Strona:Henryk Nagiel - Kara Boża idzie przez oceany.pdf/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 115 —

ten szatan.... ten potrójny morderca.... Potwór!....
Głos mu się przerwał.
W rysach twarzy widać było niesłychaną trwogę.... Chwiał się na nogach, aż homicz podtrzymał go silnem ramieniem, ażeby nie upadł.
Morski znów się porwał z miejsca. Wskazywał palcem w lustro — i trząsł się cały.
— Idzie.... idzie.... Ratunku!
Bił rękoma powietrze, jakby odpychając jakieś straszne widmo.
Naraz jego ręka lewa, w której trzymał niedopitą butelkę z szampanem, naprężyła się. Butelka wyleciała w powietrze i uderzyła z brzękiem w szybę lustrzaną.
Lustro pękło w samym środku.
Morski padł teraz na ręce Homicza i Gryzińskiego — nieprzytomny. Kelnerzy zgłupieli. Z „barroom’u” przybył właściciel saloonu. Chciał posyłać po policyę, ale Gryziński go uspokoił.
— Policyi nie potrzeba — rzekł — doktora tylko przyprowadźcie — i dajcie mu spokojny pokoik. Będzie all right. „Gentleman” ma trochę burzliwą „spree“, ale to nic: ma pieniądze — i za wszystko zapłaci.
To poskutkowało.
Gospodarz saloonu oświadczył, że „gentlemani” można przenieść do sąsiedniego gabinetu. Tak też uczyniono....