Kara Boża idzie przez oceany/Część I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część I
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CZĘŚĆ I.

Dramat z przed lat 17tu.
I.

Jadwiga Ślaska, młode dziewczę lat 20tu, była w chwili, kiedy się opowieść nasza zaczyna — w r. 1884 — jedną z najpiękniejszych Polek w Poznaniu.
Miała oczy szare, duże, pełne wyrazu. Rysy były skończenie regularne. Podbródek, nieco wysunięty naprzód, znamionował siłę woli. Twarz przemawiała wyrazem inteligencyi i stanowczości. Przytem wszystkiem wiał od niej urok dziewiczy, promieniała jasność słoneczna. Postać jej była wysoka, wspaniale rozwinięta, jak kwiat w pełni rozkwitu.
Koleżanki na pensyi nazywały ją — „mądrą Jadzią”.
Bo też umiała być nad wyraz i wiek poważną. Nauczyciele, opiekunowie, znajomi, uczennice — bo teraz już od lat dwóch z górą pracowała, jako nauczycielka — nie mogli się dość nachwalić jej przedwczesnej inteligencyi, taktu i zdolności; towarzyszki i uczennice uwielbiały ją zawsze, niby małą mateczkę.
Dusza to była anielska, pełna słodyczy, ale i siły i pogody.
Przez życie, nie zawsze różami usłane, potrafiła iść z powagą, płynącą z głębokiego poczucia obowiązku.
Obowiązek ten umiała pełnić bez szemrania, z poddaniem się. Głębokie poczucie religijne służyło jej za pancerz w przeciwnościach.
Była sierotą i to oddawna.
Ojca swego nie znała. Stefan Śląski był niegdyś obywatelem ziemskim z Kaliskiego, z Kongresówki. W r. 1863 wezwał go do walki z Moskalami głos ojczyzny. Poszedł do powstania. Stworzył pod pseudonimem Ordęgi jedną z dzielniejszych partyj. Bił i szarpał Moskala; sam bity, zapadał w lasy, organizował się na nowo — i znowu walczył... Kanny był dwukrotnie. Raz wskutek zdrady o mało co nie wpadł w ręce nieprzyjaciela; został poznany — i wtedy właśnie majątek jego obłożono aresztem rządowym. Gdy nadszedł wreszcie straszny początek r. 1864, gdy krew zalała całą Polskę, a szubienice moskiewskie sterczały po całym jej obszarze — jak sztandary! — i Śląski, chcąc uniknąć śmierci haniebnej, m usiał uchodzić za granicę. Przed ucieczką chciał się zobaczyć raz jeszcze z uwielbianą swą żoną; chciał ucałować jej dłonie. Pośród tysiącznych niebezpieczeństw, przez lasy, mrozem usrebrzone, przedarł się do pogranicznego majątku dalekich krewnych, gdzie żona jego oczekiwała właśnie przyjścia na świat pierwszego ich dziecięcia — i tam w ciągu niecałej godziny (na dłuższe pożegnanie nie pozwalał Moskal, gęsto snujący się w okolicy) zamienił ostatnie uściski z najsłodszą towarzyszką życia. Tak jest! — były to uściski ostatnie. Nigdy już potem jej nie ujrzał.... Nigdy odtąd nic stanowczego o nim nie słyszano. Że nie żył, głuche tylko nadchodziły wieści.
Tymczasem w kilka godzin po opuszczeniu dworu dalekich krewnych przez powstańczego dowódcę, przyszło na świat oczekiwane dziecię — Jadzia. Wzruszenia, jakim uległa jej matka, przyśpieszyły chwilę stanowczą...
Tak więc Jadzia nie znała nigdy własnego
I postać matki przypominała sobie, jak przez mgłę. Niekiedy tylko w chwilach zadumy, zdawało się, że widzi twarz bladą i przejrzyste rysy jakiejś szlachetnej, wysokiej postaci, która się chyliła nad jej kołyską — i krzyż pański kreśliła nad jej blond główką. Kiedyindziej widziała tę postać, tulącą ją w pieszczotach. Przypominała sobie jej uśmiech łagodny, choć jakiś bolesny....
Matka jej umarła w lat coś trzy i pół po wyjeżdzie ojca.... Zostawiła dziecinę na opiece krewnych w Poznaniu, dokąd się przed szykanami władz moskiewskich — za to, że była żoną powstańca — schronić musiała.
O tych wczesnych dniach swego życia Jadwiga ilasta wiedziała to i owo tylko z opowiadania owych krewnych, państwa Biechońskich.
Oni zastępowali jej rodziców.
Byli to ludziska wielkiej zacności. Stanisław Biechoński pełnił obowiązki urzędnika skarbowego pruskiego — bo w owych czasach Polakom pozwalano jeszcze zajmować w Prusach korzystniejsze stanowiska urzędowe. W r. 1865, kiedy do Biechońskich schroniła się nieboszczka pani klaska z maleńką Jadzią, on urzędował jeszcze w Poznaniu. Tam również w końcu roku 1867 zakończyła życie, dotknięta jakimś nagłym ciosem, żona powstańca. Wkrótce potem, jeszcze przed wojną francuzką 1870 r. władze przerzuciły Biechońskiego — na lepszą nawet posadę — na północ państwa do Szlezwigu, po r. 1871 aż do Hamburga.
Tam już pozostał do zgonu, który nastąpił przed trzema laty.
W mimowolnej tej wędrówce po obszarach państwa niemieckiego, towarzyszyła Biechońskim najpierw Jadzia, potem gdy podrosła, zwana panną Jadwigą. Sami bezdzietni, umiłowali ją, jak dziecię własne. Stary radca Biechoński kochał ją nad życie — pieścił — i nieinaczej nazywał, jak „swoim małym ministrem”. Bo też mała Jadzia, nad wiek swój była zawsze rozumną i pojętną. Uczyła się łatwo — i w 17ym roku życia, po ukończeniu pensyi wyższej oraz specyalnych kursów handlowych w Hamburgu, stanowiła kompletne cudo wie dzy, jak na kobietę. Władała dobrze pięciu językami, w tej liczbie angielskim — i znała z grubsza prawie każdy odłam wiedzy. Roz wagę miała wielką. Przed śmiercią starego Biechońskiego mówiono o tem, że miała poje chać z ciotką do Szwajcaryi na medycynę; ale śmierć jego zmieniła wiele.
Zmieniła przede wszystkiem warunki majątkowe obiedwu kobiet.
Radca Biechoński nie pozostawił po sobie majątku. Pochodził z dość zamożnej rodziny szlacheckiej — i wstąpił w życie, jako młodszy syn, wyposażony jakimś niewielkim kapitalikiem. Przejadał go raczej po trochu, aniżeli zwiększał. Był na to zbyt wiele polskim szlachcicem, ażeby miał co kapitalizować. Urzę dnikiem zresztą był wybornym. Szedł naprzód i coraz wyższą zyskiwał pensyę. Po śmierci pani Śląskiej, która u Biechońskich umieściła swe fundusze, ocalone z rozbicia majątkowego i z kontrybucyj moskiewskich w Królestwie, przy szły do tego procenta od tegoż kapitaliku, rze telnie zresztą na potrzeby i wykształcenie Jadzi wydawane. Żyło się tedy jakoś. Naturalnie, główną osią, około której wszystko się obraca ło, była dość wysoka pensya radcy.
Z jego śmiercią wszystko skończyło się, jak uciął.
Po osuszeniu łez i boleści po zgonie najpoczciwszego z ludzi, dwie kobiety, starsza, nieporadna, nie wiedząca co czynić i młoda, energiczna, jasno patrząca w przyszłość, odbyły naradę. Jadzia, dziecko zaledwo 17 letnie, odrazu przekonała ciotkę, że sposób i stopę życia zmienić muszą. Skromna emerytura zastępowała wysoką pensyę. Kapitalik Biechońskich był już w ¾ zjedzony. Skromny fundusz Jadzi ruszonym być nie mógł, bo przecież na nim opierała się jej przyszłość.
— Pracować musimy! — rzekła tedy Jadzia.
A ciotka jej, stare dziecko, nieopatrzne, niedoświadczone, nie rozumiejące twardych walk życia, aż ręce załamała.
— Jakże to będzie? — pytała z trwogą.
— Ot tak, cioteczko — wołała w odpowiedzi Jadwiga, pokrywając pocałunkami siwą głowę Biechońskiej — Wyjedziemy ztąd najprzód.... Porzucimy ten obrzydliwy, brudny, szwabski Hamburg, osiądziemy śród swoich, w Poznaniu.... Ja zostanę tam nauczycielką, a nie, to sklepową lub buchalterką. Dorobię w ten sposób to, co nam zbraknie do budżetu.. a ciocia będzie gospodarowała w domu.
I stało się, jak powiedziała.
Zamieszkały w Poznaniu. Pracowały, a właściwie mówiąc, pracowała Jadwiga. Stara ciotka — złote serce — bezradną była w najprostszych trudnościach życia,... Jadwiga za to zyskała sobie świetną renomę, jako wyborna nauczycielka prywatna. Poszukiwano jej w domach zarówno polskich, jak i niemieckich. Jej piękność olśniewała młodych, ba! — i starszych także.
Życie było znośne w ten sposób.
Szło monotonnie nieco, było zbyt poważne. Ale takie właśnie miało urok dla Jadzi, która pracowała nad sobą coraz więcej, myślała. Marzyła niekiedy o uniwersytecie w Szwajcaryi, ale na teraz było to niemożebne.
Upłynął rok.
W tej epoce spotkała Jadwigę rzecz niespodziewana.... Przebudziło się w niej serce. Tak było istotnie. W jednym z domów, gdzie dawała lekcye, u jakichś radcówctwa czy prezydentostwa niemieckich, u łoża chorej uczennicy spotkała się z młodym lekarzem. Była to postać wybitna i ciekawa. Miał lat 30. Wysoki, szczupły, o przybladej twarzy ascety lub marzyciela, uderzał on wyrazem zadumy i inteligencyi. Nosił nazwisko niemieckie; ze słów i uczuć zdawał się być Polakiem. Konrad baron Felsenstein, jak zapewniono, był potomkiem wielkiego i bogatego rodu szlacheckiego z Niemiec. Nie wiedział zresztą w chwili, gdy się z nim Jadwiga poznała, że wkrótce będzie jedynym tego rodu spadkobiercą, sukcesorem ogromnego majoratu rodowego, przyszłym właścicielem dóbr, rozrzuconych po Pomeranii, Westfali, na Śląsku i w Poznańskim.
Żył zawsze skromnie i prosto, jak niestrudzony pracownik, jak człowiek wiedzy. Leczył chorych i uczył się. Pomimo nazwiska niemieckiego i rodowych tradycyj, czuł się, jak rzekliśmy, Polakiem.
Niezwykłą też była jego historya.
Konrad był trzecim z kolei synem potężnego i milionowego Alberta barona v. Felsensteina, którego pomimo wieku już podeszłego, stolica Niemiec, Berlin, uważała za przywódcę mody i dobrego smaku. Oprócz dwóch braci Konrad miał jeszcze siostrę, zamężną księżnę Oderwitz. Było to rodzeństwo z innego, pierwszego małżeństwa barona Alberta.
Konrad czuł się w obec tych braci i siostry — obcym.
Trzeba wiedzieć, że matka Konrada była Polką. Hrabina Z.... z domu, zaślubiła ona przed laty 30tu Alberta, naówczas już wdowca. Związek to nie był szczęśliwy z przyczyn majątkowych i innych.... Zmarnowawszy znaczną część ulokowanego w dobrach ziemskich w Poznańskiem majątku drugiej żony, baron Albert, naówczas ubogi, młodszy syn wielkiej rodziny, znikł nagle.... Mówiono, że wy wędrował gdzieś do Ameryki. Nie było go lata całe. Wrócił do Europy dopiero wtedy, gdy mały Konrad liczył lat 11. Starsi jego bracia i siostra wychowywali się na łasce krewnych pierwszej żony Alberta.
Wkrótce po powrocie do Europy, baron Albert został naczelnikiem rodu v. Felsensteinów. Brat jego starszy zmarł; ztąd spadły nań majątki i godności rodowe. Stanął tedy u szczytu fortuny.
Jednocześnie prawie zakończyła życie w historycznym pałacu Strojowy jego druga żona, hrabianka Z.... Konała z tęsknoty i żalu, że wyszła za Niemca i za człowieka, który jej nigdy nie kochał. Przez 6 czy 7 lat nieobecności męża, włóczącego się po święcie, przywykła uważać małego Konrada za swą własność wyłączną. Matce Boskiej Częstochowskiej ślubowała wychować go na Polaka. Tę misyę przekazała bratu swemu, zdziwaczałemu w starokawalerstwie patryocie polskiemu, o sercu ze szczerego złota. Ona do lat litu, on po jej śmierci kształtował serce i umysł Konrada. Ojciec, baron Albert, mało dbał o tego syna najmłodszego, zrodzonego z Polki, do której zawsze żywił niechęć starożytnego arystokraty germańskiego. Pierwsze miejsca w sercu barona Alberta zajmowali dwaj synowie i córka z Igo małżeństwa. Konrad był Kopciuszkiem.
Wyrósł tak, pod okiem wuja, na Polaka — i pomimo podwójnie arystokratycznej paranteli, na demokratę. Został lekarzem; nauczył się pracować.
Był to charakter wysoce szlachetny, pełen entuzyazmu bez granic. Nie miał w sobie nic z wielce dumnych Felsen Steinów. Nie znał się prawie z nimi. Żył w Poznańskiem, swoją głową, swoją pracą i dworem. Od czasu ukończenia uniwersytetu w Berlinie, widywał się z dumnym ojcem raz na rok. Bracia nim pogardzali; szlachetni Oderwitze (z linii austryackiej), w rodzinę których weszła jego siostra przyro dnia, znać go nie chcieli.
I oto w owym czasie ujrzał on po raz pierwszy Jadwigę Śląską. Pokochał ją od pierwszej chwili. Był jednak nieśmiały. Nie potrafił na nią patrzeć, myśleć o niej.
Zdawało mu się, że od jej twarzy biją promienie, które go oślepiają.
Spotykali się jednak od czasu do czasu. Dom prezydenta X., gdzie oboje byli przyjaciółmi, służył im za łącznik. Rozmawiali ze sobą. Uczyli się oboje cenić wzajem. Ona, nie manifestując się z tem na zewnątrz, była Polką sercem i duszą — patryotką bardzo gorącą... Brała go najpierw, z rodu i nazwiska, za Niemca. Zdziwienie było ogromne, gdy znalazła w nim — serce polskie.
Sympatya rosła pomiędzy dwojgiem młodych powoli.
Ani się opatrzyli, jak się stali parą narzeczonych w wobec Boga i siebie. Dwa skromne pierścionki, zamienione przez młodą parę, świadczyły o tem, że mieli związać swe przeznaczenia na życie całe. Byli szczęśliwi i nie spieszyli się ze zrealizowaniem tego szczęścia.
On o swojej miłości, o swej narzeczonej nie pisał oddalonym ojcu ani rodzeństwu ii Czuł, że to ich nie obchodzi. Ona raczej domyślać się tego pozwoliła ciotce Biechońskiej, aniżeli powiedziała wyraźnie.
Niebo ich było bez chmur. Aż naraz zaczęły zeń wypadać gromy.
Były to właściwie gromy, które uderzały w odwieczną rodzinę Felsensteinów. Pierwszym była wieść o śmierci najstarszego brata Konrada. Herbert, świetny i pełen przyszłości dyplomata, padł przeszyty szpadą w pojedynku o aktorkę w Paryżu.... Nie upłynęło jednak dwóch tygodni, gdy padł grom drugi.... Siostra Konrada, księżna Oderwitz i jej jedyne dziecię, utracili życie w strasznej, opisywanej przez wszystkie gazety świata, katastrofie z uniesionym przez rozhukane rumaki powozem w Praterze, w Wiedniu.
I to jeszcze nie wszystko.
W 2 miesiące potem nadszedł żałobny telegram, donoszący o śmierci drugiego brata, Ottona. Piękny oficer huzarów, pełen życia młodzieniec, utonął podczas wesołej wycieczki na jezioro Gmunden.
Stało się to w niecałe 3 miesiące.
Konrad został nagle jedynym spadkobiercą mienia i imienia Felsensteinów. A ród to potężny i wielki.... Od towarzyszów Barbarossy szedł, od krzyżowców, z najświetniejszego rozkwitu czasów raubitterskich.
Rozpaczliwy telegram ojca wzywał Konrada do Berlina.
Wyjeżdżając, przybrany w żałobny strój, żegnał Jadwigę pełnym czci pocałunkiem, złożonym na jej dłoni — i mówił:
— Wracam za dni kilkanaście.... Wszystkie straszne wypadki w naszej rodzinie nie zmieniły i nigdy nie zmienią nic pomiędzy nami,... Ty, Jadwigo! jesteś jedyną kobietą, dla której biło i bić będzie kiedykolwiek moje serce. Kocham cię!
I wyjechał.
I wtedy w jej egzystencyę spadł grom straszny, nieoczekiwany, rujnujący dotąd słoneczne i pełne spokoju jej życie.

II.

Było to jasne popołudnie lipcowe. Upłynęło zaledwie 8 dni od wyjazdu Konrada.
Słońce zalewało skromny pokoik Jadwigi. W głębi białe łóżeczko z muślinowemi firankami. Cacka — i kwiaty. Stolik założony ksiąź kami i kajetami. Na ścianach parę sztychów i obraz Matki Boskiej.
Obrazek to idealnej dziewiczej komnaty, pełnej spokoju i ciszy.
Jakaż jednak straszna burza panuje w sercach dwóch kobiet, znajdujących się w tej chwili w owej słonecznej izdebce!
Te dwie kobiety to Jadwiga — i ciotka Biechońska.
Jadwiga siedzi przy stoliku. Twarz jej w tej chwili blada, jak marmur; zdaje się, że zastygła w ciężkiej boleści, która inną, mniej silną duchem i ciałem, złamałaby. Oczy jej spoglądają nieruchomo w przestrzeń. Usta zacisnęły się i od czasu do czasu drgają konwulsyjnie.
Starsza kobieta stoi przy krześle, pochylona troskliwie ku młodej dziewczynie. Objęła ją jedną ręką — i patrzy w twarz Jadwigi z głębokim niepokojem. Na twarzy jej widać ślady łez nieosuszonych.
Staruszka szepce wyrazy pociechy — i całuje Jadwigę w czoło. Dziewczę mnie w ręku jakiś list.
— A więc to prawda, ciociu?.... prawda? — pyta wreszcie Jadwiga głosem suchym i bezdźwięcznym.
Staruszce znów świeża fala łez przypływa do oczu.
— To jest.... tak.... niby.... widzisz.... — plącze się biedna ciotka.
Jadwiga podniosła teraz do góry blade, jak marmur czoło.
— Ciociu! — rzekła głosem, który naraz odzyskał zwykłą równość. — Cios ten był zbyt niespodziewany.... Ugięłam się pod nim na chwilę. Ale tylko na chwilę — Nie godzi się to.... Obie, jesteśmy Chrześcijanki. Zniesiemy, co Bóg da. Nikt w świecie nam udzielić nie może pomocy. Radzić sobie musimy same.
Oczy jej pałały energią. Ruchliwa twarz staruszki, na ten widok, mimowoli uśmiechnęła się przez łzy. Głową skinęła na znak zgody.
— A więc powiedz mi wszystko, ciociu.
— Wszystko?.... — zaczęła drżącym głosem staruszka — wszystko... Ja wiem tak niewiele.... To już tak dawno. Ja myślę, że musi być tak, jak pisze ten tam baron.... Od tego przecież umarła twoja anielska matka, Józieńka moja kochana....
Oczy jej znów napełniły się łzami. I w oku Jadwigi, na myśl o matce, zaszkliła się łza.
— Mów! — rzekła znów do ciotki.
— Ty miałaś wtedy może trzy latka.... może więcej.... było to, myślę, na jesieni r. 1867. U nas, w Poznaniu, mateczka twoja bawiła już od pewnego czasu. Pisała na wszystkie strony, ażeby się dowiedzieć coś o mężu... Wieści nie było żadnych. Aż tu naraz przybył list dość gruby, opatrzony mnóstwem pieczęci. Długą musiał odbyć wędrówkę... Szukał jej po Warszawie.... Paryżu.... Bóg wie gdzie. O! ten list był przyczyną wszystkiego złego. Pamiętam, jak dziś. Drżąca nerwowo i niespokojna, rozcięła zżółkłą i już na rogach podartą kopertę.... Przeczytała parę wierszy — i na raz stała się bladą, jak płótno. Jeszcze czytała.... czytała.... aż padła.... na moje ręce. W parę godzin skonała. Ten cios ją zabił!
Twarz Jadwigi znów podczas tego opowiadania staruszki zdawała się zastygać w boleści.
— A więc to prawda.... prawda.... — wyszeptała żałośnie, sama do siebie raczej, aniżeli do ciotki.
Słabość trwała tylko chwilę. Podniosła znów czoło, a choć z oczu, woli nieposłusznych, sączyły się łzy, głos jej był silny i stanowczy, gdy mówiła:
— Bądź co bądź, łzy nie pomogą.... Działać trzeba.
Zlekka odsunęła, obejmujące jej głowę ramię ciotki i rzekła:
— Siądź, ciociu.... Przeczytamy raz jeszcze list pana barona Pelsensteina. Potem zdecydujemy, co czynić.
Rozprostowała zmięty papier, trzymany w ręku — i zaczęła czytać powoli, głosem równym:
List pisany po niemiecku, brzmi, jak następuje:

Berlin, 16 lipca 1884 r.
Sz. Pani: —

Przed 4ma dniami syn mój dr. Konrad v. Felsenstein zawiadomił mnie, iż zamienił z panią pierścionek zaręczynowy. Syn mój jest pełnoletnim i, jakkolwiek kocham go serdecznie, potrafił wyemancypować się zupełnie z pod mojej władzy ojcowskiej.
Mamy inne przekonania polityczne i społeczne, różnimy się nieledwie co do narodowyści. Dla tego, pomimo różnic rodu i położenia majątkowego, pomimo, że pani jesteś nauczycielką, a mój syn jedynym potomkiem rodu starożytnego, nie ważyłbym się nigdy protestować przeciwko jego wyborowi i z całego serca przyjąłbym, przez miłość dla niego, synową, jakąby mi dać uważał za właściwe....
Gdyby....
To „gdyby” niewymownie przykro mi tutaj skreślić, ale skreślić je muszę....
Gdyby — powiadam — nie istniała stanowcza przeszkoda, usuwająca wszelką możebność związku małżeńskiego pomiędzy uim a panią. Serce mi się rozrywa, gdy wydobywam tę rzecz na jaw, gdy uderzam w serce pani brutalnie, bez litości, ale uczynić to muszę.... muszę dla tysiąca przyczyn, dla mojego własnego i syna mego honoru, dla pani i jego przyszłości.
Tą straszną przeszkodą jest to, że ojciec pani, o czem wie nie wiele tylko osób tu w Europie i co zapewne tu przed panią ukrywano — został stracony przez kata, jako winny morderstwa i kradzieży. Nastąpiło to d. 13go marca 1867 r, w m. Nowym Orleanie (Louisiana), w Stanach Zjednoczonych Ameryki północnej.
W owym czasie — traf zdarzył! — znajdowałem się tam. Załączam wycinek gazety z „New Orlean” z opisem faktu.
Błagam Boga o przebaczenie za ciężką krzywdę, jaką pani tem mimo chęci wyrządzam.
Walczyłem ze sobą strasznie, wreszcie postanowiłem.
Wiem ze słów listu mego syna, że choć bardzo młoda, jesteś pani silną duchem. Przedstawiam rzecz całą, Tobie samej, pani.
Osądź, co masz uczynić.... Osądź, ozy straszna tajemnica, która w każdej chwili śpaść może zkądś, jak piorun, w środek waszego przyszłego pożycia, pozwala na wasz związek? Czy będziecie mieli oboje dość sił do jej zniesienia? Synowi memu nic nie mówię — nic nie powiem. Nie chcę krępować twego postanowienia. Uczynisz, co uznasz za dobre. Powiesz mu o tem lub rzecz zachowasz w wiecznej tajemnicy; uznasz, że związek wasz jest w tych wa runkach możebnym lub ulega zerwaniu; wskażesz mu te lub inne, fałszywe czy prawdziwe powody zerwania — rzecz to Twoja pani.
Pozostawiam ją Twemu taktowi i uczciwości.
Ja wszystko przyjmę, choć śmierć mi patrzy w oczy, na myśl, że moje wnuki, spodkobiercy rodu Felsensteinów, miałyby być także wnukami tego, który.... Wybacz pani te gorzkie słowa starcowi, którego długie lata doświadczeń życiowych nie potrafiły pozbawić pewnych wyobrażeń, pewnych przesądów. jak mniemają niektórzy. — Te przesądy są dla niego treścią życia.
Piszę te słowa do pani z ciężkim bólom, ale napisać je muszę. Inaczej nie mogę.

Sługa pokorny
Albert bar. v. Eisenstein“.

Jadwiga skończyła czytać.
Czytała powoli, spokojnie, jak gdyby wyrazy, rozbijające jej całe szczęście, nic ją nie obchodziły. Dopiero przy końcu rzuciła ruchem nerwowym list na stół.
— A jednak jest w tem jakiś fałsz, jakaś przebijająca z pod spodu nikczemność.... — rzekła stłumiony głosem.
Staruszka, bezradna, wzruszyła tylko ramionami.
— A teraz co? — zapytała Jadwiga więcej siebie, aniżeli swej towarzyszki.
— Teraz, najpierw należy spełnić obowiązek — była własna jej odpowiedź.
Wzięła, na pozór spokojna, arkusz papieru listowego i pisała bez wzruszenia. Wyrazy listu były niemieckie.

„Wny baron von Felsenstein
w Berlinie.
List pański odebrałam. Syn pański mężem moim nie będzie nigdy.
Sługa
Jadwiga Śląska.”

To był list pierwszy.
Należało teraz napisać i drugi. Ten przyszedł jej nie tak łatwo. Nie upłynęło przecież minut piętnastu — a i drugi list leżał już przed nią gotowy.
Był to list polski. Brzmiał, jak następuje:

„Wny Konrad v. Felsenstein.

Sz. Panie: — Losy rządzą nami niekiedy w sposób fatalny.... Znasz pan mnie o tyle, o ile znać musi człowiek serca, honoru i inteligencyi kobietę, z którą związać pragnął swą egzystencyę na oałe życie. Wiesz pan tedy, że pisząc ten list, działam z zupełną rozwagą — i tak, jak mi każę najwyższe prawo życia, obowiązek. Jestem zmuszoną oświadczyć panu, iż związek małżeński pomiędzy nami do skutku przyjść nie może. Zmienić tego nikt i nic nie jest w stanie. W imię szacunku, jaki pan miałeś dla mnie zawsze, w imię względności, jaka należy się kobiecie, zmuszonej w bólu serca (przyznają to bez fałszywego wstydu) wyrzec fatalne słowo rozstania, zaklinam pana, ażebyś nigdy nie starał się, nietylko dowiedzieć się, jakie przyczyny spowodowały to rozbicie naszych planów na przyszłość, ale nawet — nie próbował nigdy mnie widzieć. Tak być musi. Znam pana dobrze — i wiem, że postąpisz tak, jak proszę. żegnam pana na zawsze. Zachowaj dla mnie przyjaźń. Szacunku twego zawsze będę godną.
Przed chwilą jeszcze pańska narzeczona.

Jadwiga.
„P.S. Pierścionek zaręczynowy zwracam panu jednocześnie.“

Napisała te dwa listy — i na chwilę zatopiła się w zamyśleniu, nieruchoma.
To przecież ją zmęczyło. Bądź co bądź, w jej życie, dotąd tak spokojne, spadł piorun. Spadł niespodziewanie. Przyjęła go z podniesionem czołem i otwartą piersią. Nie zachwiała się. Ale nie mniej piorun był piorunem, Zburzył, jak sądziła, całą jej przyszłość. Oderwał od nadziei życia, które marzyła sobie tak prostem — i słodkiem.
Przed chwilą, ukochana narzeczona, przyszła małżonka człowieka bez zarzutu, kobieta, która, jak sądziła, miała prawo iść przez życie z podniesionem czołem, żądając od świata czci i szacunku, czuła się teraz — niczem, istotą bez oparcia, z piętnem niezasłużonej hańby, palącem jej twarz.
— Córka skazańca i złodzieja! — huczało jej w uszach.
Musiała przywołać całą siłę woli, ażeby otrząsnąć się z bólu.
Podniosła głowę.
— Posłuchaj, ciociu! — rzekła i odczytała staruszce, ciagle drżącej z żalu, obydwa listy. — Idę teraz — dodała po chwili — wrzucić to na pocztę.... Gdy powrócę, pomyślimy, co dalej.

III.

Przygładziła włosy przed lustrem, włoży na głowę kapelusz — i chciała wyjść. W ostatniej chwili myśl jakaś przemknęła jej przez głowę.
— Ale.... ale.... — rzekła nagle zwracając się do pani Biechońskiej.
— Co, dziecko moje? — pytała staruszka.
— Mówiła ciocia o liście jakimś, który przed laty, gdym była mała, przyszedł zdaleka do mojej matki.... o tym liście fatalnym — zatrzymała się przez sekundę, a głos jej łzami nabrzmiał i jak gdyby się przerwał — który.. który.... ciosem ostatnim.... był dla mojej mateńki ukochanej.... ciosem tak ciężkim... jak ten oto list dla mnie — wskazała na pismo barona Felsensteina, leżące na stole — Co się z tym listem stało?! Zniszczony, czy istnieje?
Ciocia Biechońska aż skoczyła z krzesła na równe nogi.
— Boże mój, Boże! Jakaż ja głupia... — wołała.
Jadwiga spoglądała na nią zdziwiona.
— Tak.... głupia.... stara.... nierozgarnięta.... List istnieje!
— Gdzie?
— Tu.... tu gdzieś.... w papierach nieboszczyka Stasia — staruszka znów się zachłysnęła łzami — Tak jest.... I dla tego jestem niepoprawnie głupią.... z bólu czy ze starości.... że ten list powinnabym ci oddać już dawno.
— Jakto?
— A tak.... — zaczęła ciotka, a łzy znów jej na oczy nabiegły — Gdy twoja mateczka, Józia najdroższa, umierała, to w chwili ostatniej, przed samą śmiercią ocknęła się z nieprzytomności — i do nas dwojga, do mnie i do Stasieczka, czuwających u jej łoża, rzekła.... pamiętam to, jak dziś.... tak rzeka: „Zagadkę mojej śmierci znajdziecie tam, w tamtej kopercie... i zagadkę mojej i mojego dziecka hańby!.... Nie chcę, ażeby o tem kiedykolwiek wiedziało moje dziecko.... moja Jadzia. Spalcie to!” A ręce jej w przedśmiertnej agonii darły koronki kołdry.... Boże, mój Boże, co to była za chwila okropna! Głowa biedaczki pochyliła się na bok; myślałam, że już nie żyje. Lecz ona zdawała się tylko namyślać. Głowę podniosła — i szeptała dalej: „.... Albo nie... nie palcie tego! Przyrzeknijcie mi.... że nigdy tego.... nigdy! nie pokażecie mojej córce.... chyba... chyba... że zkądinąd o tem się dowie.... To może jej posłużyć za broń... za ślad....” Tu szept jej się urwał. Za kilka minut już nie żyła. My, Stasieczek i ja, w obec jej zwłok przysięgliśmy....
Staruszka na chwilę, zmęczona, zatrzymała się.
— I co? i co? — pytała gorączko Jadwiga, która tymczasem upadła na krzesło przy stole i słuchała niecierpliwie bezładnego opowiadania staruszki.
— Nic.... Papiery te z kopertą leżą tam gdzieś, w biurku Stasieczka.... pod pyłem... od jego zgonu, może jeszcze od tej chwili pamiętnej nietykane.
Jadwiga namyślała się przez chwilę.
I tę niespodziewaną wiadomość przyjęła ze spokojem.
— Dobrze! — rzekła — Ja idę do miasta. Wrzucę listy i odetchnę trochę świeżem powietrzem. Za półgodziny będę z powrotem. Jeśli można, droga cioteczko, znajdź tymczasem ten list fatalny.... Po powrocie przejrzymy go obie.
Ucałowała siwe włosy poczciwej ciotki — i skierowała się ku wyjściu.
Staruszka zatrzymała ją gestem.
— Czy....czy — pytała nieśmiało, wskazując na listy, trzymane przez Jadzię w ręku — czy nie mogłabyś się wstrzymać z tem.... aż przeczytasz tamto?
— Nie — była odpowiedź Jadwigi — jedno z drugiem nic wspólnego nie ma. Listy trzeba wrzucić zaraz. Tak być musi!
Wyszła.
Gdy wróciła, zastała w pierwszym pokoju, przy biurku nieboszczyka radcy, ciotkę Biechońską pośród papierów. Pokrywały one krzesła, biurko, leżały nawet na podłodze. Staruszka powitała ją okrzykiem:
— Mam.... mam!
Za chwilę siedziały obie przy stoliku w pokoju Jadwigi. Przed dziewczyną leżała duża, wyżółkła koperta, okryta różnemi stęplami, napisami i szeregiem marek pocztowych dziwnej barwy, z adresem skreślonym dużemi literami, jak następuje: „Mrs Stephen Slaskey — Miodowa Str. — Warsaw — Poland.” Na poprzek tego napisu szły następujące słowa, po polsku ręką nieboszczyka radcy Biechońskiego skreślone:

„Dnia 17 listopada 1867 r. przysiągłem razem z żoną moją, umierającej Józi Śląskiej, że nigdy zawartości tej koperty dziecięciu jej jedynemu, Jadwidze, ani przed, ani po dojściu jej do rozumu nie zakomunikuję, chyba gdyby w jakikolwiek inny sposób o tem strasznem nieszczęściu się dowiedziała. W takim razie tylko kopertę ową ja lub żona moja doręczyć jej powinniśmy. W tym celu koperta do kofica życia tego z nas, które drugie przeżyje, ma być zachowana. Przed zgonem starać się ją spalić trzeba. Tak mi, Panie Boże, dopomóż! zlecenie umierającej z bólu i żalu, najnieszczęśliwszej i najszlachetniejszej w świecie z kobiet, co do joty wykonać.

Stanisław Biechoński.

Poznań.

Rozdarty bok koperty był na nowo zamknięty przepaską z mocnego niebieskiego papieru i dwiema herbowemi pieczęciami na laku zapieczętowany.
Jadwiga podniosła cenny dokument do ust i z czcią złożyła na nim pocałunek. Potem rozdarła przepaskę. Z koperty wypadło kilku zwitków szarego papieru, arkusik listowego papieru i połowa mosiężnego, o ile się zdaje, pierścionka z miniaturowym wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej, jakie często u ludu naszego widzieć można. Była to połowa z wizerunkiem, obok niej metal był zaraz odcięty, czy też prędzej odłamany, bo przekrój był nierówny.
Jadwigę ten niezwykły przedmiot zaciekawił. Wzięła go do ręki i uważnie mu się przyglądała.
Co to? — zapytała staruszki.
Nie pamiętam dobrze.... To już siedmnaście lat temu. Objaśnienie znajdziesz w papierach.
Dziewczę wzięło do ręki jeden z papierów, które wypadły z koperty, ale po chwili zatrzymało się.
— Nie.... — rzekła do siebie sama, a usta jej skrzywiły się gorzkim uśmiechem — Mamy wystudyować historyę zbrodni z przed lat 17tu; idźmy po porządku.
Obok znanego nam już listu barona Felsensteina leżał zmięty i wyżółkły wycinek z gazety angielskiej. Był to właśnie ten wycinek, o którym wspominał w swym fatalnym Uście ojciec Konrada.
Napis ręką barona u góry wskazywał, że to był wycinek z gazety „Louisiana News” z d. 13 marca 1867 r.
Jadwiga podniosła ten wycinek do oczu — i czytała, tłómacząc odrazu dla nieznającej obcego języka ciotki, z języka angielskiego na polski.

Artykuł, zawarty w wycinku, brzmiał, jak następuje:
„Zakamieniały zbrodniarz powieszony!

Do ostatniej chwili nie chciał się przyznać do winy, —

Przed śmiercią odbył Spowiedź.

Dziś rano o godz. 6 m. 30 w murach naszego więzienia odegrał się ostatni akt krwawego dramatu, którego początkiem było obrabowanie banku „Merchant’s Loan & Trust Co.” i morderstwo, spełnione przy tej okazy i na służącym bankowym, Filipie Casey.
Winny tej podwójnej zbrodni, szlachcic polski i były asystent kasyera tegoż banku, Stefan Śląski, (Slaskey), dziś o godzinie 7 m. 30 rano, z wyroku sądu, został powieszony, jak powiada prawo, za szyję dotąd, dopóki nie nastąpiła śmierć.
Sprawca zbrodni aż do ostatniej chwili twierdził, że jest niewinnym.

A jednak nasi czytelnicy, którzy przez tygodnie całe z najżywszem zaciekawieniem śledzili przebieg tej sensacyjnej i zawiłej sprawy, wiedzą dobrze, iż co do winy zbrodniarza nie może być żadnej wątpliwości. Musiałby to być chyba niewidziany nigdy dotąd w dziejach sądów amerykańskich wypadek omyłki sprawiedliwości!....
Sądzić raczej należy, iż skazany jest najzakamienialszym w świecie złoczyńcą.
Wysoka jego inteligencya, przeszłość pozornie bez skazy? waleczność, okazana w szeregach wojska podczas ostatniej naszej wojny, są jawnymi dowodami, jak umiejętnie potrafił się on maskować, jak podwójną potrafił żyć egzystencją. Do zbrodni, pomimo namacalnych dowodów, nigdy się nic przyznał. Wczoraj po południu wezwał spowiednika, kapłana. Owoce kradzieży, mówiąc nawiasem, sięgające do pół miliona dolarów, ukrył bez śladu.... Jeszcze na kilka godzin przed śmiercią z hypokryzyą niesłychaną zapewniał o swej niewinności — i kreślił na czole znak Krzyża św.“

Jadwiga skończyła czytanie.
Podczas ostatnich słów czuć było silne drżenie w jej głosie... Urwała nagle — i zakryła oczy rękoma.
— A więc to prawda.... prawda! — wyjęknęła.
Staruszka podbiegła do niej — i całowała ją w czoło. Ale Jadzia już odzyskała siłę i przytomność.
— Nic to, ciociu.... — rzekła — czytajmy dalej.
Drżącą ręką sięgnęła do papierów, które wypadły z koperty. Rozwinęła jeden z nich; był to papier listowy. Ta sama ręka, która zaadresowała kopertę, skreśliła na nim po angielsku słów parę.
Brzmiały one, jak następuje:

„New Orleans, 11 marca 1867 r.
„.....To zapiski, skreślone przez skazanego na śmierć Stephena Slaskey w obcym dla mnie języku, na jego usilną prośbę, po odbytej przezeń Spowiedzi, i po solennom pod przysięgą przezeń zapewnieniu, że nie zawierają nic występnego, karygodnego, ani nieuczciwego, przesyłam, w przeddzień wykonania wyroku, jego żonie w Polsce.
Ks, Malachiusz, S. J.“

A więc tamte żółte kartki papieru to były zapiski.... to były ostatnie słowa.... to był testament jej nieznanego ojca, straconego na rusztowaniu przez kata.
Cała krew zbiegła Jadwidze do serca.
Porwała kawałki papieru — i cisnęła je do ust. Jednocześnie, po raz pierwszy od początku tortur moralnych, które przechodziła tego pamiętnego w życiu dnia, wybuchnęła głośnym, spazmatycznym płaczem.
O! ona wie, ona to czuje dobrze.... Ojciec jej nie mógł być winnym. Umarł na rusztowaniu, ale umarł ofiarą fatalnej omyłki sądowej... Jest męczennikiem!....
Myśl rwała się w głowie Jadwigi.
Siedziała nieruchoma w krześle, wsparta o stół, bezwładna, ściskając w dłoni żółte karteczki. Tymczasem mrok zapadał zwolna na jej białą komnatkę. W szarych jego konturach, jak dwa posągi boleści, majaczyły postacie dwóch kobiet, które dzień ten chłostał cierniami i serca im palił ogniem.

IV.

Gdy po pewnym czasie obie kobiety zdołały się nieco uspokoić, Jadzia przy świetle lampy, wniesionej przez ciotkę, przystąpiła do czytania zapisek ojca, pisanych gdzieś daleko za lądami i morzami, w przeddzień haniebnego zgonu na szubienicy.
Było tych kartek kilkanaście.
Pisane były ołówkiem i wyblakłym dziś atramentem, widocznie w różnych datach. Niektóre wyrazy były nieczytelne, inne zamazane łzami.... Gdzieniegdzie litery były stawiane pewno i silnie, gdzieindziej gięły się w załamy, kreślone ręką drżącą od wzruszenia.
Kartki te, uporządkowane przez Jadzię, brzmiały, jak następuje:

New Orleans, La, w więzieniu.

„....W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
Środa. — Stało się. Dziś padło ostatnie słowo.
....Rano — była pewno godzina ósma, a wreszcie, czy ja wtem która — przyszedł do mej żelaznej klatki adwokat. To człowiek z sercem. Ten jeden wierzy mi, żem niewinny... on jeden tylko. Powiedział mi, że wszystkie moje skargi odrzucone.... Wszystkie argumentu na nic.
Wyrok zatwierdzono ostatecznie.
Jestem więc winnym morderstwa i kradzieży. Tak powiedzieli ludzie i ich sądy. Boże! Ty widzisz jeden w mojej duszy. Ty wiesz, że to nieprawda.
....Okropność! okropność!
....Wyrok będzie wykonany na 8 dni. Tak powiedział mój adwokat. Nie!... nie żal mi życie, nie boję się śmierci. Tyle razy ją widziałem na polu walk; tyle razy byłem gotów zajrzeć jej w twarz na moskiewskiej szubienicy.... A dłoń mi nie zadrgała, nie zastygła krew w żyłach. To było dla Ojczyzny, dla Polski ukochanej. Ale dziś.... dziś.... drżę cały... łzy z oczu tryskają, jak fontanna. Zębami zgrzytam.... widzę tę rzecz potworną.... szubienicę. Czuję strach, strach śmiertelny. Krew mi w lód się obraca.
Czemu? czemu?.... Wiem już.... To hańba mnie przeraża. Hańba mnie dusi. Precz z hańbą!
....O, Panie, Panie! Czemu mnie tak strasznie dręczysz? czyż mam Ci zacząć bluźnić?!
....Adwokat mi radził, ażeby wnieść do gubernatora prośbę o ułaskawienie. Odpowiedziałem:
— Nie, nigdy!
Kto prosi o łaskę, przyznaje się do winy. A ja jestem niewinny.... Nie, nigdy!
On odszedł.... Ostatni to człowiek, który patrzył na mnie z wiarą i litością.... Ostatni! Teraz już nie ma nikogo.... Mrok w koło mnie i wszędzie serca dzikie.... nienawistne.
Za 8 dni.
....O, Boże! Za co mnie przekląłeś?
....Siedziałem skulony, jak zwierz dziki w swem legowisku. Nagle ktoś dotknął mnie palcem w ramię przez kratę. Otrząsłem się. To był strażnik. Powiedział mi: „Za 8 dni twój czas. Podług zwyczajów więziennych przez tych dni parę możesz mieć lepszy pokarm, trochę tytoniu i wina, wreszcie ołówek, pióro i papier. Chcesz czego?“ Nie odpowiedziałem mu zrazu. Po co mi to? myślałem. — Czyż źdźbło tytoniu oddali odemnie straszną hańbę? Czy wino całego świata zmyje ze mnie piętno złodzieja i mordercy? Pisać.... do kogo i co?
Ale po chwili przebiegła mi nowa myśl przez głowę.
— Pióra i papieru! — rzekłem. — I jeszcze jedno... W liczbie przedmiotów, odebranych mi w kancelaryi więziennej znajduje się książka, mała książeczka w zniszczonej oprawie, z krzyżem złotym na grzbiecie. To książka do modlitwy. Oddajcie mi ją na te dni kilka.
Strażnik ruszył surowo wąsami.
— Nie wiem, czy to dozwolone — rzekł i odszedł.
....A ja zostałem z piekłem w duszy, z rozpaczą bez granic.
Czwartek. — Już tylko 7 dni.
Wczoraj zaraz dostałem ołówek, pióro i papier. Później przynieśli mi moją książeczkę do nabożeństwa. Pisałem.... potem modliłem się. Czuję nieco ulgi. Nerwy moje nie są dziś tak rozprężone.
Chwilami zresztą obejmuje mnie szał.
Otwierani wtedy książeczkę.... Modliłem się na niej, będąc jeszcze uczniem gimnazyum. Znam każdą je j kartką, każde zagięcie, każdą plamkę.
Oto psalmy pokutne.
„Dla głosu wzdychania mego, przyschły kości moje do ciała swojego?“
“Stałem się podobny pelikanowi na puszczy — i stałem się, jako kruk szary w pustkach.“
„Nie spałem, i stałem się, jako wróbel, który sam zostaje na dachu.“
„Przez cały dzień urągali się nieprzyjaciele moi; — a ci, którzy mnie chwalili, przeciwko mnie przysięgali.“
....Przymknąłem oczy.
Kto.... kto to mówi?!.... To Pan — sam włożył te słowa w moje usta.... Czyż kości moje nie zeschnięte na popiół? Czy nie jestem, jako kruk nocny i wróbel samotny? Czy nie urągano się ze mnie? i nie przysięgano przeciw mnie?
....O, Panie! Tyś znalazł słowa, w które najlepiej wcieliła się moja rozpacz? Czyż od Ciebie nie spłyną mi słowa nadziei?
.... Przewracam kartki mojej małej książeczki.
„Dni moje zeszły, jako cień, — a jam, jako siano usechł.“
„Ale, Ty, Panie! trwasz na wieki — a pamiątka Twoja od rodzaju do rodzaju.“
„Ty, powstawszy, zmiłujesz się nad Syonem....“
....O, Panie! dzięki ci za słowa nadziei. Padam i w Twoje ręce oddaję ból hańby, co mię na kolana piecze, jak żar, jak potępienie.
....Sobota. — Już tylko 5 dni.
Wczoraj cały dzień przetrwałem na modlitwie. Nie pisałem nic. Niech się dzieje wola Boża!
Dziś jam już prawie spokojny.
Przypomniałem sobie: po co właściwie żądałem papieru i pióra? Tak.... nie szło mi o próżny wylew boleści na martwy papier. Miałem cel inny.
Za 5 dni stanę się ofiarą kata.
Imię moje w tym kraju pozostanie nazawsze.... wstrętne.... nie żałowane.... w czarnych regestrach hańby. Ta wieść o niesławie nio dziś, to za lata całe dolecieć może do Polski. A jednak ja nie chcę.... nie chcę, ażehy ze świata całego dwie istoty uwierzyły w tę hańbę....
....Nie chcę — nie chcę!
....Te dwie istoty — to moja żona, święta ukochana żona i dziecię moje pierworodne. Boże! jakiż ja nieszczęśliwy... Czyż oni żyją? Gdzie są? Co robią? Los nie dał mi nawet widzieć własnego dziecka. Jeśli żyje, nie wiem, kto ono: dziewczynka czy chłopczyk. Nie słyszałem nigdy głosu niemowlęcia. Pieścić go już nigdy nie będę!
Nigdy....
....Trzy lata upływa, jakem wyszedł z Polski. Wicher wydarzeń miotał mną, jak liściem. Blokada podczas wojny amerykańskiej nie pozwalała na stosunki. Potem wieść mi o nich zaginęła.
Nie było odpowiedzi na listy.
Czy oni żyją tylko.... czy żyją?
....Tak czy inaczej, winianem im parą słów objaśnienia. Dla nich napiszę krótko, co za fatalny zbieg okoliczności zaprowadził mnie pod szubienicę. Do nich z grobu zawołam głosem potężnym:
— Jam niewinny! Krew i złoto skradzione rąk moich nie splamiły....
Bóg wielki sprawi, że te kartki, krwią serca mojego pisane, dojdą do nich. I oni mi uwierzą.... Głos z za grobu silny! Uwierzą — i poniszczą może.... U wierzą — i hańbę z mej pamięci zdejmą.
Dla sprawiedliwości Bożej nic ma przegród i przeszkód. Oceany, które nas dzielą w tej chwili, dla mej — niczem.
....Już zmierzcha się. Jestem zmęczony. Pióro wypada mi z rąk. Jutro więcej.
Niedziela. — Modliłem się.
Powtarzałem dzień cały z mych psalmów pokutnych te słowa:
„Wybaw mię ze krwi, Boże! Boże zbawienia mego! — a język mój z radością będzie wysławiał sprawiedliwość Twoję!”
.... W Panu wszystko.
Poniedziałek — tylko 3 dni....
.....Jestem zupełnie spokojny. Czas wreszcie opisać dla mojej żony i mojego dziecka historyę mego strasznego procesu, moich win niepopełnionych, za które teraz krwią płacę.
Historya to krótka.
Przybyłem po dziwnym szeregu wypadków, o których tu ani czas, ani miejsce pisać, w połowie r. 1864 do New Orleans, w Stanach Zjednoczonych, zkąd dziś te słowa piszę. Przyjechałem bez grosza, głodny. Zastałem wojnę Południa z Północą.... Jestem żołnierzem; zaciągnąłem się do szeregów, walczyłem — i z końcem wojny wyszedłem z wojska, lekko ranny, ze stopniem kapitana.
Nie wiele znaczył ten stopień.... My, Południowcy, zostaliśmy pobici.
Ale znaczyły coś stosunki na polu bitwy zawarte. Gdym wrócił do New Orleans, zastałem tu dziesiątki dłoni pomocnych i serc bijących życzliwie.
Kilka miesięcy temu, za wpływem jednego z towarzyszów broni, którego ojciec jest milionerem, dano mi posadę klerka w banku „Merchant's Loan & Trust Co.” — a w trzy miesiące potem posunięty zostałem na pomocnika kasyera.
Było mi dobrze. Miałem nadzieję na przyszłość.
Żarła mnie tylko tęsknota za Polską, niepokój o żonę i dziecko. Nie miałem od nich, pomimo wszelkich poszukiwań, żadnej wieści.
Tak nadszedł straszny dzień 17 grudnia r. 1868.
Poprzedniego dnia byłem w gronie paru przyjaciół w „saloonie“.... Wypiliśmy po parę szklaneczek „coktail’u“. Po drugiej szklance zrobiło mi się niedobrze. Obok mnie stał przyjaciel, szczególnie mi życzliwy, także kolega z wojska, baron Adalbert. Prosiłem go, ażeby odprowadził mnie do domu.
Inni towarzysze śmieli się jeszcze ze mnie. Wiedzieli zresztą, żem niechętnie pił trunki.
Baron odprowadził mnie. Zaledwie w mieszkaniu zdążyłem się rozebrać, upadłem na łóżko — i zasnąłem... Co było dalej? — nie wiem. Spałem długo. Jak długo? — nie wiedziałem sam. Straszne sny przechodziły mi przez głowę. Aż obudziło mnie silne wstrząśnienie. Otworzyłem ciężkie, jak ołów, powieki. Nademną, nad mojem łóżkiem, stało ludzi kilku.... Jeden trzymaj mnie za ramię. Był to, jak się dowiedziałem później, naczelnik policyi.
— Ty okradłeś bank i zabiłeś woźnego Caseya? — spytał.
Nie rozumiałam pytania.... Byłem jeszcze nieprzytomny. Ubrano mnie i włożono mi na ręce kajdanki. Detektywi przewrócili do góry nogami mój pokój, a potem zawieziono mnie do więzienia.
....Zaczął się mój proces.
Zostałem skazany. A jednak jam niewinny... Tak mi bądź świadkiem, Boże wszechmogący!
....Dowody, jak twierdzili adwokaci i prokuratorzy, były jasne.
Od nich się dopiero dowiedziałem, że w tę noc fatalną (jak się pokazało, przespałem wtedy martwy, jak kamień, blizko 24 godzin) okradziono nasz bank. Ktoś — jakiś szatan! — moim własnym kluczem otworzył podręczną kasę ogniotrwałą, w której naówczas znajdowało się przypadkiem ze 150,000 dolarów gotówki i za drugie tyle, złożony ch tego dnia do depozytu kosztowności.... Pieniądze i brylanty skradł — a mieszkającego obok woźnego Filipa, który nad biegł widocznie zaalarmowany światłem — zamordował.
....Straszne! Ty, Panie, wiesz, że ja tego nie jestem sprawcą.
....Zresztą dowodów nie brakło.
W pokoju moim znaleziono surdut mój z plamami od krwi na przodzie, zakrwawiony sztylet, 5 banknotów studolarowych, skradzionych z kasy bankowej i pierścień brylantowy. W drzwiczkach kasy ogniotrwałej znajdował się mój klucz. Zresztą ja znałem tylko kombinacyę kasy. Zamknąłem ją (to było często moim zwyczajem) imieniem najdroższej mojej żony, (kiedyindziej zamykałem ją nazwiskiem mojego kochanego Bronowa, gdziem się urodził). To nic jeszcze! Trzech czy czterech ludzi widziało mnie — mnie — idącego do banku o 11tej w nocy. W tej liczbie jeden był moim przyjacielem..... Zeznał to z wahaniem, widocznie chcąc mnie oszczędzić.... ale zobowiązywała go przysięga — musiał.
....Co chcecie więcej?! Skazano mnie. Ja sam, gdybym był sędzią przysięgłym, skazałbym winnego.
....A więc umrę na szubienicy!
... Świat cały będzie wierzył, żem zbrodniarz i złodziej. Ale wy — wy obydwoje — ty, Józieczko moja najdroższa przy której sercu przeżyłem najsłodsze i najuroczystsze dni mojego żywota, ty moja żono i Kochanko i ty, dziecię moje, którego los nie da mi poznać nigdy — wierzcie.... wierzcie, proszę i na wszystko zaklinam, żem ja — niewinny.
Któryś, adwokat czy sędzia, rzucił myśl, iż, być może, zbrodnię spełniłem we śnie hypnotycznym.... To nieprawda.
— Jam niewinny.... niewinny! — wołam, konając z rozpaczy — choć na śmierć skazany.... Duch mój biały, jak skrzydło anioła.... Zbrodnia na nim nie ciąży — nie!
Wtorek. — jeszcze 2 dni.
....Dziś rano modliłem się gorąco. O książeczko moja maleńka, świadku mej wiary dziecięcej! — ilem ci chwil szczęścia i spokoju winien.
Wyczytałem w niej te słowa; „Wiele jest biczów na grzesznika, ale ufającego w Panu miłosierdzie ogarnie” — i rozradowałem się.
....Wziąłem się potem do skromnego śniadania.
Rozłamałem chleb. Wtem — dłoń moja zadrżała!... — w środku chleba ujrzałem coś białego — to papier. Wstrzymałem oddech.... Obwiodłem moje kraty oczyma.... Strażnika niebyło. Na moim lichym stoliku ułożyłem bułkę chleba tak, ażeby zasłaniała mój skarb, rnój papier przed oczyma strażnika, gdyby nadszedł. Ruchem szybkim wyrwałem papier z ośrodka — i zacząłem czytać.
Ryła to kartka, pisana po polsku.
Pisana ręką nieumiejętną i z błędami; pisana widocznie w chwili głębokiego wzruszenia; upstrzona plamami od atramentu; prawie niezrozumiała. Zawierała ledwo słów kilkanaście.... Ale dla mnie ta brudna kartka była jakby objawieniem anielskiem.
Zniszczyłem ją zaraz, w obawie przed strażnikami. Odtworzyć dosłownie chaos bezładnych wyrazów, które się na nią składały, niepodobna.
Krótko mówiąc, piszący wyraził przekonanie, że ja jestem niewinnym — i że stałem się ofiarą czyjejś intrygi. Kazał mi oczekiwać nazajutrz drugiego listu w tej samej drodze i dowodów mej niewinności.... On właśnie o tem najwięcej wiedział. Z kartki widać było zresztą, że autor czegoś się lęka, jest pod jakąś groźbą, pod jakimś przymusem.
Było to wszystko podpisano literą „M“.
Z trudem to wszystko odcyfrowałem.
....Wrażeń, które przechodziłem stopniowo w miarę, jak pojmowałem, o co szło piszącemu, nie jestem w stanie odtworzyć. Było to tak, jak gdyby szereg sprzecznych prądów elektrycznych przenikał me ciało i mózg. Przechodziłem z nadziei do rozpaczy i odwrotnie. Nareszcie zatryumfowała we mnie myśl jedna, myśl radości i nadziei.
Rozbrzmiewa mi ona w tej chwili w mózgu.
A więc nie jestem sam na święcie. Jest ktoś, co wierzy w moją niewinność, kto troszczy się o mnie — i chce mi podać dłoń pomocną.
O, niechaj stokroć będzie błogosławiony!
....I kto to?
Natężyłem myśl. Tak jest.... Ja znam zkądś to pismo niekształtne, to pismo człowieka nieprzywykłego do trzymania pióra. Zkąd?.... Chwila namysłu — już wiem. To pismo Millera.
....Miller — to ten chłopak, który służył w mojej kompanii. Jedyny Polak, którego spotkałem w wojsku Południowców. Pamiętam, uratowałem mu życie pod Oak Hill. Zawierucha!.... ale w gruncie rzeczy serce niezłe. Tak mi się zawsze zdawało. Opowiadał mi nieraz, jak im to dziwnym zbiegiem wypadków znalazł się na drugiej półkuli, zdała od swego rodzinnego Cieszyna, w obcem wojsku. Słuchałem go z przyjemnością, nic dla tego, co mówił, ale dla tego, że mówił po polsku.
Po skończeniu wojny wyrobiłem mu miejsce woźnego w banku. Wydalono go zresztą za jakieś drobne przekroczenie.... To właśnie jego następcą był nieszczęsny, zamordowany Filip.
Tak, to on.
....Dla czegóż on właśnie?
Jakąż rolę gra w tym dramacie? Co znaczą jego słowa?
....Pióro wypada mi z ręki,... Ten promień światła uczynił mrok mojego ducha jeszcze, gęstszym.
Przestaję pisać.... Modlić się pragnę.
Środa. — A więc jutro — szubienica.
....Ostatnia, złudna nadzieja rozbita. Promyk światła, który mi wczoraj zabłysnął — już zagasł. Mimo to chcę być spokojnym.
Chcę podać do wiadomości mojej żony i dziecka to, co rui się dziś znowu zdarzyło, jak najbardziej przedmiotowo; chcę z tego dla nieb wyprowadzić wnioski, jak najbardziej logiczne.
....Przyciskam głowę do zimnej, żelaznej kraty i myślę.
....Tak jest. Ja sam obrony mojego życia i czci już podjąć nie jestem w stanie. Choćbym zakomunikował drugą kartkę Millera memu adwokatowi — cóż ztąd? Czy wznowią mój proces? czy ten świstek niezrozumiały, pisany w obcym języku przez obcego człowieka — i to przez człowieka, który dziś znajduje się niewiadomo gdzie — czyż ten świstek zaważy w obec zebranych przeciwko mnie dowodów, choć tyle, co proch waży w porównaniu z górą? — Nie. — A więc po co zaczynać na nowo beznadziejną walkę?
Po co narażać się raz jeszcze na chłostę pogardy, na szyderstwo?
....A więc nie. Ja sam z tego użytku nie zrobię. Ale przekazuję to wszystko, tę broń, te dwa dowody dziwnie, mojej żonie i mojemu dziecku... Jeśli Bóg zechce, oni po zgonie moim staną się mścicielami czci mojej.
....Wierzę, że to nastąpić może i powinno.
Pan, bez którego wiedzy żadna gwiazda nie gaśnie na niebiosach, ani żaden proch nie przelatuje przez pustynię sprawi, że i te moje słowa, testament mej rozpaczy, znajdą się kiedyś w ręku wykonawców woli Bożej.
....Przystępuję do rzeczy. Spokoju!
....Dziś od rana byłem, jak na żarzących się węglach. Całą noc nie zmrużyłem oka. Myślałem. Pragnąłem znaleźć rozwiązanie zagadkowego listu Millera i nic nie znalazłem. Wreszcie powiedziałem sobie: „Poranek przyniesie rozwiązanie.”
I przyniósł jeszcze większą zagadkę.
Nerwy zdawały się pękać mi w głowie, gdy strażnik, zimny i milczący, jak zawsze, położył przedemną zwykłą bułkę chleba. Nareszcie odszedł. Rozłamałem chleb.
W środku znalazłem dwa przedmioty: połowę mosiężnego pierścionka z wizerunkiem Majtki Boskiej — i drugą kartkę.
Byłą (jeśli to możebne) jeszcze bardziej zmięta i wyplamiona, niż pierwsza.... Odczytałem ją z trudem. Była ona ciosem śmiertelnym dla zrodzonej wczoraj nadziei.
Jest przecież zarówno, jak i ów odłamek pierścionka, dowodem, początkiem dowodu dla tych, którzy pamięć moją pomszczą.
....Załączam dla nich obydwa te dowody.
A ponieważ mogłyby im być niezrozumiałe zygzaki Millera, streszczam tu tę drugą jego zapiskę.
M. oświadcza w niej, że wbrew obietnicy, teraz nic dla mnie zrobić nie może. Za chwilę wyjeżdża z New Orleans, wyjeżdża daleko. Boi się, ażeby go nie zamordował on (wyraz trzy razy podkreślony)!! Radzi mi prosić o „pardon“ u gubernatora — i wierzy, iż zostanę ułaskawiony. A wtedy chce, ażeby się z nim ktoś w mojem imieniu skomunikował. Dowody mojej niewinności ma w ręku.... Połowę pierścionka załącza, jako dowód dla osoby trzeciej, że ta w samej rzeczy przyjdzie odemnie. Ten pierścionek trzeba okazać Julii Cybik jego ciotce, zamieszkałej w Cleveland. w Stanie Ohio (śród gromadki tam osiadłych Polaków ze Ślązka znają ją wszyscy), a ona już do niego samego doprowadzi.
Na tem urywała się kartka, bezładna, ledwo zrozumiała, zakończona wielkim kleksem, pod którym, o ile mi się zdaje, ukrywa się wyraz „Miller“ — nazwisko autora listu.
....Długo my siałem nad tym listem. Skupiłem całą siłę mej myśli — i rozumiem go teraz dobrze.
To nawet dość proste.
....Ten człowiek, ten Miller — co do którego mój sąd, gdym go nazywał poczciwcem, musiał być mylnym — jest widocznie wtajemniczonym w sprawę rabunku i morderstwa. Był może współwinnym; może nawet głównym winowajcą; może tylko ukrywał zbrodnię za pieniądze.... ze strachu.... bo ja wiem. W ostatniej chwili ruszyło go sumienie. Chciał wyjawić zbrodnię. Ale stanęło mu coś na przeszkodzie: strach przed kimś... obawa kary może. Uciekł. W ostatniej chwili przecież sumienie znów mówi. Stawia tedy moją głowę na loteryę ułaskawienia. Mówi sobie: „Niech próbuje prosić o łaskę.... Może wygra! A jeśli wygra, ja mu dopomogę.“
Widzę jasno jego walkę z sobą samym — jego wahanie się — jego umysł bez woli i duszę mizerną, dostępną różnym z różnych stron podszeptom.
....I to jest jedyny człowiek; który mógłby mnie uratować! Jedyny....
Niczem on dla mnie.
O łaskę prosić nie będę.... Już rzekłem dla czego. Do hańby — nie z mojej winy, nie chcę dołączać własnowolnego upodlenia. Umrę więc, ale tym, którzy — wierzę w to głęboko — będą mścicielami mojego ducha, przekazuję ten spadek.
....Niech idą i szukają tego człowieka. Niech wydobędą od niego dowód, żem niewinny. Niechaj, jeśli to możebne, cześć umarłemu przywrócą.
....To mój testament.
....Żegnam ich — żegnam na zawsze. W duchu, na czoło mej małżonki najdroższej kładę ten ostatni pocałunek, pocałunek śmierci. W duchu przyciskam do serca to moje niewiadome niemowlę, którego nigdy, nigdy już tu na świecie nic poznam.
....Po tem pożegnaniu ze śmiertelnymi, czas porachować się z Panem.
Prosiłem już od paru dni o spowiednika.
Dziś ma przybyć po południu. Czekam go. Tymczasem za książeczką moją powtarzam:
„Ofiara Bogu jest duch strapiony; serca skruszonego i uniżonego, Boże! nie wzgardzisz....“
Środa, godzina 6ta wieczorem.
....Stał się cud. Stało się, czego pragnęło moje serce. Te moje kartki, kreślone w ciężkiej męce i bólu, nie zaginą dla nich.... nie.
Dojść do nich mogą.
Brak mi czasu — wyjaśniam tu w paru słowach.
Po odbyciu Spowiedzi, gdy serce stało się lekkie, jak ptak, i jasność w oczy patrzała, przyszła mi myśl. Zapytałem kapłana, który mi ostatnią oddał przysługę, czy nie mógłby tych kartek (wraz z pierścionkiem) przesłać mojej żonie.
Po namyśle, kazał mi przysiądz, że nic w tem niema zdrożnego. Wtedy obiecał, że będzie próbował przesłać je, gdzie należy. Dałem księdzu dawny warszawski twój adres, moja Józieczko.
....Czy jednak papiery te was dojdą? — Bóg wie jeden.
....Kończę. Kapłan czeka.... Jeszcze ostatnia łza dla was. Nie płaczcie, czytając ostatnie słowa tego, który jutro umrze śmiercią hańby.

Wasz
Stefan Śląski.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Czytanie zostało nareszcie skończone.
Dwie kobiety, w migocącem świetle lampy, zmęczone wrażeniami i bólem, blade były, jak dwa posągi z marmuru. Przez długą chwilę milczały, a w oczach obiedwu szkliły się łzy. Wreszcie Jadwiga się podniosła.
— Ciociu! — rzekła — To był męczennik.... Dusza bez skazy i serce wielkie. Czcić go należy. Pomódlmy się za niego! Wzięła staruszkę za rękę — i poprowadziła do obrazu Matki Boskiej. Klękły i modliły się.
Gdy wstały od modlitwy, twarz Jadwigi była prawie pogodna.
— A teraz — rzekła — przedemną jest do spełnienia obowiązek. Wola mego ojca musi być wykonaną. Wdzięczną jestem baronowi Felsensteinowi za jego brutalny cios, który sprawił, że te kartki dla mnie święte dostały się do moich rąk... Nie czas mi teraz myśleć o sobie. Spełnić trzeba, co każą wyroki niebios. Nie darmo po latach doszły do mnie te słowa z za grobu, słowa z poza Oceanów.... Pojadę do Ameryki. Głos ojca męczennika mnie woła. Sił mam dość; trudy mnie nie przerażą.... Znajdę tego człowieka — i spełnię obowiązek. Bóg pozwoli, że pamięć męczennika czystą się stanie, jak łza...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.