos.
— Pyszne miejsce do znajdowania różnych przedmiotów... Jabym, będąc na padskiem miejscu, poszukał, czy nie znajdę tam jakiego nieoczekiwanego czeku (uważaj pan na grę słów!) na, $100,000.
A Homicz przygląda się tymczasem miniaturze.
Widocznie jest to wizerunek kobiety z z przed lat. Widać to choćby z uczesania głowy i kołnierzyka u szyi. Twarzyczka kobiety, odtworzonej na miniaturze, jest prześliczną... Dziwna słodycz i zaduma bije od niej. Te rysy, ten uśmiech budzą w mózgu Szczepana przypomnienie..... Znał tę twarzyczkę i uśmiech, widział ją kiedyś... a może tylko.... coś podobnego.
Tak! — ta twarz podobna jest do twarzyczki Jadwigi....
Zamyśla się.
— Ah! czyż to być może? — mówi sam do siebie — zaczynam miewać halucynacye. Wszę dzie widzę jej twarz.
A jednak... — przygląda się znów miniaturze — to rysy i uśmiech Jadwigi. Zkądże znowu? i zkąd ten dziwny przedmiot w kieszeni od kamizelki?
To samo pytanie zainteresowało także Gryzińskiego. Kręci on głową; naraz pyta Homicza:
— A popatrzyłeś pan, czy niema tam nic więcej w tej kieszeni?
Homicz sięga do kamizelki i wydobywa ztamtąd jakiś zmięty papier. Gryziński ogląda to uważnie — i woła:
— Zagadka wyjaśniona.... W ten papier musiała być owinięta miniatura. Jest tu napis, patrz pan. Napisano „Morski”.... Znam jego pismo: bazgrze, jak kura nogą. Wniosek ztąd prosty: miniatura jest własnością Morskiego.
— Ale zkąd się wzięła w mojej kieszeni?
— Przecież jej pan nie ukradłeś!.. Wyjaśnienie może być tylko jedno. W chwili, kiedy pan niosłeś nieprzytomnego Korskiego lub później, gdy się około niego krzątałeś, musiał ci ją sam włożyć do kieszeni... Uczynił to bezwiednie, będąc nieprzytomnym; może zdawało mu się, że gdzieś chowa przedmiot szczególnej dla niego wartości lub też przedmiot, którego nie chciał, ażeby przy nim znaleziono. To bardzo patrzy na człowieka, na pół obłąkanego od pijaństwa....
Objaśnienie starego wygi było zupełnie wystarczające.
Homicz zamilkł. Ale nie przestawała go niepokoić myśl: — Dla czego i zkąd stary Morski mógł mieć w posiadaniu miniaturę kobiety, tak podobnej do Jadwigi?
W tej chwili szczęknął we drzwiach klucz. To Cierzan wracał z roboty.
— Gotowi jesteście panowie? — rzekł — pójdziemy do „Matki“ na kolacyę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Obrazek nr. 2gi.
Rzecz dzieje w Nanticoke, Pa. Jest to niewielkie miasteczko górnicze, położone pośród gór i kopalń w środku Pennsylvanii. Ludność bardzo mięszana: złożona z Polaków, Słowaków, Litwinów, Rusinów; są też Niemcy, Czesi, Irlandczycy, (Ajrysze), żydzi itd. itd. Najtrudniej tu chyba o Amerykanów czystej krwi.
Do tego to Nanticoke udała się prosto z Castle Garden (z New Yorku) młoda para, mająca pretensye do spadku po Walentym Połubajtysie. Z Castle Garden telegrafowali o swem przybyciu do kuzyna Bogusza. Była to właśnie osobistość, która zawiadomiła litewskich Połubajtysów o spadku, daleki ich krewny, sam zresztą nie posiadający żadnych praw do owego majątku.
Bogusz powitał Manię Horodyńską i Połubajtysa na dworcu kolei, wsadził ich w „buggy“ (powozik) — i zaraz zawiózł do siebie.
Ów Bogusz, trzeba przyznać, nie jest to figura zbyt przyjemna.
Krępy i gruby, głowę miał ogromną, a rysy grube; twarz pokryta jest piegami; obfita ryża czupryna i duże rude wąsy, zakrywające usta, dopełniają całości. Przy swej tuszy jest nadzwyczaj ruchliwy; mówi dużo, śmieje się głośno.
Bogusz (inaczej, po litewsku Boguszas, a dla obcych, z którymi miewał interesa, Bogge) był jednym z zamożniejszych polskich „byznesistów” w miasteczku. Utrzymywał hotel, połączony z saloonem, spekulował na gruntach, prowadził sprawy sądowe, załatwiał wszelkie interesa. Mówiono o nim, że jest — głowacz nielada. On to wyszukał ów spadek po zmarłym aż w Pittsburgu Walentym i cały interes puścił w ruch.
Dwoje przybyłych przyjął, jak mógł, najserdeczniej.
Nakarmił ich, poznajomił ze swą rodziną, złożoną z żony i pół tuzina dzieciarni, ulokował w swoim „hotelu” (mówiąc nawiasem, ów hotel składał się z kilku i to niezbyt schludnych izdebek), wreszcie pozwolił się im wyspać po podróży.
Na drugi dzień dopiero przystąpiono do interesu.
W „ofisie” byznesowym p. Bogusza — jest to duża izba, umeblowana dwoma biurkami, wielkim żelaznym piecem, szafą, prasą kopiową, fotelami i tuzinem krzeseł — znajdujemy dwoje przybyłych z Europy, gospodarza i jeszcze jednego jegomości. Jest to Amerykanin, długi, kościsty, o twarzy żaschłej, jak pergamin. Bogusz przedstawił go przed chwilą Mani i Połubajtysowi, jako adwokata Langa.
Teraz objaśnia w paru słowach rzecz całą, najpierw po polsku dla wiadomości Mani i Połubajtysa, potem po angielsku — adwokatowi.
Rzecz się ma tak, iż przed 9ciu miesiącami w m. Pittsburgu, w tymże Stanie, zmarł, nie pozostawiwszy żony i dzieci, Walenty Połubajtys (inaczej Polubaytis), współwłaściciel fabryki wozów i kół. Przybył on do Ameryki przed laty 35ciu, młodym jeszcze będąc chłopcem, pracował najpierw, jako kowal, a potem stopniowo przez pracę i oszczędność doszedł do współwłasności znacznego zakładu przemysłowego. Udział jego w fabryce ceniono na $20,000. Suma odpowiednia została złożona do depozytu sądowego przez wspólników zmarłego, dwóch Niemców. Zmarły nie pozostawił formalnego testamentu, tylko jakąś kartkę bez daty, w której wyraża życzenie, aby jego majątek przeszedł w ręce dziecię po braciach i siostrze, mieszkających na Litwie, a szczególniej, ażeby nie zapomniano o sierocie po bracie Józefie, Frani, która podobno wyszła za mąż w Warszawie za jakiegoś Horodyńskiego.
All right.... — odpowiada adwokat po Wysłuchaniu objaśnienia.
Dalej Bogusz przedstawia adwokatowi Jana Połubajtysa, jako bratanka zmarłego, a Więc współsukcesora i zarazem pełnomocnika wszystkich litewskich Połubajtysów, Manię zaś, jako pełnomocniczkę swej matki, owej sieroty Frani, o której mówi kartka, pozostawiona przez nieboszczyka. — All right.... Gdzie są dokumenta? Wyjmują je z zanadrza Jan i Mania. Adwokat przegląda takowe przez czas dłuższy. Wybornie! Są wszystkie i porządku, przetłumaczone, jak należy, na język angielski w konsulacie Stanów Zjednoczonych w Warszawie.
Teraz zabiera głos adwokat. Mówi coś długo do Bogusza, coś, czego naturalnie ani Mania, ani Połubajtys nie rozumieją — i pokazuje na jakieś akta, znajdujące się na biurku.
Rzecz tę krótko objaśnia po polsku Bogusz.
Adwokat Lang twierdzi; że w ciągu miesiąca, na zasadzie tych dokumentów, zdoła odebrać kapitał spadkowy. Uda się w tym celu zaraz do Pittsburga — i pozostanie tam aż do skutku swych zabiegów. Trzeba załatwić mnóstwo formalności prawnych. Będą duże koszta.... Te koszta on gotów jest wyłożyć z własnej kieszeni. Naturalnie, musi być za swą pracę odpowiednio wynagrodzony. I dla tego proponuje, ażeby lady i gentleman zawarli z nim formalną umowę, przyznającą mu, jako honoraryum, 5 procent od wywindykowanej sumy i nadto zwrot wszystkich niezbędnych kosztów. Umowa leży tam już na biurku spisana. Trzeba ją podpisać. Nadto trzeba pod pisać akt drugi, pełnomocnictwo wspólne dla adw. Langa — i doręczyć mu wszystkie przy wiezione z Europy dokumenta.
To mówiąc, rudy kuzynek Bogusz wyciąga dłoń ku stołowi — i wskazuje papiery, atrament i pióro. Nie pozostaje nic, tylko siąść i podpisać.
Ale Połubajtys, powolny Litwin, nie przywykł do takiego amerykańskiego sposobu załatwiania interesów. Pyta: czy nie możnaby całej tej sprawy odłożyć na pewien czas? Zresztą chciałby zobaczyć papiery, zanim je pod pisze.
Powiada to Boguszowi.
Na ustach grubego hotelisty zabłysnął — przez jedną chwilę — zły uśmiech; ale zaraz przepadł. Poszwargotał parę słów po angielsku z długim, jak tyka, adwokatem.
Ten podniósł się z krzesła. Zebrał leżące na biurku swoje papiery, związał w skórzaną opaskę, włożył kapelusz na głowę i skierował się ku drzwiom mówiąc:
Good bye, ladies and gentleman....
Bogusz zaś objaśnił zdumionym Mani i Litwinowi, że adwokat jest rozgniewany z racyi takiego „grynhornowskiego” traktowania rzeczy — i że gotów jest zrobić interes, albo teras albo nigdy.
Time is money!...
Połubajtys jest przerażony głupstwem, które zrobił; a Mani aż łzy w oczach stanęły.
Biegnie ku drzwiom i za klapę tużurka przytrzymuje znakomitego adwokata.... Prosi go bardzo grzecznie, bardzo ładnemi słowy, ażeby nie odchodził — ma się rozumieć, prosi po polsku. Sztywny, jak tyczka, adwokat słów nie rozumie; ale za to rozumie — jej śliczniutkie spojrzenia.
Oświadcza tedy, że gotów czekać na decyzyę dwojga kuzynów — całe pięć minut.
Kuzynek Bogusz tłumaczy im to ultimatum na język polski.
Wtedy Mania i Połubajtys usuwają się w drugą stronę pokoju i zaczynają się naradzać szeptem.
Ostatecznie Litwin wyraża pewne wątpliwości, — ale co mają robić?! — Nie wiedzą nawet, gdzie i w jakim sądzie znajduje się spadek. Zresztą, gdyby kto chciał zagrabić pieniędze, nie wzywałby ich tutaj... Wszak o spadku nie wiedzieli, i nigdyby się bodaj nie dowiedzieli, gdyby nie kuzynek Bogusz. On przecież listownie z góry zastrzegł sobie 2 procent od sumy spadkowej; w jego interesie będzie tedy leżało, ażeby pieniądze odebrali. Wogóle upoważniono ich do wydatkowania na honorarya i koszta nawet do 10ciu lub 15tu procent sumy.... A więc umowa nie sprzeciwia się ich instrukcyom. Co do treści aktów, zawierzyć trzeba kuzynkowi Boguszowi. Nie oszuka ich przecież!
Narada skończona. Jan Połubajtys występuje naprzód i oświadcza krótko:
— Podpiszemy! Budy kuzynek Bogusz jest jeszcze tyle grzeczny, że tłumaczy (za zgodą patrzącego na zegarek adwokata) znaczenie obu aktów.
Następuje wreszcie ceremonia położenia podpisów.
A gdy Połubajtys kreśli na pierwszym papierze sążnisty swój podpis, Mania zaś pochylona nad nim, czeka swej kolei, grube wargi rudego Bogusza rozchylają się szatańskim uśmiechem.
Podpisy wreszcie są położone i poświadczone przez Bogusza, jako notaryusza publicznego Adwokat Lang zbiera metodycznie papiery i kładzie je do kieszeni. Zegna obecnych, a gdy otwiera drzwi, z jego twarzy spada na chwilę sztywna maska obojętności.
— Do widzenia za miesiąc! — mówi, krzywiąc twarz uśmiechem pogrzebowego, którego w tej chwili zawiadomiono, że w kraju ukazała się — zaraza.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Obrazek nr. 3ci.
Rzecz w Cleveland, Ohio.
Toż samo popołudnie. Niebo zawlokły ołowiane chmury. Powietrze jest bardzo ciężkie.... Na horyzoncie ukazują aię od czasu do czasu błyskawice. Wicher zrywa się. Lada chwila spadną grube krople deszczu.
Przez ulice, prowadzące do odległej dzielnicy miasta, w której ma zamieszkiwać gromadka polskich osadników, biegnie, dzwoniąc głośno, otwarty wagon tramwaju konnego.
W tramwaju znajduje się Jadwiga; obok niej siedzi jakiś młody mężczyzna, wygolony, w złotych okularach. Jest to reporter miejscowej gazety „Leadera”.
Służy on w tej chwili Jadwidze za przewodnika w wyprawie do polskiej dzielnicy. Objaśnić należy w paru słowach, jak doszedł do tej godności.
Pozostawiliśmy Jadwigę, jadącą razem z dystyngowanym p. Kaliskim do wskazanego jej przez niego hotelu. Już w omnibusie nie traciła ona czasu. Zadała ugrzecznionemu jegomości cały szereg pytań, które ją interesowały. Czy tu mieszkają Polacy? gdzie? czy istnieje kościół polski? czy wychodzi polska gazeta? Jakie są najlepsze biura detektówów prywatnych? czy w sprawie poszukiwań jakiejś osoby można się udać do policyi miejskiej? itd. itd. P. Bolo L. Kaliski na wszystkie pytania odpowiadał bardzo chętnie, gotów był do wszelkiej pomocy, obiecywał nastręczyć zaufanego detektywa i był nawet o tyle dyskretnym, że nie pytał o cel poszukiwań; ale co do jednej rzeczy przyznał się do kompletnej niewiadomości. Czy tu, w Cleveland, mieszkają Polacy? Nie wie.... Nie sądzi, aby mieszkali. Był tu parokrotnie, raz nawet przez czas dłuższy — i nigdy o Polakach nie słyszał.
Twierdzenie to, szczególniej w obec informacyj, zebranych przez Jadwigę jeszcze przed wyjazdem z Europy, zdawało się Jadwidze podejrzanem. Zamilkła tedy....
Po przybyciu do hotelu — takowy istotnie okazał się przyzwoitym i tanim — młoda kobieta najpierw odpoczęła parę godzin. Dopiero po południu wyszła na miasto, z planem działania już gotowym. Otrzymawszy odpowiednie wskazówki w hotelu, podążyła wprost do położonej w środku miasta redakcyi najpoczytniejszego miejscowego dziennika (był to właśnie „Leader”) — i dała do niego następujące krótkie ogłoszenie:

Julia Cybik z Cieszyna (Ślązk austryacki) lub jej krewni, gdziekolwiek by się znajdowali, w Cleveland lub w innem mieście, proszeni są o porozumienie się w ważnej sprawie z Miss H. S. w hotelu „National”. Godziny od 8 do 10 rano. Za wiadomość o nich, w razie żądania, nagroda pieniężna do $15.”

Po oddaniu ogłoszenia, Jadwiga poprosiła o wskazanie jej biura redaktora głównego. Zaprowadzono ją. Redaktor był to poważny, stary jegomość z siwą brodą i trzęsącemi się rękoma.
Złożyła na jego biurku swój bilet wizytowy.
W paru słowach objaśniła mu, że przybywa dla poszukiwań w pewnej ważnej sprawie familijnej; idzie jej o znalezienie pewnej Polki, od lat tu już zamieszkałej. Dała w tej chwili odpowiednie ogłoszenie do gazety, ale zamierza oprócz tego czynić poszukiwania na własną rękę. Słyszała, że w Cleveland istnieje dzielnica czy dzielnice, w których Polacy mieszkają gromadnie, lecz, jako cudzoziemka i obca w mieście, naturalnie, o położeniu tych dzielnie wiedzieć nie może.... Otóż, mniemając, że tu najprędzej znaleźć potrafi informacyę w swej sprawie, i licząc na przysłowiową grzeczność Amerykanów dla kobiet, ośmiela się zaniepokoić sz. redakcyę prośbą o dwa słowa wskazówki.
— Prasa jest potęgą — zakończyła z uśmiechem — i do tej potęgi udaję się o pomoc...
Starego redaktora zainteresowała ta tak piękna i inteligentna młoda kobieta, oraz oryginalny sposób poszukiwania informacyi.
Uśmiechnął się i odrzekł:
Yes... Ta potęga pani nie zawiedzie. Istotnie mamy tu w Cleveland Polaków, Czechów, Węgrów.... Nasi reporterzy pani powiedzą — gdzie? Oni wiedzą wszystko. Proszę siąść.
Za chwilę przed obliczem redaktora stał najlepszy reporter „Leadera”, p. Littlejohn. Otrzymał on polecenie nietylko udzielenia pani wszelkich objaśnień o Polakach w Cleveland, ale nadto towarzyszenia jej na miejsce, w celu ułatwienia poszukiwań danej osoby.
Reporter skłonił się na znak, że jest gotów. Audyencya była skończona. Redaktor odprowadził Jadwigę do progu swego biura i na zakończenie pożegnał ją temi słowy:
Yes, miss.... My w Ameryce staramy się być grzeczni dla dam.
To nam wyjaśnia dostatecznie, dla czego znajdujemy Jadwigę Śląską w tramwaju. Udaje się ona do polskiej dzielnicy (zwanej już naówczas „Warszawą”), razem z najznakomitszym reporterem „Leadera“, p. Francisem Littlejohnem.
W drodze zaskoczyła ich burza.
Reporter, nie ze względu na siebie, bynajmniej! ale z względu na lady, zaniepokoił się... Zapytał, czy nie wypadałoby powrócić do miasta następnym tramwajem, idącym z powrotem — i wogóle odłożyć wyprawę do jutra? Ale Jadwiga prosiła o prowadzenie dalej przedsię wzięcia. Mają przecież parasole i burzy się nie boją.... Burza zresztą przejdzie (reporter, znający się trochę na meteorologii, uśmiechnął się przytem z niedowierzaniem). Nareszcie wszak mogą w dzielnicy polskiej prowadzić swe poszukiwania gdzieś pod dachem.
O, yes.... — odrzekł.
Zaraz tuż przy linii tramwaju znajduje się grocernia Mra Dzi.... dzi.... si.... wi.... czyń.... sky (hard name to pronounce!), którego on zna. Widywał go nieraz na mityngach. Very nice fellow! Jest on leaderem Polaków w polityce.... Krócej nazywają go „Big Joanny”. U niego można się będzie dowiedzieć wszystkiego.
Jadwiga skinęła głową na znak zgody.
Zbliżali się teraz ku polskiej dzielnicy. Było tu dość pusto. M. Cleveland położone jest na wzgórzach, poprzedzielanych kotlinami; pełno tu łączących je, przerzuconych przez wąwozy lekkich żelaznych mostków.... Gdzieniegdzie drzewa, śród nich domki. Obraz malowniczy, szczególniej w oświetleniu migających z niebios błyskawic, szczególniej w podmuchach zrywającego się z szaloną potęgą wichru.... Tramwaj jechał teraz bardzo szybko, jak gdyby uciekając przed burzą. Wzdłuż ulicy, którą się posuwał, domy już były rzadkie.... Tylko w dali, nieco na uboczu, widniała kępka drzew, a pośród niej sterczały dachy.
Reporter rozchylił oponę, zasłaniającą bok wagonu tramwajowego przed deszczem — i rzekł:
— Tam mieszkają Polacy! Za siedem czy osiem minut wysiadali z tramwaju przed grocernią p. Dziczyńskiego, zwanego „Big Johnny”. Panował tu właśnie mały popłoch.... Dopiero co zaczęły spadać pierwsze, grube krople deszczu, a nieco opodal na tej skromnej, głównej uliczce polskiej osady ukazała się masa szarego kurzu, podobna nieomal do trąby powietrznej.... Grzmot zahuczał. P. Dziczyński, kiedyindziej wielki polityk miejscowy, dziś zwyczajny sobie grocernik przy białym, wątpliwej zresztą czystości fartuchu, krzątał się wraz z całą rodziną około przenoszenia do „sztoru” warzywa i różnych innych produktów, zwyczajem amerykańskim spoczywających przez cały dzień przed „grocernią”.
Reporter z Jadwigą weszli do składu.
Była to dość długa izba sklepowa, opatrzona z jednej strony kontuarem, a ze wszystkich stron mnóstwem szaf i szafeczek do ściany przymocowanych, koszów, beczek, pak i pudełek.... Wszystko to było na sprzedaż: od sardynek do dzbanków szklanych, od szuwaksu do konfitur. W głębi imponował swem wielkiem kołem żelazny młynek od kawy.
W chwili rozgardyaszu nikt nie zwrócił uwagi na przybyłych. Dopiero, gdy wszystko się uspokoiło, Dziczyński zapytał ich: — cze go chcą?
Mr. Littlejohn przypomniał mu swe nazwisko — i dodał, że przybywa w imieniu „Leadera”.
— Ach, „Leader”.... to co innego!
Nasz polityk wardowy zrzucił w rej chwili fartuch grocernika.... On codziennie czytuje to znakomite pismo! Czerwona barwa jego twarzy przeszła aż w purpuę z zadowolenia, że redakcya „Leadera” wie onim ima do niego interes. Naturalnie poprosił w tej samej chwili dwoje przybyłych do promieniejącego wiśniowym pluszem mebli — „parloru”.
Tu zapuszczono rolety, ażeby błyskawice nie przeszkadzały w rozmowie, zapalono gaz i przystąpiono do rzeczy.
Reporter objaśnił Dziczyńskiemu, iż główny redaktor „Leadera” (w tem miejscu pod niósł brwi odwierć łokcia w górę) prosi go bardzo o łaskawą pomoc dla panny Ślaski, jego rodaczki, w pewnych jej poszukiwaniach. Następnie zabrała głos Jadwiga. Mówiła po polsku, a nasz Dziczyński mocno się zdziwił, że tak dystyngowana osoba mówi — tak wulgarnym językiem. W paru słowach objaśniła mu, o co jej idzie, Chce znaleźć Julię Cybik
— Cybik, Cybik? — powtarzał Dziczyński — acha. Toć to będzie, pewnikiem, nasza stara Cybiczka.... I co pannusia może mieć za interes do tej głupiej baby?
— Więc mieszka tu kobieta tego nazwiska? — pytała głęboko wzruszona.
O yes, mie....
W tej chwili wicher, szalejący na zewnątrz, z nową gwałtownością wstrząsnął domem grocernika, aż w „parlorze” na kominku zabrzęczały stojące tam drobnostki; zarzechotał znowu grom — i nagle padł z głośnym trzaskiem, widać nieopodal, piorun. Wyraz „mieszka” przerwał się w połowie na ustach Dziczydakiego, zbladł on i skreślił na czole znak Krzyża św. Reporter i Jadwiga siedzieli także nieruchomi.
Dopiero po chwili wrócono do przerwanej rozmowy.
— Piekielne powietrze! — zauważył Dziczyński, a potem dodał: — Tać prawda.... prawda..... Najstarszą chyba babunią jest pośród nas ona Cybiczka.... Mieszka ztąd o dwa bloki, w swoim własnym domu. Bogate babsko, a skąpe! Tak mi się patrzy, że ma na imię Jula.... Przywędrowała tutaj zkądciś, jakby ze Ślązka i to tak dawno, że tego już nikt nie zapamięta. Mąż jej umarł, dwóch synów umarło, córka wyszła za mąż podobno aż do St. Paul, gdzieś ta w Minnesocie... A ona tu fort mieszka.... sama, jak palec. Ma rentników w swym domu: ma inne „property“.... żyje z dochodu. Nic nie robi, tylko „dycht“ się modli.... Pobożna babina, a może i nagrzeszyła za młodu....
Grocernik-polityk rozgadał się teraz na dobre. Trzeba było pewnego wysiłku, ażeby go powstrzymać. Uczyniła to wreszcie Jadwiga, pytając:
— I czy można ją zobaczyć?
— Dla czegożby nie? — była odpowiedź Dziczyńskiego....
Chociaż, przypomniał sobie, klektały mu coś kobiety, że w ostatnich dniach Cybiczka mocno niedomaga. Ną śmierć się jej, musi, zbiera. Podobno nawet posyłała po księdza. Stare bo też babsko!
— Posyłano po księdza! — powtórzyła Jadwiga, a na twarzy jej wybiła się trwoga.
Zerwała się z miejsca.
— Panie, na miłość Boga! prowadź mnie pan do niej.... — prosiła.
— Tak zaraz.... podczas burzy? — pytał stropiony grocernik.
— Zaraz, panie.... to sprawa niesłychanej wagi. Gdybym tej kobiety nie zastała przy życiu, to byłoby straszne....
Wyjaśniła w paru słowach reporterowi „Leadera“, o co jej idzie, a ten poparł prośbę. Dziczyński rad nie rad wdział surdut, wziął wielki parasol — i wyszedł z Jadwigą. Reporter, szczęśliwy, że Polish lady odraz u znalazła pożądany ślad i zapewniony przez nią, iż sama już trafi do hotelu, pożegnał się i wsiadł do nadchodzącego właśnie tramwaju.
Jadwiga i grocernik poszli w uliczkę na prawo.
Burza już przechodziła...Deszcz na chwilę ustał. Odgłosy gromów pomrukiwały zdaleka. Tylko wicher miotał się jeszcze pomiędzy domami polskich kolonistów i wyginał topole. Od czasu do czasu migotały błyskawice. Dziczyński szedł naprzód po rozklekotanych deskach drewnianego chodnika, omijając kałuże wody, powstałej od deszczu. Poczuwał się do obowiązku udzielania niektórych obiaśnieii Jadwidze.
— To nasz kościółek.... — mówił — a tu saloon ob. Wypychalskiego. Najbogatszy „sytyzen” na całą okolicę.... Tam mieszka organista.
Skręcili teraz na lewo.... Uliczka niebrukowana, przedstawiała po środku całe jezioro błota. Drewniane chodniki ruszały się, jak klawisze pod stopami. Nieopodal leżała wpoprzek ulicy topola, widocznie świeżo przez wicher złamana.
— Ot, tam — objaśnił Dziczyński, wskazując dość duży piętrowy domek o zielonych okiennicach za sztachetkami.
Frontowe drzwi domu były na rozcież otwarte. Przy sztachetkach, pomimo burzy, stała, coś rozprawiając, gromadka ludzi, głównie kobiet i dzieci.
— Co to? — zapytał sam siebie Dziczyński, a Jadzi serce zaczęło bić silnie.
Przyśpieszyli kroku.
Za chwilę byli przed domkiem. Z okien frontowej izby biła jakaś światłość. Jadwiga pierwsza, tamując dech, weszła w otwarte drzwi izdebki. Uderzyła ją przejmująca woń kadzidła; ujrzała ponury obraz. W izdebce, pełnej bab, na łóżku, stojącem wrogu, pod krzyżem i palmami, zatkniętemi za obrazy, leżała kobieta — nieżywa... Ręce miała złożone na piersi; w ręku krzyżyk; z pod białego, czystego czepca wymykały się jej siwe kosmyki włosów; a maleńka, pomarszczona, zdaje się, jak gdyby z wosku wyrzeźbiona jej twarz, odbijała dziwnym kontrastem żółtej barwy od białych szlarek czepca. Dwie kobiety, trzymając w ręku zapalone gromnice, klęczały przy łóżku.
Obraz ten, oświetlony z zewnątrz migotliwem światłem błyskawic, które w tej chwili znów całym splotem zapaliły się na horyzoncie, czynił niezwykłe i fantastyczne wrażenie.
Jadwiga czuła, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa.
— A więc z tej strony wszystko stracone — nić przecięta! — mówiła do siebie.
Tymczasem Dziczyński pytał po cichu jednej z kobiet:
— I co to się stało z babusią?
— Zmarło się biedaczce. Już od rana było z nią źle.... Żyła jeszcze parę minut temu.... Aż ci tu, jak ten piorun nie trzaśnie, — ino zipnęła.... oczy stanęły jej kołem — i po wszystkiem. Musi ze strachu skonała.
W tej chwili Dziczyński spojrzał na Jadwigę. Blada była, jak płótno — i chwiała się na nogach.... Zaledwo zdołał nadstawić jej ramion, gdy ciężko w nie upadła.
Zemdlała.
Zaciekawione nową sensacyą, baby skupiły się koło nieznajomej.... A niezwykłą tę scenę, scenę rozbicia wszystkich nadziei Jadwigi, oświetlały podwójne zorze: — gromnic blado -żółtych i sinych błyskawic.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Sceny opisane w tych trzech obrazkach, działy się prawie jednocześnie, nad wieczorem drugiego dnia po przybyciu naszych bohaterów do Ameryki.


VII.

Nazajutrz — dnia trzeciego — około godz. 5ej po południu, Homicz i dr. Gryziński, siedzieli skwaszeni w kawiarni polskiej w New Yorku.
Ta kawiarnia była obok opisanej już „Restauracyi”, drugim punktem zbornym Polaków w New Yorku. Nie robiła zresztą „Matce” żadnej konkurencyi. Reputacya jej była trochę zaszargana. W dzień dawano tu kawę i herbatę, a za szafami nawet po cichu szynkowano ostrzejszemi trunkami; wieczorem zamykało się drzwi frontowe — i najczęściej grano w karty.
Właśnie wczoraj wieczorem Szczepan został wprowadzony do tej prywatnej szulereńki przez dra Gryzińskiego, z którym zdołał się już zaprzyjaźnić na dobre (wypili nawet „bruderszaft” i byli ze sobą na „ty”). W kawiarence „obębniono” ich należycie. Homicz zostawił tu blizko dwadzieścia dolarów, całą czwartą część pozostałego mu kapitału. Stary wyga lwowski przegrał pożyczone zkądś dwa dolary — i pamiątkowy, srebrny zegarek. Obydwaj przestali grać o 5ej rano.
To też obecnie oddają się przykrym rozmyślaniom.
Wstali ze snu coś około południa. Poszli na obiad do „Matki”, a potem przywlekli się tutaj, na miejsce swej nocnej porażki. Szczepan kazał dać dwie kawy z koniakiem....Siedzi teraz i marszczy brwi. Głupstwo zrobił, przegrawszy tyle pieniędzy.... Łobuzuje się... Gdzie jego zamiary i przysięga?.. Staje mu teraz przed, oczyma idealna i pełna powagi postać Jadwigi; ta postać jest mu gorzkim wyrzutem. Co zrobił dotąd, ażeby znaleźć pracę? poznać stosunki, obmyślęć plan kształcenia się i doskonalenia. Co?.. Nic. Prowadzi się, jak lampart ostatni. Wartoż było po to tylko wyjeżdżać z Warszawy. Do stu tysięcy szatanów! Nigdy.... nigdy nie będzie jej godnym.
Zmarszczył jeszcze więcej brwi, a na źrenicy zaszkliła mu się mimowoli łza.
„Dr.” siedział także sfrasowany. Głowę oparł, swoim zwyczajem, na obiedwu rękach — i patrzał z podełba na Homicza. Naraz podniósł głowę, łyknął kawy z koniakiem i niespodziewanie zapytał Homicza:
— No.... i jak myślisz, brateńku, co będzie tutaj z tobą w Ameryce?
Homicz, zaskoczony z nienacka, milczał przez chwilę, wreszcie odrzekł:
— Dyabli wiedzą.... chyba zejdę na psy.
Yes sir.... Masz „recht”, chłopaku — mówił teraz tonem mentorskim Gryziński — Chociaż jest jeszcze przed tobą wóz i przewóz... Życie łobuzowskie, jakie prowadzą wszystkie prawie „robaczki” z „matczynej” restauracyi i z tej tu kawiareńki (naturalnie i ja w ich liczbie), ma swoje powaby, pociąga ono niejednego; ale też u niejednego wstręt wywołać musi... Ty jesteś bardzo młody i hulaka z natury, ale masz w sobie coś, co mówi, że mógłbyś jeszcze być człowiekienm. Z oczu ci nieraz patrzy coś... coś... — tu zatrzymał się na chwilę — co i ja kiedyś miałem...
Westchnął i przerwał, a Homicz bawił się łyżeczką od kawy.
Yes... miałem — powtórzył z siłą stary adwokat — Zdawało mi się nieraz, że orłem jestem, że skrzydła mam i pioruny w ręku trzymam. Świat rozbić, albo przerobić z gruntu pragnąłem... Zapałem moim, tak mi się zdawało, zło całe gotówbym spopielić, a z krzemienia iskry wykrzesać. Niech prawda zatryumfuje, niech wszyscy ludzie będą szczęśliwi.... Słysz, bratku! I czy widzisz, co z tego wszystkiego zostało?
Wykrzywił się najpocieszniej, oko jedno przymknął — i język wystawił.
— Ruina.. ruina, mój braciszku. Moralna i fizyczna ruina. Nędza i wstręt. A kto to zrobił? kto?.. Pijaństwo najpierw — liczył teraz na palcach — karteczki potem, szastanie się za sukienkami, brak woli, nierachowanie się z warunkami życia. O pierwszą podłość najtrudniej, a potem to już jakbyś znalazł. Vom Stufe zu Stufe... rozumiesz po niemiecku, co?
Homicz skinął głową twierdząco. Gryziński splunął.
— Tfy... hańba takie życie. A jednak... co chcesz... przywykłem do niego. Możebym już inaczej żyć nie potrafił. Świnia jestem, świnia i basta — pamiętaj o tem!
Zsunął i nachmurzył siwe brwi.
Wynurzenia starego zaczęły już robić przykrość Szczepanowi. Wzrok jego zdawał się pytać, do czego to dąży. Zrozumiał to „dr.” Gryziński — i zaraz na pytanie odpowiedział.
— Pamiętaj — i staraj się, ażebyś czemś podobnem nie został... Nie wytrzeszczaj oczu na mnie. Myślisz sobie: „Stary pijak, zkąd mu do morałów prawienia?” A ja ci ich nie prawię, tylko powiadam: „Patrz na mnie — i brzydź się mną!” Może przez to będziesz lepszy. I takie odstraszające przykłady coś warte.
W głosie jego czuć było szczerość — i nawet rozrzewnienie. Szczepan to zrozumiał. Wyciągnął do niego rękę.
— Dziękuję ci, doktorze.... Czuję, że masz serce.
Yes, yes.... to jedno mi bestyjstwo zostało — i czasem się tam odzywa z pod tego kurzu i błota i kału...
Naraz urwał. Gdy zaczął na nowo, mówił z cicha, poważnie, a oczy miał, jak gdyby zaciągnięte wilgocią.
— Znam się trochę na ludziach... A szczególniej złych i przewrotnych zdaleka nosem przewącham. Taki już mam psi talent... A w tobie, mój drogi chłopcze, widzę przeciwnie serce, duszę i energię... widzę materyał. Ale za to widzę i pewną lekkość. To cię możę zabić, szczególniej w tych naszych łajdackich stosunkach, śród tej naszej cyganeryi nowojorskiej... Zginąć tu możesz i zmarnieć z kretesem. Jedyne ci radzę lekarstwo.... Zmykaj ztąd, pókiś cały i póki masz za co.
— Jakże to? — pytał Szczepan zdziwiony — Do Europy mam jechać z powrotem?!
— O, nie... Przyjechałeś tu, musiałeś więc mieć przyczyny... Siedź więc. Zresztą tu w Ameryce, jest pole dla tych, którym sił nie brak i woli. Ale na New York rzuć kamieniem... Opuść go, jeśli chcesz żyć śród Polaków, bo pomiędzy nami zginiesz. Jedź gdzie na Zachód, na Południe, na Północ, gdzie chcesz. Obierz sobie za miejsce pobytu farmę czy olbrzymie miasto fabryczne, kop węgle w Pennsylwanii, albo pal w piecu pod pokładem parowca, żeglującego po jeziorze Michigan, ale tylko tu nie zostawaj...
Szczepan czuł, że z ust tego człowieka, na pozór tak nędznego moralnie, otrzymuje jedną z najważniejszych przestróg życiowych. Słuchał bardzo uważnie.
— Nie radziłbym ci tego — ciągnął dalej Gryziński — gdybyś nie był Polakiem... Dla Niemca, Francuza, Włocha, nasz New York nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa, o jakiem mówię... Dla Polaka tak. Trzeba ci wiedzieć, chłopcze — a pewno już o tem piąte przez dziesiąte słyszałeś — jest tu nas, Polaków w Ameryce, pewno z jaki milion. Rozrzuceni jesteśmy wszędzie: od Oceanu do Oceanu. Kilkotysięczne lub kilkadziesiąt-tysięczne kolonie polskie znajdziesz prawie we wszystkich Stanach, więcej ku północy posuniętych, szczególniej w okolicach wielkich jezior. Polskie ręce kopią żelazo i węgiel w górach Pennsylvanii, węgiel w Stanie Illinois i miedź w północnym Michiganie; Polacy hodują bawełnę w dalekim Texasie; oni pracują, jako wyrobnicy i robotnicy, w ognistych czeluściach fabryk w Chicago, Detroit, Pittsburgu, Milwaukee, Cleveland, Buffalo i innych wielkich miastach; uprawiają rolę i karczują bory w Wisconsinie; spławiają „logsy” w lasach Michiganu; poławiają łososie w Columbia river, w dalekim Washingtonie i dostarczają rąk do zbioru poziomek w okolicach Baltimore. Oni swym potem i pracą użyźniają Amerykę, jak długa i szeroka. A wszędzie czują się Polakami i katolikami. Gromadzą się około krzyża Pańskiego i stoją pod sztandarem, na którym promienieje orzeł biały. Budują kościoły i szkoły; łączą się w towarzystwa; uczą się patryotyzmu; zaczynają rozumieć, co to swoboda i obywatelstwo. Oto jest tu, na drugiej półkuli, Polska pracująca i wojująca; Polska, która masy ludowe dla idei zdobywa...
Oczy starego wygi zabłysły zapałem.
— A my w New Yorku, co w porównaniu z tamtą Polską?.. Pasożyty, łobuzy, chwast. My potrafimy się włóczyć po nocach z Morskimi — i przegrywać tu w kawiarni pieniądze, których nie mamy — i oto wszystko. Tamci to pszczoły, my tu — szerszenie. Oni robią, my marnujemy siebie i dary Boże. Niech dyabli wezmą taką zabawę!
Uderzył ręką w stół i zamilkł. Szczepan milczał i czekał.
— I co, jak myślisz — ciągnął po chwili Gryziński — robią tamte pszczoły, to chłopstwo nasze, przybyłe tutaj, za Ocean, gromadnie, Bóg sam wie jakiemi już zrządzeniami?...Czy tylko miód dla siebie? Czy tylko miód i chleb i to, co im do jedzenia i picia i wygodnego spania potrzeba? Nie, nie tylko.... Oprócz tego chłopstwo zdobywa tutaj i świadomość narodową i cywilizacyę i trochę oświaty. Yes, sir.... Największą naszą klęską była i jest szczególniej od lat stu, od czasu rozbiorów — ciemnota ludu.... To kwiat trujący, który wrogi nasze w ciemnicach despotyzmu hodują najtroskliwiej.... to stygmat piekielny, którym ducha ludu znaczą! Cóż że mamy jednostki świetne, inteligentne, promieniejące na wszystkich polach życia umysłowego, gdy masa ludowa grzęźnie w nędzy umysłowej?! Europa idzie naprzód; nasz chłop stoi na poziomie zeszłego stulecia... Tyle wart, co Chińczyk śmierdzący lub Hotentot afrykański. Otóż, powiadam ci, Opatrzność — tak jest, Opatrzność! — widziała to, widziała tę nędzę ciemnoty, której ofiarą nie z własnej winy, lecz z winy zaborców, jest nasz lud — i otworzyła mu ze stęchłych izb uciemiężenia lufcik na świeże powietrze, do Ameryki... I oto przychodzi tu nasz chłopina, biedny, nędzny, obtargany, ciemny, jak tabaka w rogu; przychodzi i widzi nowe światy, nowych ludzi, nowe stosunki. Dostrzega, że niema tu nad nim ani żandarma z knutem, ani pana z jego fanaberyami — i baranieje... Niedługo przecież życie realne przywołuje go do przytomności. Zaczyna pracować, jako najnędzniejszy i najbrudniejszy wyrobnik; ale powoli podnosi się i z brudu otrząsa. Zalatuje go duch swobody, w głowie świtać mu zaczyna.... Budzą się potrzeby umysłowe. Kościół, szkoła, sztandar narodowy — oto jego nowe hasła. Uczy się wszystkiego i przygotowuje tu nowe pokolenie, którego zadań nie próbujmy teraz sądzić. Niekiedy wraca do starego kraju i nową cywilizacyę tam niesie.... Taką jest Polska nasza amerykańska tam po za New Yorkiem, taką jej praca, takie jej zadania....
Rozgadał się Gryziński, i był prawie wymowny. Szczepan słuchał go z wytężoną uwagą. Słowa „dra“ otwierały mu niemal nowe horyzonty. Gdy stary zatrzymał się, zapytał go:
— Czyż jednak w tym New Yorku wszyscy już tacy źli i nieprodukcyjni?
— O nie — była odpowiedź — Są i tu jednostki dzielne, ale tylko jednostki. Tam, w wielkich koloniach polskich, praca produkcyjna jest regułą, tu wyjątkiem.... Fatalne jakieś powietrze zepsucia ciąży tu nad nami. I dla tego właśnie te nasze lepsze jednostki odsuwając się od swoich, żyją z obcymi i na obcym gruncie, często nawet wynaradawiają się....
Gryziński znów urwał; szybkim ruchem pochwycił filiżankę i wypił resztki zimnej kawy z koniakiem, wreszcie kończył z energią:
Summa summarum, co tu długo gadać?.. Rzucaj, chłopcze, jak najprędzej naszą zapowietrzoną zgniliznę — i jedź gdzieindziej do pracy. Tu nauczysz się być pasożytem. Tam wmieszaj się w szeregi tych, którzy pracują, a zyskasz wszystko. Jeśliś przemarnował twoją karyerę tam po drugiej stronie Oceanu, to ją odbudujesz. I będziesz pożyteczny.... Czy ty myślisz, że śród naszego ludu, który, Bóg widzi! oprócz zalet ma i przywar także kupę, czy tam nie potrzeba ludzi o głowie jaśniejszej, a sercu świeżem, jak twoje? Czy nie jest twoim obowiązkiem pomagać temu ludowi w wywijaniu się z powijaków ciemnoty, a strzedz od ekscesu namiętności, od nadużycia swobód tutejszych, wreszcie od podszeptów intrygantów? Hę?... — Tak, synu, to twój obowiązek. A więc idź i pełń go....
Skończył. Głowę oparł na rękach i z podełba patrzał na Szczepana.
Ten rozmyślał przez długą chwilę. Nie mógł się ochronić zdziwieniu: zkąd w tym człowieku, tak na pozór zepsutym, tyle prawdy i wiary. Ale przypomniał sobie to, co mu przy jakiejś sposobności powiedziała Jadwiga, że „prawda niekiedy wytryska i z ust najbrudniejszych” i że „niema serca tak złego, na którego dnie nie możnaby znaleźć nieraz źdźbła dobra“ — i oto na myśl o Jadwidze, odrazu powziął postanowienie. Powiedział sobie:
— A więc posłucham go.... Pójdę pomiędzy tych, którzy pracują....
Zastanawiał się teraz, w jaki sposób ma to uczynić. Zapyta doktora. On mu poradzi. Pojedzie więc.... dla czegoby nie do Cleveland? Tam przecież także są i pracują Polacy....
Schylił głowę ku stołowi, na którym leżała świeża jeszcze od farby drukarskiej popołudniowa gazeta niemiecka, którą przed chwilą rzucił na stół chłopiec-roznosiciel. Był to „Herald“. Myśli Homicza znajdowały się w tej chwili daleko; oko tylko machinalnie wodziło po nagłówkach artykułów i telegramów, którymi była upstrzona pierwsza stronnica gazety.
Naraz zadrżał....
Wzrok jego zatrzymał się na dwóch czarnych liniach u góry szóstej szpalty. Brzmiały one (w przekładzie), jak następuje:

Zbrodnia w Clevelandzie.

Młoda Polka ofiarą napadu.

Coś, jak gdyby rój mrówek, przeszło przez plecy Homiczowi. Przeczuł odrazu, że ten artykuł będzie miał dla niego specyalną wagę.... Jeszcze chwila — rzucił oczyma o parę wierszy niżej, gdzie wymieniono nazwisko ofiary. Tak jest! — artykuł mówił o Jadwidze Śląskiej (Hedwig Slaski).
Wzrok zaćmił się Homiczowi plamami czarnemi i białemi.
Podniósł gazetę niemiecką do oczu i usiłował czytać, napróżno.... Wyciągnął rękę do Gryzińskiego i podał mu dziennik. Rzekł do niego, wskazując telegram:
— Przeczytaj mi to, a lepiej przetłumacz.
Twarz jego była blada, głos głuchy; to też „dr.“ spytał go ze zdziwieniem:
— Co ci jest? co się stało?
Ale Szczepan odrzekł krótko:
— Później.... później.... Wszystko powiem. Teraz tłumacz!
W głosie jego był rozkaz i prośba, to też Gryziński, wzruszywszy tylko ramionami, uznał za właściwe uczynić zadość żądaniu.
Telegram brzmiał w tłumaczeniu, jak następuje:

Cleveland, O., 29 września. — Dziwny i niezwykły wypadek zaniepokoił nasze miasto. Jest to zuchwały rabunek, połączony z zamachem na życie.
Rabunek został spełniony około godz, w pół do 10ej wieczorem rui ulicy, którą co pięć minut przebiegają tramwaje, w miejscowości, wprawdzie dość pustej, ale bądź co bądź oświetlonej gazem — i położonej niedaleko polskiej osady, „Warsaw“.
Ofiarą napadu padła młoda cudzoziemka, zaledwo tego samego poranku przybyła do Cleveland, O. Sprawdzono jej osobistość. Zapisała się w „Hotelu National“, dokąd po przybyciu zajechała, jako Polka Jadwiga Śląska z Poznania, z Europy.
Zbrodnię wykryto w sposób następujący:
W chwili, gdy wagon tramwajowy nr.195 wracał do miasta, około godz. 10ej wieczorem, jeden z nielicznych pasażerów zwrócił uwagę konduktora na jakiś przedmiot, podobny do ciała ludzkiego, leżący na stoku sąsiedniej kotliny.... Światło było niedość silno i ów pasażer mógł się mylić. Z początku też konduktor nie zwracał na jego słowa uwagi, ale gdy na zakręcie drogi na ów przedmiot padły promienie ukazującego się z po za chmur księżyca, wątpliwość była więcej niedopuszczania. W kotlinie istotnie leżało ciało kobiece. Pierwotnie sądzono, że kobieta jest nieżywą; na szczęście później się to nie sprawdziło. Miała na sobie suknię letnią, gustowną i dość wykwitną. Rękawy tej sukni były porozrywane, jak gdyby w walce. Cały przód stanika i bielizna były rozdarte, i pierś obnażona. Na szyi, pokaleczonej i posiniaczonej, pozostał czarny sznurek, od którego widocznie została gwałtem oderwana niewielka torebka z ceraty; części ceraty pozostały jeszcze u sznurka.
Widocznie był tu dokonany napad w celu rabunku.
Naturalnie, tramwaj zatrzymano i dano alarm na ambulans, który niezwłocznie odwiózł nieprzytomną kobietę do szpitala. Tam lekarze zaopiniowali, że jest to wypadek zatrucia zewnętrznego, najprawdopodobniej przy pomocy chloroformu.
Chora żyła jeszcze — i otrzymała pomoc jak najenergiczniejszą.
Zanim a miała czas rozpocząć śledztwo, traf zrządził, że można było identyfikować ofiarę prawdopodobnego napadu. W chwili, gdy telefon przyniósł do głównej kwatery policyjnej wiadomość o wypadku, — znajdował się tam, notując wiadomości policyjne, jeden z najlepszych reporterów gazety „Leader“, p. Francis Littlejohn; ten odrazu wpadł na myśl, że jest to właśnie cudzoziemka, której, z polecenia redaktora pisma, on sam towarzyszył po południu tegoż dnia do dzielnicy polskiej, zwanej „Warsaw“, dla pewnych specyalnych poszukiwań. Naprowadził go na tę myśl opis młodej damy. P. Littlejohn w parę chwil potem był w szpitalu — i identyfikował pannę Śląską.
Opinia lekarzy o stanie zdrowia ofiary napadu jest bardzo wątpliwa. Dotąd nie przyszła ona do przytomności — i nie może objaśnić, co się z nią stało.
Sprawa to bardzo zagadkowa.
Charakterystycznem jest to, że napastnik czy napastnicy, rabując gwałtem torebkę ceratową, ukrytą na piersi ofiary, pozostawili jej cenny, złoty zegarek u pasa i kilkadziesiąt dolarów w złocie w portmonetce, którą miała w kieszeni.
Najlepsi detektywi z głównej kwatery policyjnej prowadzą śledztwo. „Leader“ ze swej strony wyznaczył nagrodę w sumie $250 za odkrycie napastników.“

W miarę, jak „dr.“ Gryziński czytał, a właściwie tłumaczył powyższy telegram, głos jego poważniał.
Spoglądał z pod oka na Homicza i widział, jak twarz jego mieniła się, to wielkim bólem, to nadzieją. Zrozumiał, że osoba, o wypadku której donosił dopiero co odczytany telegram, była istotą, drogą Szczepanowi nadewszystko. Z twarzy Szczepana czytać to można było, jak z książki.
„Dr.“ umiał uszanować boleść.
Nic już nie pytał. Podniósł się z krzesła, uścisnął silnie rękę Szczepana, jak gdyby chciał mu dodać pociechy — i zapytał:
— Jedziesz, synu, do Cleveland?..
— Dziś jeszcze.
— Pomogę ci — odprowadzę cię na kolej.
Wyszli. Szczepan leciał w kierunku mieszkania Cierzana, jak szalony. „Dr.“ Gryziński zaledwo mógł za nim podążyć. Dyszał ciężko — i pod nosem mruczał:
— Ot, i masz, dyable kaftan. Chciał nieborak pojechać pośród tych, którzy pracują, a nie myślał, że pojedzie tak prędko.... Tylko, jeżeli go tam ciągnie jakaś kobiecina, licho co będzie i z onej pracy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.