Dziwne karyery/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Dziwne karyery
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


DZIEŁA
JANA LAMA.

DZIWNE KARYERY.
LWÓW,
W KOMISIE KSIĘGARNI
Gubrynowicza i Schmidta.
1885.




KRAKÓW.
Druk Wł. L. Anczyca i Sp., pod zarządem Jana Gadowskiego.
1885.





ROZDZIAŁ I,

opisujący stosunki klimatyczne, społeczne, gospodarskie, etnograficzne i polityczne Wielkich Księstw Milicyi i Landweryi, wraz z ich przyległościami. — Oprócz tego czytelnik dowie się początku niniejszej powieści.

Ktokolwiek albo sam niedawno opuścił szkoły, albo tez ma dzieci i zwraca uwagę na postępy ich w naukach, ten z pewnością, spostrzegł, ze wydoskonalony przez znakomitych tegoczesnych pedagogów system nauczania w teoryi jest niezrównanym, ale w praktyce zostawia pewne luki, których zapełnienie zostawione jest przypadkowi i czytaniu gazet i powieści. Nie moją rzeczą byłoby wykazywać tu braki w innych dyscyplinach, z konieczności więc tylko wspomnę, że wyłączne zajmowanie się jeografią fizyczną po dwunastu latach mozolnych studyów zostawia w umyśle młodzieńca wrażenie, iż ziemia jest kulą z masy papierowej, starannie lakierowana, i symetrycznie kratkowana, po której, w kształcie przerywanych drobnych kresek, krążą, rozmaite cieple i zimne prądy powietrza i wody, i na której znajdują się rozmaite wysoczyzny i niziny, pasma gór z dolinami podłużnemi i poprzecznemi, jakoteż mniejsze i większe dorzecza — która wszelako oprócz zjawisk geologicznych i meteorologicznych wraz z ich skutkami nie zawiera nic uwagi godnego. Dzięki tej dokładnej znajomości kanwy, na której tkane są ślady istnienia rodzaju ludzkiego, tkanina pozostaje rzeczą zupełnie nieznaną i kiedy już młodzieniec wyrośnie na męża, i zaczyna piórem lub słowem brać udział w życiu publicznem, zadziwia on nieraz ziomków swoich mniemaniem, ze Monachium leży we Włoszech, albo ze Wagner urządza swoje uroczystości melodramatyczne w Bejrucie, w Syryi.
Wobec takiego stanu rzeczy autor niniejszej powieści zaledwie może przypuszczać, że dziesiątemu z pomiędzy jego czytelników znana, jest widownia wypadków, które w następnych rozdziałach odbywać się mają. Musiałby on przeto opowiadanie swoje przeplatać nawiasami i odsyłaczami, które dałyby powieści pozór uczonej rozprawy i naraziłyby go na to, ze z jednej strony zniecierpliwiłby i znudził czytelnika, a z drugiej znalazłby się w niebezpieczeństwie, iż go kiedyś powołają, na członka Akademii Umiejętności — tego wielkiego świecznika, przeznaczonego do demonstrowania ad oculos, iż łojówki jakkolwiek wysoko umieszczone na podniebiu wspanialej sali, nie dają wielkiego światła. Lepiej więc będzie, opisać zaraz z góry w osobnym rozdziale teren powiastki wraz ze wszystkiemi jego właściwościami, a dalej dopiero iść torem przez tysiące innych pisarzy wskazanym, t. j. wprowadzić dwoje ludzi, rożnej płci, pragnących połączyć się węzłem małżeństwa i spotykających się z różnemi trudnościami podmiotowemi i przedmiotowemi w ciągu tego pragnienia — dać im doświadczyć naprzemian wiele radości i smutku, a w końcu dać im się pobrać, albo umrzeć z rozpaczy, albo tez wynaleść jaki sposób pośredni, pozwalający położyć słowo „koniec“ pod ostatnim rozdziałem.
Wielkie księstwa Milicyi i Landweryi leżą w strefie umiarkowanej, to znaczy, że w lecie gorąco, a w zimie zimno dochodzą tam do 30 stopni Celzyusza, reszta zaś roku bywa średnio zimna. Są to kraje rolnicze i uważane za spichlerz tej części świata; jakoteż w istocie zaledwie raz do roku odzywa się tam wołanie o zapomogę głodową. Głównym ich produktem, tym, któremu zawdzięczają swoją nazwę, i który stanowi jedyny znaczniejszy przedmiot — nie handlu, ale wywozu, są rekruci. Mieszkańcy dostarczają ich tak chętnie, tak są uprzedzającymi w tej mierze, ze jeografowie nadali im tę nazwę równie trafnie, jak są n. p. w Ameryce Wybrzeża Niewolników, Złota, Pieprzu, Kości Słoniowej i t. p. Ludność pod względem etnograficznym dzieli się podług religii. Są chrześcijanie, którzy żegnają się raz, i tacy, którzy żegnają się trzy razy — dla analogii, nazywać będę pierwszych Polakami, a drugich Rusinami — tak, jak nazywalibyśmy „ludźmi“ stworzenia zamieszkujące Marsa, gdyby się udało odkryć je za pomocą jakiego olbrzymiego teleskopu. Są także Nie-chrześcijanie, pełniący funkcye Żydów. Są nakoniec różne żywioły napływowe, o których później będzie mowa.
Pod względem społecznym Milicyanie dzielą się na szlachtę, mieszczan i chłopów, jak każde społeczeństwo dobrze zorganizowane. O szlachcie milicyjskiej piszą historycy, że była kiedyś bardzo wojowniczą, że większą część życia przepędzała na koniu, i t. p. Być to może, ale jeżeli to prawda, to przyznać potrzeba, że w biegu czasów charakter i temperament tej szlachty zmienił się nie do poznania. Jest to owszem rasa niesłychanie spokojna i potulna, i w całej Milicyi trudno byłoby sformować chorągiew złożoną ze szlachciców, umiejących jeździć konno. Cechą szlachectwa jest posiadanie większej przestrzeni ziemi. Kto potrafi posiąść jej tyle, co trzech do trzydziestu innych, ten zostaje grandem i staje się przedmiotem czci powszechnej — kto zaś przestaje posiadać ziemię, idzie w mieszczany. Wyjątek stanowią tu tylko grandowie, mniejsi i więksi, dla tych albowiem, skoro się zrujnują, istnieją rozmaite posady — dzięki oryginalnemu politycznemu ustrojowi kraju. Należy bowiem wiedzieć, że przed laty sprzykrzyło się było Milicyanom i Landweryjczykom mieć jakikolwiek rząd własny. Po różnych zmianach, weszli w taki stosunek z sąsiednim królem Chaocyi, że tenże, w zamian za podatki i rekrutów, przysłał im „Oberkomisarza“ i mnóstwo innych urzędników, w celu zarządzania Milicyą i Landweryą. Z czasem atoli król ten spostrzegł, że opłaciwszy Oberkomisarza i kilku komisarzy, może bez wszelkiej trudności ściągnąć podatki i pobrać rekruta, oświadczył więc Milicyanom, że odtąd kontentować się będzie temi dwoma czynnościami rządowemi — a jeżeli Milicyanom potrzeba czego więcej, n. p. szpitali, szkół, dróg, mostów, porządków gminnych, sanitarnych i t. p., to wolno im w tym celu zaprowadzić sobie własne władze i własne podatki. Milicya i Landwerya przyjęły tę propozycyę z uniesieniem — rozpisano czemprędzej obok dawniejszych podatków nowe, a obok władz chaotycznych, ustanowiono autonomiczne. Na wypadek zaś, gdyby król Chaocyi zapotrzebował więcej pieniędzy, lub więcej żołnierzy, zobowiązała się Milicya i Landwerya utrzymywać przy jego boku ambasadę, której obowiązkiem jest pamiętać o tych potrzebach, i która składa się z posłów wybieranych osobno przez szlachtę, mieszczan i chłopów. Tym sposobem powstały w Milicyi dwa rządy: jeden, który pobiera podatki i rekruta dla króla Chaocyi, a drugi, który o ile może i umie, zajmuje się innemi sprawami Milicyi i Landweryi — w pośrodku zaś tego wszystkiego stoi wyż wspomniana ambasada. Ustrój ten odpowiada wybornie usposobieniu i gustom Milicyan, zwłaszcza, gdy król Chaocyi — jakkolwiek oprócz Koszamerdynerów, Morchów i Teremtetów ma 37 różnych narodów podswojem panowaniem, mianuje zawsze Oberkomisarza i Oberszpitalnika, czyli naczelnika rządu autonomicznego, z pomiędzy grandów milicyjskich.

Tym sposobem, zadowolenie Milicyan byłoby zupełnem, gdyby nie ta fatalna okoliczność, że przed trzydziestu laty przyłączono do ich kraju hrabstwo Sokołowskie, którego mieszkańcy uważają się za ludzi nierównie wykształceńszych, moralniejszych i bogobojniejszych od Milicyan, i widzą w tem wielkie dla siebie upokorzenie, iż w Wilkowie, jako stolicy Milicyi, przebywa Ober-Komisarz i Ober-Szpitalnik, podczas gdy Sokołów, miasto nierównie starsze i poważniejsze, kontentować się musi prostym komisarzem i ladajakim szpitalnikiem. Z początku Sokołowianie upominali się o osobne dwa naczelne rządy dla siebie, ale spostrzegłszy, że tą drogą nic nie wskórają, wzięli się na inny sposób i opanowali najpierw ambasadę milicyjską w Krachenburgu, stolicy Chaocyi, a następnie, przez swoich grandów, zaczęli wciskać się na najwyższe posady w Wilkowie. Umieli nawet większość grandów milicyjskich przyciągnąć na swoją stronę, przedstawiając im, że Wilków jest siedzibą niebezpiecznych agitacyj, grożących upadkiem religii i społeczeństwa, a nawet, zamąceniem dobrych stosunków Milicyi z Chaocyą i utratą dobrej opinii w Krachenburgu. Jeden tylko jeszcze hrabia Albin Skirgiełło opierał się temu wpływowi Sokołowian na sprawy Milicyi, i ku niemu też demokracya wilkowska, opuszczona przez swoich grando w, spogląda z ufnością. Był to pan tak piękny, tak dawnego rodu, i tak posiadający wszystkie przymioty, które stanowią bohatera, że z przyjemnością naznaczyłbym mu pierwsze miejsce w opowiadaniu, ale niestety nie mogę, a to z dwóch przyczyn. Najpierw, hrabia Skirgiełło nigdy nie zrobił nic nadzwyczajnego, a powtóre, powieść moja obracać się ma w sferach mieszczańskich, grandowie zaś, Oberkomisarze, Oberszpitalnicy i t. p. odgrywać w niej mogą tylko taką rolę, jaką odgrywają w epopei władze nadprzyrodzone, n. p. bogi greckie i rzymskie w Iliadzie i w Eneidzie.



Kiedy jeszcze Milicya i Landwerya używały spokojniejszych stosunkowo czasów, zgromadzone było towarzystwo składające się z czterech osób w dworku, położonym na przedmieściu Wilkowa. Był to dworek z gankiem zasłoniętym z dwóch stron gęstemi ścianami dzikiego winogradu. Od ulicy oddzielony był białemi sztachetami i ogródkiem pełnym kwiatów, w którym znajdowało się nadto parę drzew owocowych i cienista altanka, przyparta do parkanu, stanowiącego granicę od sąsiedniej realności. Za dworkiem były oficyny i ogród warzywny, dobrze utrzymany. Wewnątrz dworku, złożonego z pięciu do sześciu pokoików, wszystko znamionowało pewną zamożność gospodarza i wielką zapobiegliwość, skrzętność i schludność gospodyni. Było to około piątej popołudniu, i stół nakryty czerwoną w białe kwiaty serwetą, w bawialnym pokoju, świadczył próżnemi filiżankami i innymi przedmiotami tego rodzaju, że wypito właśnie podwieczorkową kawę. Po pokoju przechadzał się wielkimi krokami jegomość o szpakowatym zaroście twarzy, w czapeczce haftowanej na głowie i z fajką w ustach. Jegomość ten od godziny mówił bezustannie, z wielką emfazą. Treścią jego wykładu były stosunki polityczne wszystkich państw we wszystkich pięciu częściach świata, nie dość, jak utrzymywał, dokładnie i trafnie wyświecone w trzech dziennikach, które leżały na komodzie. Wykładu tego słuchała bez widocznego zajęcia niemłoda już jejmość, siedząca na kanapie za stołem i zajęta odczyszczaniem i układaniem listków róży, przeznaczonych na konfitury. Obok niej siedziała młoda osoba, zbudowana jak łania, o dużych ciemnych oczach, w tej chwili niepospolicie znudzonych, o cerze, której nawet pudr nie mógł odjąć wrodzonej świeżości, i pięknych brunatnych włosach, szkaradnie napiętrzonych i pokudłanych dla oddania hołdu modzie. Przy tym samym stole, na krześle już atoli, trzymał się bardzo sztywnie młody człowiek w czarnym tużurku, zadający sobie wszelką pracę, ażeby się zdawało, że słucha uważnie wykładu szpakowatego jegomości, że podziela znudzenie czarnookiej sąsiadki, i że wraz z niemłodą już jejmością koncentruje całą uwagę swoją na przygotowania do konfitur różanych.
Niezwykłe to rozstrzelenie uwagi ze strony sztywnego młodego człowieka w czarnym tużurku tłumaczy się tem, że szpakowaty jegomość był to sekretarz Kluszczyński, ojciec panny Natalii Kluszczyńskiej, czarnookiej szatynki, niemłoda zaś jejmość była panią sekreterzową Kluszczyńską, matką panny Natalii, i że nikt nie mógł wiedzieć, w czyjem ręku spoczywała właściwie władza w domu państwa Kluszczyńskich, podczas gdy władza nad sercem młodego sztywnego człowieka w czarnym tużurku spoczywała niewątpliwie w ręku panny Natalii. Wypadało więc być uważnym na wszystkie strony, ale nie było to łatwo. Od czasu do czasu bowiem pani Kluszczyńska, jak gdyby wywód polityczny pana sekretarza był szmerem tak mało znaczącym jak szum samowaru albo turkot powozów na ulicy, zwracała się do panny Natalii z zapytaniami, odnoszącemi się do różnych szczegółów gospodarskich — albo też panna Natalia bez względu na powikłane stosunki polityczne Europy, Azyi, Afryki i Ameryki, dowiadywała się co jutro grać będą w teatrze, i kiedy odbędzie się zabawa ogrodowa na dochód ochronek; jednocześnie zaś pan sekretarz, podnosząc głos, zatrzymywał się przed zakłopotanym młodzieńcem i wołał:
— Głupi chyba nie widzi tego, że w tym roku jeszcze przyjść musi do wojny między Chaocyą a Beocyą — w takim wypadku zaś, pytam pana, co będzie, co będzie?
Mówiąc to, pan sekretarz mierzył młodego naszego człowieka tak surowo, jak gdyby go czynił odpowiedzialnym za skutki przewidywanego konfliktu. Młody człowiek, który jeszcze nie odpowiedział był na ostatnie zapytanie panny Natalii, ratował się chwilowo tem, że poprawiał cygareto, które się było rozkleiło.
— Co będzie, pytam pana — wołał dalej pan sekretarz — jeżeli nas wypadki zastaną nieprzygotowanymi? Czy ambasada nasza w Krachenburgu, panie tego, zdaje sobie sprawę z tego co się dzieje? Ani mowy! Oberszpitalnik, panie tego, pojechał sobie do wód, Oberkomisarz strzela kaczki w swoich dobrach, a tu panie tego, (było to przysłowie pana sekretarza, ilekroć wpadł w ferwor) milionpięćkroćstotysięcy Laputańczyków stoi o trzy dni marszu od Plejty i powiedz mi pan z łaski swojej, dokąd my zajdziemy?
— A kto będzie sprzedawał fanty podczas zabawy? — wtrąciła panna Natalia.
Młody człowiek targany w ten sposób, usiłował ile możności przybrać minę odpowiadającą na zapytanie pana sekretarza, że nie wiedzieć doprawdy, „dokąd zajdziemy“, ale że zajdziemy niewątpliwie w jakieś straszne miejsce; a jednocześnie przypomniał sobie; kto będzie sprzedawał losy loteryi fantowej w parku miejskim. Ściśle rzecz biorąc, mógłby był uspokoić pana sekretarza uwagą, że ponieważ wielkie księstwa Milicyi i Landweryi uwolniły się od stu lat od kłopotów wyższej polityki, więc niechajby i pan sekretarz zostawił Chaocyi i Beocyi rozprawienie się z półtoramilionowym zastępem Laputańczyków nad Plejtą — ale to byłoby mogło sprzeciwić się zapatrywaniom pana sekretarza i najbezpieczniej przeto było, nie odzywać się wcale. Trudno było natomiast nieodpowiedzieć pannie Natalii, a jeszcze trudniej zdecydować się na razie, co zrobić.
Wtem, na szczęście naszego, bezimiennego dotychczas młodego człowieka, dały się słyszeć kroki i głosy na ganku, i jednocześnie prawie wpadły do pokoju dwa indywidua bardzo ożywione i zaperzone. Obydwa były średniego wzrostu i nie wielkiej tuszy, obydwa posiadały poważnie oszklone oczy, i obydwa miały twarze zakończone u dołu bródkami takiemi, jakie znamy z portretów kardynała Richelieu — a więc bródkami pełnemi przebiegłości dyplomatycznej i ogromnej mądrości stanu. Obydwa indywidua nadto miały w ręku numer dziennika, pachnący świeżem czernidłem drukarskiem — to jest, pachnący albo niepachnący, bo to rzecz gustu.
— Czytałeś, sekretarzu? — zawołało pierwsze indywiduum.
— I wiesz, dziś wieczór odbywają naradę u Oberszpitalnika, a jutro ogłaszają zgromadzenie wyborców! — dodało indywiduum Nr. 2.
Sekretarz wziął dziennik z rąk jednego z przybyłych, odszedł do okna, i trzymając o długość ramienia od oczu, zaczął czytać z miną człowieka świadomego tej okoliczności, że jeżeli on nie sprosta sytuacyi, to już chyba nikt jej nie da rady:
— „Jutro na korzyść funduszu rzemieślników, odbędzie się w parku miejskim...“
— Nie to, nie to — zawołała bródka dyplomatyczna Nr. 1. — Tu, niżej: „Dowiadujemy się, że grono bardzo poważnych obywateli naszego miasta zamierza stawiać kandydaturę znakomitego weterana-obrońcy zasad demokratycznych dra Ciemięgi. Nie ma wątpliwości, że wobec tej kandydatury o żadnej innej mowy być nie może“.
— I cóż ty na to, sekretarzu?
— Hm, Ciemięga dzielny człowiek i ma wiele poważania w Krachenburgu.
— Ale uważaj, kto go stawia! Organ Skirgiełły, „Postęp Witkowski!“ Chodzi tu o sparaliżowanie wszystkich zabiegów, wszystkich robót demokratycznych...
— Alboż były jakie roboty?
— No, nie było żadnych, ale być mogą! Czytaj tylko poniżej doniesienie: Hr. Albin Skirgiełło przybył z Schwitzenbadu do Krachenburga!
— Macie racyę... ale co tu począć?
— Za kwadrans mamy się zejść w biurze redakcyi „Orędowniczki Witkowskiej.“ Ułożymy listę komitetu i każemy ją zaraz wydrukować. Chodźże prędko, sekretarzu!
— Idę, idę, sprawa publiczna wymaga tego koniecznie. Maryśka! daj mi kapelusz i laskę. Ho, ho, jeszcze my tu w Wilkowie nie damy się arystokracyi! Maryśka! Maryśka!
— Proszę pani! Syrup wybiega z rądelka! — rzekła, pojawiając się na progu, wezwana na pomoc przeciw arystokracyi Maryśka. Pani Kluszczyńska pospieszyła na pomoc syrupowi, a p. sekretarz znalazłszy tymczasem sam kapelusz i laskę, wybiegł na ulicę w towarzystwie dwóch dyplomatycznych bródek. I tak naraz niespodzianie, nasz sztywny młody człowiek, uwolniony od odpowiedzi na interpelacye polityczne, znalazł się sam na sam z panną Natalią...
Sytuacya zawsze ponętna, ale często kłopotliwa.
Był to młody człowiek, słusznego wzrostu, liczący lat koło 28miu, regularnych rysów twarzy, ze zgrabnym wąsikiem, z głową krótko ostrzyżoną, oczy miał ciemne, ale bynajmniej nie tak duże, jak panna Natalia — o nie! Potrzeba było kilku par zwykłych oczu, ażeby z nich złożyć jednę źrenicę panny Kluszczyńskiej, i potrzeba było konstelacyi złożonej z takich gwiazd, jakie ma Orion, ażeby w przybliżeniu oddać blask takiej jednej źrenicy. Sztywny młody człowiek miał oczy zaledwie trzeciej lub czwartej wielkości, ale jak to się czasem zdarza małym oczom, miały one pewien wyraz figlarny, który stanowił sprzeczność rażącą z sztywnością ich właściciela. Kto wie zresztą, czyli sztywność ta była wrodzoną, lub też pochodziła jedynie z tużurka angielskiego, zapiętego na przepisaną ilość guzików — jest to bowiem kostium, w którym nawet sylf nie potrafiłby poruszać się z gracyą. Nie zawadzi tu nadmienić, że nasz młody człowiek nazywał się Stanisław Wołodecki, i był z profesyi pedagogiem, a z nałogu poetą.
Tête-à-tête zaczęło się od tego, że p. Stanisław zesztywniał jeszcze bardziej, spojrzał jeszcze figlarniej na pannę Natalię, i westchnął, to jest wykonał trzy czynności, nie mające z sobą najmniejszego logicznego związku, a jednak logicznie złączone z tem, co myślał w tej chwili.
Panna Natalia zerknęła na niego z pod oka, i chociaż p. Stanisław nie uważał tego, to obowiązkiem powieściopisarza jest zanotować, iż w tej chwili, jak ongi po knującej zdradę fizyonomii Wallenroda, tak po jej twarzy „uśmiech przeleciał, blady i znikomy“, zamaskowany zręcznie zwrotem ku wazonkom, stojącym za nią na oknie. Może jaka łaskawa czytelniczka wytłumaczy czytelnikowi co znaczy taki uśmiech przelatujący po twarzy młodej panienki w chwili, gdy znajduje się sama w pokoju z młodym człowiekiem, który trzyma się sztywnie, spogląda figlarnie, i wzdycha.
— Czy pana bardzo bawi polityka? — zagadnęła go nagle.
— Nie, nie bardzo... osobliwie gdy...
— Osobliwie gdy mój ojciec rozgada się o niej, nieprawdaż?
— Nie pani, osobliwie, chciałem powiedzieć... gdy mógłbym mówić o czem innem... z kim innym...
— Naprzykład z mamą o konfiturach?
— Jaka panna Natalia niedobra, że mię nie chce rozumieć!
— Przyznasz pan, że dotychczas nie powiedziałeś nic zrozumiałego.
— Nie potrzebuję mówić, że wolałbym rozmawiać z panią... o czemkolwiek, niż zajmować się polityką z największymi mędrcami stanu.
— Dlaczegóż pan słuchałeś tak pilnie tego co tato prawił?
—  Bo... bo chciałbym pozyskać jego względy.
— Na cóż panu jego względów?
— I pani mię pytasz o to?
Tak to zazwyczaj bywa w podobnych razach. Nieśmiały młodzieniec chciałby, ażeby panna zrozumiała pośrednie jego wyznania, a naiwność dziewicza żąda wyjaśnień kategorycznych, aż po półgodzinnej szermierce zapytań i odpowiedzi, ktoś trzeci wejdzie do pokoju, albo tylko skrzypnie drzwiami, i dobra sposobność przemija, czasem niepowrotnie. Była to czterdziesta sposobność, którą opuszczał właśnie p. Stanisław, i przeminęła z powodu, iż p. Kluszczyńska wróciła z kuchni donosząc, iż syrup jeszcze się nie wygotował.
Zabawiwszy jeszcze czas jakiś, bohater nasz pożegnał się i wyszedł zrozpaczony.
Nie będziemy ścigali duszy naszego bohatera na tych manowcach, któremi błąkała się w ponurej zadumie. Dosyć nam będzie dowiedzieć się, że wrócił do domu i ulżył sobie najpierw, zdejmując i wieszając w szafie czarny tużurek, i wkładając inny, bardziej zastosowany do gorącej pory roku. Następnie próbował jeszcze ulżyć sobie, wylewając na papier niesforny potok bujnych rymów, po którego szalonych fluktach różne gorżkie uczucia tłukły się jak skołatane burzą nawy, pozbawione steru, z poszarpanymi żaglami. Niebawem był tego cały arkusz, i wiersze były niezłe, ale nie wypowiadały nic więcej nad to, że autor ich musi być djabelnie niezadowolonym sam z siebie, skoro tak mocno narzeka na świat, na los i na ludzi. Nawiasem powiedziawszy, taki bywa sens moralny każdego pesymizmu, poetycznego i prozaicznego. Na pochwałę p. Stanisława powiedzieć muszę, że coś nakształt refleksyi podobnej przyszło mu do głowy, i że nie odczytawszy nawet swego utworu, schował go do szuflady, gdzie byłby spoczywał dotychczas, gdyby nie pewna okoliczność, ściśle złączona z gospodarstwem domowem naszego poety. Oto, najmował on pokój z meblami, a wyprowadzając się w jakiś czas później, nie uważał za rzecz potrzebną wypróżnić szuflady, o której wiedział, że nie zawiera nic cennego. Po nim zaś odziedziczył pokój, stolik i szufladę inny poeta, znalazł ów manuskrypt i posłał do Warszawy, gdzie wydrukowano go w pewnem piśmie literackiem, umieszczającem prace pierwszorzędnych jedynie autorów. Poeta Nr. 2. otrzymał za to dziesięć rubli srebrnych (w papierach) i pochwalną wzmiankę w rocznikach literatury, a poeta Nr. 1. nie zubożał wcale.
Skazawszy swoje rymy na pogrzebanie w szufladzie, Stanisław przypomniał sobie, że pewien mędrzec rzymski zwykł był znajdować w nauce pociechę i zapomnienie bólów i trosk wszelkiego rodzaju. Wziął tedy z półki książkę, traktującą teoretycznie i praktycznie o konstrukcyi rozmaitych mostów kamiennych, drewnianych i żelaznych, otarł dwie łzy, które mu stanęły były w oczach podczas owego potopu rymotwórczego, i wkrótce wśród rozmaitych formułek i figur o prostych i o krzywych liniach, wojna z Laputańczykami, konfitury różane i czarne oczy panny Natalii już tylko nakształt jakiejś niewyraźnej zmory ciężyły na umyśle ujętym w karby nieubłaganych i wyraźnych prawideł matematycznych.
Rzecz oczywista, że żaden romans nie mógłby się rozwinąć, gdyby wszyscy zakochani młodzieńcy postępowali w ten sposób. Ale jest muza, która czuwa nad powieściopisarzami, i nim jeszcze słońce tego dnia zaszło, muza ta wkroczyła do pokoju p. Stanisława, przybrawszy skromną postać pani Janowej, żony stróża kamienicznego, która usługiwała kawalerom, mieszkającym w domu.
— Proszę pana profesora — rzekła — tu był jakiś pan sekretarz Klu... Kluska...
— Kluszczyński? — zawołał nasz bohater — zrywając się z krzesła, jak gdyby odkrył jaką wadę w jego konstrukcyi i przewidywał, że się zawali.
— A, może i Kluszczyński.
— Czemużeście go nie prosili na górę, Janowa! Tyle razy wam mówiłem...
— Jakżem go miała prosić, kiedy nie chciał iść, jeno mówił, coby pan profesor zara przyszli do niego, bo jakaś tam publika nie cierpi zawołoki.
— Pewnie „sprawa publiczna nie cierpi zwłoki!“ Idę natychmiast, idę. Poczciwa ta sprawa publiczna! Pędzę bez zwłoki!
I nie wdziawszy nawet napowrót czarnego tużurka, Stanisław chwycił za kapelusz i wybiegł, zostawiając swoje gospodarstwo na łasce Janowej, która ruszała ramiouami i dziwiła się w duchu, jak taki porządny człowiek, profesor, może zajmować się osobami tak dwuznacznej reputacyi, i pędzić za niemi nie zamknąwszy na klucz pokoju. Zszedłszy na dół, nie omieszkała udzielić swoich uwag w tej mierze żonie listonosza, który mieszkał na podwórzu w oficynie. Listonosz zaraz potem przy szklance piwa rozmówił się o tem z woźnym, ten zaś nie będąc Milicyaninem z rodu, ale pochodząc z Chaocyi, miał une idée fixe, że ktokolwiek mówi o zawołokach i o publice, ten dybie na jego posadę. Zaraz więc nazajutrz w południe doszło do wiadomości ober komisarskiej władzy, że niejaki profesor Wołodecki i jakiś sekretarz, jeszcze nie wyśledzony, knują spiski zmierzające do zamącenia dobrych stosunków między Chaocyą z jednej, a Milicyą i Landweryą z drugiej strony — w trzy dni zaś później Rak, organ opinii wychodzący w Sokołowie, umieścił artykuł dający niedwuznacznie do zrozumienia, że Wilków jest siedliskiem niebezpiecznej agitacyi, importowanej z zagranicy, że knują się tam różne rzeczy, mogące narazić kraj na ogromne nieszczęścia, i że ludzie dobrze myślący powinni sparaliżować takie niecne zamachy, wskazując sprawców kompetentnej władzy. Byłoby szczególnie pożądaną rzeczą — mówił dalej Rak — ażeby wyłączny nadzór nad wychowaniem młodzieży oddano kościołowi, wówczas bowiem nie mielibyśmy pedagogów, pod pozorem miłości dobra publicznego, nie znoszącego zwłoki, zatruwających umysły młodociane jadem bezbożności, nieuszanowania świętej spuścizny ojców, zawartej w trądycyi itd. itd.
Tymczasem pedagogowi, który dał powód do całej tej chryi, i który w tej chwili pędzi na przedmieście do dworku pp. Kluszczyńskich, sprawa publiczna — o ile ona rozgrywała się w Wilkowie — o tyle tylko wydawała się ważną, o  ile pozwalała mu tego samego dnia po raz drugi zbliżyć się do panny Natalii. Wielkiem też było na razie jego rozczarowanie, gdy w bawialnym pokoju, zamiast swojego bóstwa zastał tylko p. sekretarza i jakiegoś młodego człowieka, bardzo ujmującej powierzchowności, którego jedyną może wadą było, że ruszał się i mówił nieco z pańska, grzecznym był z pańska, a w danym razie, nadskakującym z pańska. Był to słuszny mężczyzna o szlachetnych rysach twarzy, o przenikającem spojrzeniu, i nosił czarny zarost starannie utrzymany. Do tych szczegółów, które Stanisław spostrzegł bez niczyjej pomocy, dodał p. sekretarz wiadomość, że jest to dr. Mitręga, nowy nabywca i wydawca Orędowniczki Wilkowskiej.
— Jakto, — rzekł — czyliż Kosturski...?
— Kosturski panie tego, zostaje w redakcyi, ale to widzisz pan, potrzeba większej forsy, ażeby sparaliżować Skirgiełłę, który nie żałuje pieniędzy na Postąp Witkowski, i  pan doktor, który zarówno z nami kocha sprawę publiczną, przyszedł nam w pomoc swoimi funduszami, i swoim talentem. To drugi Girardin, panie tego, drugi Gambetta, a arystokracyi nie cierpi, panie tego! Ale, do rzeczy. Panie Stanisławie, powiedz mi czy jesteś demokratą?
— Dokazałbym nie małej sztuki, gdybym chciał być arystokratą.
— A co, nie mówiłem doktorowi? To zacna dusza — chodź tu Stasiu, niech cię uściskam! Widzisz, ja mówiłem, że możemy liczyć na ciebie, jak na Zawiszę. Otóż jutro robimy zgromadzenie wyborców, i wybierzemy komitet, który nie dopuści do wyboru dr. Ciemięgi, bo to panie tego, figura Skirgiełły. Lista członków jest już wydrukowaną; masz oto dwieście egzemplarzy; tylko pamiętaj ażebyś przyszedł, i ażebyś zaagitował między kolegami profesorami i innymi znajomymi, niech także przyjdą, i niech każdy oddaje tę listę czerwoną. Lista Ciemięgo wców, pamiętaj, będzie zielona; dowiedzieliśmy się o tem z drukarni. A możebyś tak szepnął na ucho chłopakom, niechby przyszli na galeryę i sykali, gdy będzie mówił Ciemięga, a jak my będziemy mówili, to niech krzyczą: Wiwat kandydat narodowy!
— Ale któż jest tym... kandydatem narodowym? — zapytał pedagog, odurzony wirem akcyi politycznej, w którą go wciągano, a nieposiadający się z radości, że ojciec panny Natalii daje mu takie dowody zaufania i sympatyi.
— Już ty się tem nie turbuj, kochany Stasiu! — zawołał sekretarz, całując go w policzki. — Idź tylko i spisz się gracko! A nie zapomnij: nasza lista czerwona; antinarodowa zielona! Idźże, a zwijaj się, i daj mi znać około południa, co zrobiłeś.
Staś wyszedł, pożegnany po ojcowsku przez sekretarza, i wymieniwszy uścisk ręki z Dr. Mitręgą, który go zapewnił, że będzie uszczęliwionym, jeżeli będzie mógł pielęgnować nadal tak miłą znajomość.
— A co, panie tego, nie mówiłem? — zawołał, tryumfując sekretarz po odejściu swego młodego przyjaciela politycznego. — Mamy już dwieście głosów jakby w kieszeni, bo to najpierw profesorowie, to prawdziwa inteligencya, a powtóre, pytam szanownego doktora, który też ojciec rodziny zechce zadzierać z profesorami na tydzień przed egzaminami, ażeby jeszcze chłopcu palnął dwójkę? Ho, ho, znam ja moje miasto, i nie Skirgielle zaczynać ze mną!
— Co do mnie, przyznam się, że nie pojmuję, dlaczego panowie wszyscy widzicie uosobienie zasad arystokratycznych w Skirgielle. Przecież nie on jeden tylko jest hrabią!
— Ale panie... on panie tego... — prawił sekretarz z miną niezmiernie tajemniczą, nachylając się do ucha swemu gościowi.
— Co, panie?
— On... dąży do... dyktatury!
— Ha, być może, ale widzimy przykłady w historyi, że dyktatura zawsze najściślej łączy się z demokracyą. Kto chce sam dyktować prawa, ten musi wpierw poucinać wszystkie głowy, które się wznoszą nad ogół. Co do mnie, miałem dziś zaszczyt wyjaśnić panom obszernie na zgromadzeniu w redakcyi, jak dalece i z jakich przyczyn jestem przeciwnikiem Skirgiełły. Swoją drogą atoli nie miałbym nic przeciw temu, gdyby mu się udało zostać dyktatorem, i gdyby poucinał pewne głowy. Uważaj pan, panie sekretarzu, że w takim razie my, mielibyśmy do czynienia już tylko z jedną głową hr. Albina!
— Jak Boga kocham, panie tego, taki prawda! Więc pan doktor sądzisz, że w gruncie rzeczy, niechajby i Ciemięg...a.
— Cóż znowu! Ciemięga jest duszą i ciałem zaprzedany Skirgiełłom, a co innego jest, jak nadmieniłem, skorzystać z czyjej kandydatury, i co innego znowu podawać mu rękę do dopięcia celu. W polityce, panie sekretarzu, najprostsza droga jest najpewniejszą, i dlatego hasłem naszem być powinno: precz z Ciemięgą, precz ze Skirgiełłami! Ale już późno, czas spocząć, jutro czeka nas zadanie nielada! Dobrej nocy szanownemu sekretarzowi!
— Do widzenia z kochanym doktorem! Tak, tak, precz z Ciemięgą, precz ze Skirgiełłami! Ten Mitręga, to tęgi człowiek — powtarzał sekretarz, udając się do spoczynku — ale bezemnie niczegoby nie dokazali. Niechno Wołodecki sprowadzi mi profesorów, a zobaczymy, która lista przejdzie, czerwona czy zielona!
Na zakończenie tego rozdziału, niechaj mi będzie wolno popełnić jedyną niedyskrecyę. Oto Dr. Mitręga, gdy przybył do hotelu, w którym zajął tymczasowo mieszkanie, zastał czekającego przed drzwiami „numeru“ lokaja w liberyi, który oddał mu bilet w kopercie, ozdobionej koroną z dziewięciu perełkami. Na guzikach liberyi powtarzała się ta sama korona, a pod nią, o ile mię moje wiadomości heral. dyczne nie mylą, błyszczał „Palemon“, od pięciuset lat, jak wiadomo, herb hrabów Skirgiełłów.
Bilet zawierał lakoniczne wyrazy:
„Co słychać? A. S.“
Dr. Mitręga zawołał lokaja do pokoju i wyjął z necessaire podróżnego bilet i kopertę, ozdobioną owym, tak mało pretensyonalnym znakiem, który w Anglii i we Francyi przedstawia koronę margrabską, a w Milicyi i Land weryi, Hidalgowską, wojewódzkiej równą. Odszukawszy jeszcze atrament i pióro, Dr. Mitręga odpisał:

„Słychać tylko tyle, że kandydatura Ciemięgi jest zachwiana. Zresztą potrzeba: pieniędzy, pieniędzy, pieniędzy! M.“



ROZDZIAŁ II,

jako p. Stanisław Wołodecki, mitrężąc się przeciw Ciemiędze, mimowoli uciemiężył Mitręgę.

Słońce jak gdyby chciało dodać ognia ruchowi politycznemu w Wilkowie, wstało nazajutrz gorętsze niż kiedykolwiek. Stanisław wstał także rozgrzany snami, w których czerwona lista członków komitetu, wetknięta mu w rękę przez sekretarza, przybierała chwilami tak wyraźnie urocze kształty panny Natalii, iż musiał się aż zbudzić, ażeby się przekonać o nieuchwytności sennej złudy. Wypił pospiesznie ranną kawę, zaopatrzył pugilares swój w znaczniejszą niż zwykle kwotę pieniędzy, — takich samych pieniędzy, o jakie w poprzednim rozdziale wołał Dr. Mitręga, ale nierównie mniej wydatnych co do ilości — i wyszedł z domu w tem przekonaniu, że jak Jakób przez tyle lat służył o Rachelę Labanowi, tak i on przez czternaście mozolnych godzin gwoli sekretarzowi obalać będzie Ciemięgów i Skirgiełłów, ażeby zdobyć serce i rękę panny Natalii.
Zapas pieniężny, o którym mowa, okazał się bardzo pożytecznym, ze względu na gorąco bowiem trudno było agitować inaczej, jak chyba zapraszając bardzo wpływowych kolegów do chłodnego, sklepionego pokoiku, stanowiącego atynencyę pewnego sklepu korzennego. Tam okazały się wprawdzie niejakie różnice zdań; jedni mianowicie utrzymywali, że nic tak nie chłodzi, jak porter; drudzy dawali pierwszeństwo węgrzynowi, a jeszcze inni oświadczali się za czystym o ile możności wywarem z ojczystych ziemniaków; co się atoli tyczyło czerwonej listy, nietrudno było naszemu bohaterowi pozyskać dla niej wszystkie głosy. Sprawa poruczona mu przez sekretarza stała tedy jak najlepiej, kiedy się towarzystwo rozeszło i zostawiło p. Stanisława w sklepie w celu wyrównania rachunku.
— Cóż to? czy zanosi się na jakiś zjazd pedagogów, że was się tylu tu wysypało? — zagadnął go w tej chwili jakiś jegomość, kupujący zapasy cukru i kawy.
— Ej, nie — ot, tak, przyszliśmy się ochłodzić — była odpowiedź.
— Nie wierzę ci Stasiu, nie wierzę, bo masz jakąś dyplomatyczną i wcale niechłodną minę!
Stanisław uśmiechnął się, bo insynuacya ta głaskała jego miłość własną. Od kilku godzin już powtarzał sobie w duchu, że ma niepospolity talent do dyplomacyi. Nagle, myśl genialna przyszła mu do głowy.
— Proszę ciebie Władysławie, czy ty jesteś wyborcą?
Jegomość, którego bohater nasz nazwał Władysławem, zrobił głową znak potwierdzający, zapłacił za towary, które nabył, i miał się ku wychodowi. Stanisław pospieszył za nim, wziął go za rękę, i szedł z nim w jego stronę.
— Bo to widzisz... chciałem ci coś powiedzieć — rzekł tajemniczo. Pan Władysław nie objawiał wprawdzie wielkiej ciekawości, ale słuchał cierpliwie, i wkrótce znalazł się w posiadaniu wszystkich szczegółów tajemniczej misyi powierzonej Stanisławowi.
— I powiedz mi — zagadnął go w końcu — zkąd racya, żebyś się tak zasługiwał Kluszczyńskiemu?
— Wiesz przecież, że bywam w jego domu... dla jego córki... — odparł Stanisław.
— Aha, rozumiem. Kochasz się w pannie Kluszczyńskiej i wyznajesz program polityczny przyszłego swego teścia. Rzecz godna Milicyanina!
— Mój kochany, wierz mi, że gdybym nie był przekonanym, że sprawa jest dobra i czysta, za nic w świecie nie dałbym się użyć dla niej!
— Co ty możesz wiedzieć, jaka to sprawa! Wierzaj mi, który zjadłem zęby na polityce w Wilkowie, że tutaj nigdy nikt nie może twierdzić z pewnością, czyli jaka sprawa jest dobrą i czystą, lub nie. Ale — dodał po chwili, jakby po namyśle — swoją drogą rad jestem, że wypłatacie figla temu Ciemiędze. Możebyś wstąpił do mnie, tobyśmy pomówili o tej sprawie. Powiadasz tedy, że wasza lista jest czerwona?
— Tak, czerwona, a tamta zielona.
W tej różnicy kolorów streszczało się niestety wszystko, co Stanisław wiedział dokładniejszego o całej akcyi, do której się zaprzągł.
— Możebyś mi mógł dać jeden egzemplarz? — rzekł p. Władysław.
— Jak najchętniej; ale zostawiłem wszystkie w domu. Pojmujesz, że byłoby niezręcznością nosić się z listami, które mają być rozdane dopiero wieczór.
— Hoho, jaki z ciebie przebiegły polityk! Ale ta twoja przebiegłość pozbawia mię jednego egzemplarza, którybym oddał wieczór przy głosowaniu.
— Jakto, pozbawia! Chciej tylko potrudzić się do mnie, a dam ci tyle egzemplarzy, ile zechcesz! Albo nawet... wiesz, jaka doskonała myśl wpada mi do głowy? Ty mieszkasz tak blisko sali wyborczej; ja mam jeszcze mnóstwo bieganiny przed sobą; możebyś pozwolił, kochany Władziu, żebym cały pakiet zostawił u ciebie, a wieczór zamiast wracać do domu, wpadnę tylko na moment i oddasz mi depozyt.
P. Władysław zgodził się na to, i pakiet list wyborczych, starannie, do niepoznania, w inną bibułę owinięty, został ulokowany w jego domu, poczem nasz Stanisław poleciał na przedmieście donieść sekretarzowi, że nietylko zapewnił mu głosy wszystkich pedagogów, ale nadto pozyskał dla partyi anticiemięgowskiej poparcie słynnego w mieście dziwaka, a bardzo przytem wpływowego obywatela, p. Władysława Smiechowskiego.
O rozkoszy! Sekretarza nie było w domu! Sekreta rzowa była nieubrana! Panna Natalia, czarująca w zgrabnym stroju porannym, przyjęła go sama jedna, wysłuchała całej relacyi i dała mu skosztować z wodą konfitur różanych, które mama wczoraj usmażyła! I dodała czarodziejka, że przecież wypada jej osłodzić mu bodaj czemkolwiek gorzkie trudy zawodu publicznego! Już, już omal nie naprawił wczorajszej nieśmiałości, gdy na nieszczęście sekretarzowa, ukończywszy toaletę, pojawiła się i zapytała go, jak znajduje jej konfitury... Ale — co się odwlecze, to nie uciecze.
Tymczasem, dokąd to takim pędem cwałowała dorożka, w której siedział p. Władysław Smiechowski, mając w kieszeni jeden egzemplarz czerwonej listy członków komitetu?
Ej, czy nie do drukarni Postępu Witkowskiego? Do  głównej kwatery zwolenników Dr. Ciemięgi.

∗             ∗

Wilków miał osobne swoje obyczaje wyborcze, latami uświęcone. Jednym z nich było, że stronnictwa nie tworzyły komitetów w celu popierania tego lub owego kandydata, ale owszem wszyscy wyborcy razem uważali się „w zasadzie“ jako jedno stronnictwo i wybierali bardzo liczny komitet; ten komitet wybierał ze swego łona podkomitet, a dopiero w łonie tego ostatniego objawiały się różnice zdań, które kończyły się zawsze zaproszeniem kilku lub kilkunastu mniej lub więcej znakomitych ludzi do kandydowania. Znakomitości te odbywały następnie wobec zgromadzeń wyborczych rodzaj popisu krasomówczego, przypominającego owe „kazania na próbę“ w gminach reformowanych, które decydować mają o wyborze przyszłego pastora. Nadaremnie atoli wysilał się zazwyczaj ten i ów na jak najpopularniejszy program polityczny, nadaremnie obiecywał pokazać zęby Chaotom w Krachenburgu, zredukować wszelkie podatki do zera, i wznowić wiek jeżeli nie złoty, to przynajmniej srebrny, przez sierdziste ambasadowanie w Krachenburgu nad Plejtą — gdyby się był zobowiązał zjeść Krachenburg z cegłami i kamieniami i wypić potem Plejtę, na nicby mu się to nie przydało. Nadaremnie także byłby się powoływał na dawne swoje zasługi, nadaremnie przyjaciele jego wskazywaliby jego zdolności, charakter, dążności itp. jako zalety stawiające go wyżej od innych współzawodników — w komitecie bowiem już dawno utworzyła się była większość, która upatrzyła sobie z góry swojego kandydata, i tego ogłaszała „kandydatem narodowym“. Biada śmiałkowi, któryby nie uznał takiego senatusconsultum i ważył się odwoływać do plebiscytu na rzecz innego jakiego kandydata! Zobaczymy może w dalszym ciągu tego opowiadania, co go czekało.
Jakkolwiek może szanowny czytelnik znajduje się w tem samem położeniu co autor, tj. jakkolwiek może nie wie, do jakich bliższych i dalszych celów politycznych i lokalnych dążyła partya dr. Ciemięgi, i jej przeciwnika, która świeżo pozyskała „talent i fundusze“ dra Mitręgi, to przynajmniej słowa powyższe wytłumaczą mu, dlaczego jednej i drugiej partyi tyle zależało na tem, ażeby na zgromadzeniu wyborców utrzymała się lista członków komitetu, przez nią ułożona.
Radbym przedstawić rzecz dramatycznie i opowiedzieć, w jakiej postawie i jakim krokiem zmierzali wieczorem owego pamiętnego dnia do sali wyborczej najznakomitsi koryfeusze obydwu stronnictw. W takim razie musiałbym atoli dopuścić się wierutnego zmyślenia, żadne żywe oko nie widziało jeszcze bowiem przywódzców agitacyi politycznej w Wilkowie dążących na Kapitol — wyrastają oni tam w danej chwili, jakby z posadzki. Tak stało się i tym razem. Pięć minut przed uderzeniem godziny szóstej, na którą zwołane było zgromadzenie, utworzyły się, a raczej stworzyły się z niczego w sali wyborczej dwie grupy, z niedowierzaniem na siebie spoglądające. W jednej z nich można było widzieć naszych znajomych z dworku pp. Kluszczyńskich, tj. szanownego sekretarza, dra Mitręgę, obiedwie dyplomatyczne bródki à la Richelieu i kilka innych fizyonomij bądź tak poważnych, że nie zostawało w nich miejsca dla sprytu, bądź tak sprytnych, że nie zapowiadały żadnego innego przymiotu moralnego lub intelektualnego. Był tam także p. Kosturski, redaktor Orędowniczki, człowiek, jak mówiono, olbrzymiej pracy i ruchliwości — tak olbrzymiej pracy, iż nie miał nigdy czasu pozapinać wszystkich guzików u swego ubrania, i tak olbrzymiej ruchliwości, że udzielała się ona nawet jego włosom i brodzie, obiedwie te bowiem najpiękniejsze ozdoby wolnego i niezawisłego męża wyglądały u niego tak, jak gdyby król Eol przekupiony przez zwolenników Ciemięgi oddał je na pastwę nieustającą wszystkim swoim wiatrom. Po drugiej stronie sali wyrosła była z posadzki podobna grupa, złożona z samych Ciemięgowców i z redaktorów Postępu. W tej, uderzała oko widza najbardziej trzymająca się nieco na uboczu para, złożona z jednego bardzo długiego i jednego bardzo krótkiego polityka, która zdawała się knować coś niezwykłego i z tego powodu ściągała na siebie badawcze i pełne podejrzliwości spojrzenia członków przeciwnego obozu.
O szóstej sala zaczęła się zapełniać. Środek zajęło około stu wyborców, między którymi odznaczała się ścisłą zwartością swoją falanga pedagogów i ojców rodzin, sprowadzona przez naszego przyjaciela, Stanisława Wołodeckiego, któremu p. sekretarz w przechodzie z niewymowną wdzięcznością uścisnął rękę. Około tych obywateli, uprawnionych do głosowania, uszykowało się w sali i na galeryach około tysiąc ciekawych, a gdy już powietrze było nad wszelki wyraz duszne, wstąpił p. Kluszczyński na podwyższenie, zadzwonił, i zagaił zgromadzenie krótką przemową, w której nadmienił, że czyni to z polecenia grona obywateli, przejętych uczuciem, że w tak nader ważnej chwili należy naradzić się gruntownie nad wyborem nowego ambasadora do Krachenburga. Mowa ta nie sprawiła wielkiego wrażenia, może z tego powodu, iż od niepamiętnych czasów zwoływano kilka razy do roku obywateli Wilkowa upewniano ich zawsze, że chwila jest nader ważną. Na wniosek p. Kosturskiego zgodziło się atoli zgromadzenie przez aklamacyę na przewodnictwo p. Kluszczyńskiego; przyjaciele Orędowniczki widzieli w tem bowiem tryumf swojego stronnictwa, a przyjaciele Postępu mieli może nadzieję, że pełniąc obowiązki przewodniczącego p. sekretarz nie będzie mógł szkodzić im swoją wymową i powagą swojego stanowiska w mieście. Nadzieja ta srodze ich zawiodła, przewodniczący rozpoczął bowiem natychmiast rzecz oddawna przygotowaną i niezmiernie długą, której tu nie będziemy powtarzali, bo nie różniła się ona co do treści swojej w niczem od alokucyj szanownego sekretarza do p. Wołodeckiego, które już mieliśmy sposobność słyszeć w pierwszym rozdziale tej powieści. Powiemy tylko, że p. Kluszczyński zakończył swoją mowę doniesieniem, że jest wniosek, ażeby szanowne zgromadzenie przystąpiło do wyboru komitetu przedwyborczego, złożonego z 300 członków — i zapytaniem, czy kto nie życzy sobie zabrać głosu. W odpowiedzi na to podniosło się z krzeseł kilku mówców, najwyżej atoli podniosła się owa niezmiernie długa połowa nierównej pary Postępowców, na którą zwróciliśmy już podejrzenie ogólne, a ponieważ przewodniczący miał nieco krótki wzrok, więc jakoś nie dojrzał nikogo oprócz niej, i oświadczył z rezygnacyą:
— P. Słomomłocki ma głos!
Jednem poruszeniem niepospolitych swoich nóg, p. Słomomłocki znalazł się na trybunie, co znaczy, iż sięgał głową niemal do sufitu — i rzekł:
— Moi panowie! Zanim przystąpimy do wyboru ambasadora, musimy się porozumieć co do instrukcyi, jaką mu damy na drogę...
— Za pozwoleniem — ozwała się od drzwi sali figura w mundurowym fraku z niebieskim kołnierzem, w błyszczącej pikelhaubie i z mieczem u boku — wzywam p. przewodniczącego, ażeby przywołał mówcę do porządku, ponieważ według paragrafu 1479 ustawy z dnia 31-go lutego do liczby 83.521 nie wolno ambasadorom dawać na drogę nic, oprócz zaliczki na koszta podróży.
— Szanowny pan ober-dozorca rządowy ma słuszność — odparł p. Słomomłocki — i dziękuję mu za jego przestrogę, ponieważ zamiarem moim jest trzymać się ściśle drogi legalnej, która w istocie nie znosi instrukcyi, ale jedynie zaliczkę na koszta podróży. Przystępując tedy do rzeczy, zwracam uwagę waszą, szanowni panowie, że mając, dzięki wolnomyślnym naszym ustawom i dobremu stosunkowi z królestwem Chaocyi, szerokie pole do dyskusyi otwarte przed sobą (huczne oklaski i ober-nadzorca w pikelhaubie z uszanowaniem kiwa głową), powinniśmy porozumieć się między sobą i uchwalić program, podług którego postępować mamy przy zbliżających się wyborach. (Niepokój między Mitręgowcami i wymiana telegraficznych znaków między pp. Kluszczyńskim i Kosturskim, na nieszczęście, obustronnie niezrozumiałych.) W tym celu, grono poważnych obywateli wygotowało projekt... (Mówca wyjmuje papier z kieszeni. Ogromne brawo na galeryi, ogromna wrzawa w obozie Orędowniczki. P. Kosturski woła: To haniebny podstęp! Pikelhauba zbliża się ku trybunie.) — projekt, który, jeżeli szanowne zgromadzenie pozwoli, będę miał zaszczyt odczytać. (Czyta.)
„Zgromadzenie wyborców miasta Wilkowa wyraża przekonanie, że interesa Milicyi i Landweryi są identyczne z interesami Chaocyi i Teremtecyi“.
„Zgromadzenie wyborców miasta Wilkowa domaga się tedy, ażeby ambasada milicyjska w Krachenb...“
W tej chwili wypadek nieprzewidziany i niezwykły w życiu parlamentarnem przerwał dalszą lekturę programu milicyjsko–chaotycznego. Oto, z poza ramienia mówcy błysnął pozłacany szpic wszechpotężnej pikelhauby, a u kołnierza jego, z popod niebieskiego wyłogu u mundurowego fraka, wyłoniła się pięść odziana w białą łosiową rękawicę, podczas gdy druga taka sama pięść weszła w posiadanie mozolnie spisanego programu. W jednem okamgnieniu trybuna była opróżnioną, a w drugiem wszystko, tj. mówca, program, pikelhauba i frak z mieczem, znikło z sali.
Przez sześć miesięcy Wilków nie widział potem p. Słomomłockiego, ani p. Słomomłocki Wilkowa, oprócz kominów jego i to przez kraty...
Obrady tymczasem toczyły się dalej, uchwalono bowiem natychmiast, że program jest właściwie rzeczą niepotrzebną, a nawet szkodliwą (ut figura docuit), i że na razie chodzi tylko o wybór komitetu przedwyborczego. Wszyscy mówcy zgodzili się w zdaniu, że komitet ten powinien mieć trzystu członków, a wszyscy z tej ukrytej przyczyny, że tak czerwona lista, jak zielona, obejmowały 300 nazwisk. Niemałe też przerażenie i zamięszanie wywołał jakiś p. Filip Konopski, wyborca z przedmieścia, który oświadczył, że skoro, jak słusznie wykazał szanowny p. przewodniczący, półtora miliona Laputańczyków stoi nad Plejtą, to 300 członków komitetu nie wystarczą, ale potrzeba wybrać najmniej pięciuset. Jedna partya zaczęła podejrzy wać drugą, że ta w ostatniej chwili ułożyła listę obejmującą 500 nazwisk, w skutek czego, gdy obie pierwotne listy zawierały w czterech piątych częściach jedne i te same nazwiska, większość w przyszłym komitecie musiała wypaść w myśl tej partyi, któraby głosowała na 500 kandydatów. Dzięki temu obopólnemu podejrzeniu, nietylko zakrzyczano p. Konopskiego, ale nazajutrz miał on się zpyszna tak w Postępie, jak i w Orędowniczce. Wydarzył się jeszcze i ten epizod, że jakiś luźny zwolennik partyi sokołowskiej wystąpił z oracyą skierowaną przeciw zajmowaniu się polityką w ogóle, poczem oświadczył, że głosować będzie tylko na takiego ambasadora, który pójdzie ręka w rękę z rządem Chaocyi i Teremtecyi, i dodał, że najlepiej byłoby, gdyby Milicya i Landwerya przestały raz uważać się za coś odrębnego od krajów, z któremi je los tak szczęśliwie połączył. I ten byłby padł pod ciosami sprzymierzonych przeciw niemu stronnictw, ale na nieszczęście p. Kosturski w uniesieniu nazwał go Laputańczykiem, i ciężka ta obelga sprawiła dywersyę na jego korzyść, a nawet wywołała tu i owdzie szemranie, które nie pozostało później bez wpływu na rozwój politycznej i romantycznej historyi, którą tu opowiadam.
Nakoniec przystąpiono do oddawania głosów. P. Kluszczyński mianował skrutatorów i czuwał z wysokości swojego podwyższenia nad tem, ażeby nie było nadużyć. Oczy jego błyszczały radością, zaledwie bowiem tu i owdzie zaplątała się jaka zielona kartka papieru między czerwone, które oddawano całemi stosami. Należy też przyznać, że nasz pan Stanisław zwijał się po sali, jak gdyby chodziło o jego własny wybór. Namawiał, perswadował, wydzierał nieraz przemocą prawie z rąk tego lub owego wyborcy zieloną listę, a wtykał mu czerwoną. P. Władysław Smiechowski pomagał mu w tem rzetelnie. Skończyło się wreszcie oddawanie list, i zgromadzenie rozeszło się powoli, zostały tylko strony głównie interesowane, tj. naczelnicy stronnictw ze swoimi adjutantami, i skrutatorowie. Po niejakim czasie, ci ostatni oświadczyli, że głosowało 151 wyborców, i że oddano list zielonych 31, a czerwonych 120, a więc czerwona lista zwyciężyła. Oddano jeden jej egzemplarz p. Kluszczyńskiemu do własnoręcznego podpisu — Mitręgowcy klaskali w dłonie i wołali hura! — niektórzy rozbiegli się po mieście, ażeby orbiet urbi ogłosić swoje zwycięstwo; Ciemięgowcy milczeli. Podpisał przewodniczący, podpisał jeden sekretarz, umaczał pióro drugi. Wtem okrzyk przerażenia rozległ się przeciągłem echem po wypróżnionej sali. Reszta zgromadzonych, już w kapeluszach na głowie, zbiegła się i skupiła około stolika.
— Co to jest — wołał sekretarz z umaczanem piórem, trzymając je w powietrzu — a był to właściciel bródki à la Richelieu Nr. 2. i nazywał się Wtorkowski (bródka Nr. 1. była własnością p. Czwartkiewicza.) — Co to jest?!
— Co, co? — odezwało się kilkanaście głosów.
— Co! — zawołał Wtorkowski i zaczął czytać listę: — Abel Franciszek, Bandura Jakób, Bykowski Adam, Ceber Dyonizy, dr. Cygański Juljusz! Co robi dr. Cygański Juliusz na czerwonej liście?!
— A może to zielona? — zainterpelował ktoś z boku.
— Jużci nie cierpię na daltonizm, i widzę, że czerwona!
— Pokaż pan, pokaż! — zawołał sekretarz, ledwie nie odchodząc od zmysłów. Wszystkie obecne głowy utworzyły olbrzymie winne grono nad nieszczęśliwą listą. Nie było wątpliwości — lista była czerwoną, ale nazwiska na niej były te same, co na zielonej; nazwiska popleczników dr. Ciemięgi!
— Potrzeba rozpocząć skrutynium na nowo! — wołali Mitręgowcy. — Tu zachodzi fałsz, zdrada!
Daremne usiłowania! Na stodwadzieścia list czerwonych, znaleziono zaledwie pięć takich, któreby nie były czerwonemi kopiami listy zielonej. Wprawdzie i na zielonej, z kurtoazyi, znajdowały się nazwiska Kluszczyński, Kosturski, Wtorkowski i Czwartkiewicz — równie jak na pierwotnej czerwonej figurowało kilku stronników Postępu, ale prócz tych czterech, i prócz całego mnóstwa figur bezbarwnych, które dla wypełnienia liczby znajdowały się również na obydwu listach, nie było ani jednego zasadniczego zwolennika Orędowniczki. Dr. Ciemięga był górą, dr. Mitręga wił się u stóp jego jak Szatan u nóg Archanioła Michała. A co najfatalniejsza, pp. Kluszczyński i Wtorkowski mieli to stwierdzić własnoręcznymi podpisami i ogłosić jutro całemu miastu!
Półtoratysiąca wyborców i niewyborców, napełniających przedtem salę, nie byłoby wstanie zrobić takiego gwaru, jaki powstał między dwudziestukilku obecnymi. Ciemięgowcy trzymali się za boki od śmiechu, póki porwawszy zwycięską listę z podpisami, nie wybiegli do swojej drukarni, ażeby ją dać wydrukować. Mitręgowcy grozili im pięściami, i powtarzali w niebogłosy: Łotrostwo! Szelmostwo! Zdrada!
— Zdrada! — nie wołał ale ryczał p. Kosturski. — Zdrada, zdrada! I oto jest zdrajca! Oto jest! — To mówiąc, targał on nielitościwie za barki bladego śmiertelnie i wielce zmięszanego młodzieńca, którego łaskawi czytelnicy znają jako p. Stanisława Wołodeckiego.
— Jest, jest zdrajca! — powtarzał — a oto dowód!
I tu, bez ceremonii, wyjął z zanadrza naszemu bohaterowi ośmdziesiąt egzemplarzy czerwonej listy — resztę owych 200, danych mu przez p. Kluszczyńskiego, nierozdaną dla braku większego kompletu wyborców. Wszystkie egzemplarze były sfałszowane, wszystkie ciemięgowskie, i na wszystkich, lojalniej sza od fałszerzy obawa zarządcy drukarni przed skutkami przestępstw prasowych, umieściła u spodu drobniutkim drukiem: „Z drukarni „Postępu Witkowskiego“ pod zarządem M. Czernidłowskiego“.
Bohater nasz nie bronił się, nie protestował, nie mógł wymówić słowa. Jako mniej biegły w polityce, nie pojmował całej doniosłości zbrodni, której stał się sprawcą, sam nie wiedząc jakim sposobem. Dokoła niego srożyły się groźne oblicza Mitręgowców, ale nie trwożyły go wcale. Widział on tylko jedno oblicze ojca panny Natalii, a było to oblicze złowrogie, czerwone od gniewu, ciskające pioruny oczyma.
— Jak mogłeś pan — zawołał nakoniec sekretarz, tym samym najpierw głosem, którym śp. Juliusz Cezar robił wyrzuty Brutusowi — jak mogłeś (crescendo) dopuścić się takiej (fortissimo) podłości!
— Ależ panie sekretarzu — jąkał pedagog, niby student przy egzaminie — to te same listy, które wziąłem od pana!
Śmiech serdeczny był odpowiedzią na to tłumaczenie. Sekretarz, drżąc od gniewu, wyjął z kieszeni parę list, które miał w zapasie, i wetknął je pod same oczy delinkwentowi. Niestety! Na każdej stało, drobno, ale wyraźnie: „Z drukarni „Orędowniczki Wilkowskiej“, pod zarządem B. Druckfehleraa. Onby też właśnie, on, sekretarz Kluszczyński, śmiertelny wróg arystokracyi, Postępu, Ciemięgi i Skirgiełły, kopał dołki pod stronnictwem, którego był głową, sercem, i... i wszystkiem! Podłość nad podłościami! Fałszować listę demokratyczną, i jeszcze rzucać kalumnię na siwą głowę tak zacnego i powszechnie szanowanego obywatela. Oburzenie wszystkich obecnych nie znało granic.
— Precz z moich oczu! — wołał prezes, silny tem poparciem — precz! Uczciwy człowiek nie poda ręki zdrajcy, zaprzedanemu arystokracyi, Sokołowianom, Skirgielle. i... i Laputańczykom! Precz!
Łzy płynęły już od kilku minut po licach naszego bohatera, obrócił się i wyszedł, a na schodach rozszlochał się na dobre. Dziś w południe jeszcze jadł konfitury różane, podane rączką panny Natalii, przed pół godziną jeszcze wzrok sekretarza spoczywał na nim z wyrazem niby ojcowskiego zadowolenia, a teraz! Konfitury zamieniły się w piołun, błogosławieństwo w klątwę!
Dziwna rzecz! Nazajutrz Postąp Witkowski, na czele swego numeru, zawierał, co następuje:

„Przewrotna agitacya pewnego pisma, zaprzedanego pewnemu ambitnemu magnatowi, i nielicznej klice jego zwolenników, okazała się bezsilną. Na wczorajszem zgromadzeniu wyborców, lista prawdziwie demokratyczna przeszła większością 146 głosów na 151 głosujących. Nawet więc najniżsi słudzy pana hrabiego nie wszyscy głosowali podług jego rozkazu, bo jak obliczyliśmy, było ich siedmiu w sali. Kandydatura dr. Ciemięgi jest zapewnioną“.



ROZDZIAŁ III,

w którym p. Władysław Śmiechowski stara się udowodnić, że w pożyciu małżeńskiem, równie jak w polityce, nie wszystko jest konfiturą. Poczem, czytelnik będzie miał zaszczyt spojrzeć na chwilę w oblicze hr. Albina Skirgiełły).

Kto był p. Władysław Smiechowski? Czytelnik dowiedział się już, że był to znany w Wilkowie dziwak i przy tem, obywatel dość wpływowy. Wpływ jego atoli był więcej ujemnej natury — nie wiem, czy „ujemnej“ w pewnem znaczeniu, w jakiem słowa tego używają publicyści, którzy wynaleźli dla siebie jakiś ósmy sakrament namaszczenia atramentowego, ale ujemnej o tyle, że p. Smiechowski mając w sobie ducha przekory, wolał używać swego wpływu tam, gdzie chodziło o to, ażeby się coś nie stało, niż tam, gdzie potrzeba było coś stworzyć, albo skleić, albo połatać. W przypinaniu łatek był biegłym jedynie tam, gdzie łatka mogła coś popsuć.
Zresztą, był to człowiek zamożny i miał dużo czasu, który poświęcał na figle. Pisywał ucinkowe wierszyki; czasem wydał swoim kosztem jaką zjadliwą satyrę, czasem napisał nie mniej zjadliwy artykuł do jakiego dziennika. Zwano go najczęściej „krotochwilnikiem narodowym“, a — stronami, jak powiada kalendarz stuletni — bano go się dość mocno.
Łaskawy czytelnik, który nie jest zakochanym w pannie Natalii, i który nadto wie, że p. Smiechowski zaraz po pożegnaniu się z Wołodeckim popędził do drukarni Postępu Witkowskiego, domyślił się już zapewne tego, co bohaterowi mojemu wcale nie przyszło do głowy — tj. że fabrykantem podrobionych list czerwonych był nie kto inny, jak tylko krotochwilnik narodowy. Zrobił on to w połowie z przekonania, w połowie dla żartu, i nietylko nie czuł najmniejszych wyrzutów sumienia, ale owszem, pochlebiało mu uwielbienie, jakie figiel jego wywołał w redakcyi Postępu. Po skrutynium, redaktorowie zaprosili go na kolacyę, i śmiano się tak serdecznie z Mitręgowców uciemiężonych i z dowcipu p. Władysława, że ten ostatni zafundował zaprzyjaźnionej prasie peryodycznej kilka butelek szampana.
Nazajutrz atoli, rozważywszy rzecz na chłodno, przypomniał sobie, że Stanisław jest jego przyjacielem, że mu nieraz bezinteresownie świadczył różne grzeczności, i było mu trochę przykro, gdy pomyślał, że jego żart przedwyborczy może młodemu pedagogowi stać się przyczyną niemałego zmartwienia. Postanowił przeto odwiedzić go pod pozorem dowiedzenia się o postępach syna w szkole, i w tym celu, około jedenastej przed południem, puścił się w stronę, w której mieszkał Wołodecki. Nie potrzebował wychodzić na piętro, bo spotkał bohatera wczorajszej akcyi przedwyborczej i „Dziwnych Karyer“ na ulicy, pogrążonego w niekłamanej melancholii. Widok zaś człowieka smutnego podniecał zawsze p. Smiechowskiego do wesołości, równie jak widok wesołości psuł mu humor. Miły krotochwilnik, nie prawdaż?
— A co — zawołał — czerwono, czy zielono?
Stanisław spojrzał na niego boleśnie i zastanowił się — w jednej chwili domyślił się całej prawdy.
— To twoja sprawka! — rzekł nasz bohater, patrząc na Smiechowskiego z wyrazem gorżkiego wyrzutu.
— Ale dobra, nieprawdaż? — odparł „krotochwilnik narodowy“, śmiejąc się tak swobodnie, jak gdyby była mowa o czynie, zasługującym na szczególne uwielbienie ze względu nietylko na okazaną przy nim przebiegłość i zręczność, ale także dla wielkiej swojej wartości moralnej.
— Przyznam ci się, że mojem zdaniem niebardzo to... właściwa rzecz, używać środków agitacyjnych tego rodzaju, i składać odpowiedzialność na kogo drugiego. Wiedziałeś przecież, że wszystko spadnie na mnie, i że nie będę mógł nawet bronić się, gdy mię nazwą podłym, zaprzedanym, i Bóg wie czem jeszcze, jak to się stało wczoraj w sali wyborczej... Jest to postępowanie... niedobre, i gdybyś wiedział, ile mi zrobiłeś złego...
— No, no, uspokój się — zawołał Smiechowski, rozbrojony żalem przyjaciela, który mimo całej swojej boleści nie umiał nawet rozgniewać się ani znaleść dosadniejszych wyrazów na to, co chciał wypowiedzieć. — Już ja to wszystko naprawię i wezmę wszystko na siebie przy najbliższem spotkaniu z Kluszczyńskim, Wtorkowskim, albo Kosturskim, i zobaczysz, jak cię będą przepraszali! Co się zaś tyczy podłości, zaprzedania, i innych zarzutów, o których mówisz, zobaczymy, czy będą mieli odwagę mnie coś podobnego cisnąć w oczy, skoro im wyjaśnię, co oni sami robią, i komu oni służą. Ot, chodź ze mną, pogadamy o tem obszerniej.
To mówiąc, wziął p. Smiechowski bohatera naszego pod ramię, i obaj puścili się wolnym krokiem w stronę parku miejskiego. Zaledwie doszli na róg ulicy, gdy naraz z poza węgła wyleciała dyplomatyczna bródka p. Wtorkowskiego, spiesząca — oczywiście wraz z przynależnem do niej indwiduum i jego okularami, w nieznaną stronę miasta, w jakimś nieznanym a nader ważnym interesie politycznym. Mimo całego tego pospiechu zoczył p. Wtorkowski naszych znajomych i stanął jak wryty. Po chwili namysłu, zrobił znak Smiechowskiemu, który puścił ramię Wołodeckiego i zbliżył się ku dyplomatycznej bródce.
— Jak pan możesz — rzekł tajemniczo p. Wtorkowski, patrząc z pod oka pogardliwie na Stanisława — jak pan możesz obcować z takim podłym człowiekiem?
— Z jakim podłym człowiekiem, jeżeli wolno zapytać?
— Z tym nikczemnikiem Wołodeckim! Wszak wiesz pan, co zrobił wczoraj: sfałszował nam listę, i upadliśmy na zgromadzeniu. Ale niech-no ja pochwycę tego łotra! Połamię mu wszystkie kości!
— W takim razie nie będzie człowieka, któryby miał kości połamane niesłuszniej, i przez mniej strasznego przeciwnika. (Było to aluzyą do małego wzrostu i nieatletycznej budowy p. Wtorkowskiego.) Wołodecki winien tylko tyle, co wszyscy, tj. że nie przejrzał poprzednio list, które rozdawał, inaczej byłby spostrzegł, że wyjąłem mu zręcznie z kieszeni pakiet, któryście mu dali, a natomiast wsunąłem inny. Zresztą, nie obwiniajcie nikogo, i siedźcie cicho, bo inaczej pokaże się, że grono zacnych, światłych i niezawisłych obywateli, stanowiące waszą partyę, głosuje na oślep, nie wiedząc nawet, komu daje swoje głosy.
— Panie, panie, czy to prawda? — zawołał p. Wtorkowski, przechodząc przez ulicę i zbliżając się tym sposobem do Stanisława. — Czy to prawda, że p. Smiechowski wykradł panu nasze listy i podsunął inne?
— Ja nic nie wiem — odrzekł Wołodecki — ale skoro p. Smiechowski sam to powiada...
— A, powiada, powiada! Mój panie — ciągnął dalej p. Wtorkowski, czupurząc się i podskakując ku Smiechowskiemu — jeżeli tak jest w istocie, to pan jesteś podłym nikczemnikiem, pan, pan, pan!
— Kto? — zawołał „krotochwilnik narodowy“, podnosząc laskę.
— Pan! — krzyczał Wtorkowski, wykonując jednocześnie zadziwiająco szybki ruch gimnastyczny, dzięki któremu znalazł się o dziesięć kroków od krotochwilnej laski.
— Kto? — zapytał znowu Smiechowski, postępując zwolna naprzód.
Zadaniem dyplomacyi nie jest czynny udział w walce. Uznał to p. Wtorkowski, i rozpoczął szybko odwrót, przyczem atoli, za przykładem starożytnych Partów, i ku wielkiemu zdumieniu przechodniów, obracał się od czasu do czasu i miotał pociski na przeciwnika wołając: Pan, pan, pan! Jakiś dorożkarz, nie wtajemniczony w pobudki tego dziwnego zachowania się, wpadł na domysł, że ma przed sobą obywatela, wracającego do domu po zbyt obfitem śniadaniu, zatrzymał konia i zapytał usłużnie:
— Może podwiozę?
P. Wtorkowski chwycił się tej myśli, wskoczył do powozu, i tym sposobem nie uszedł, ale ujechał z placu boju.
— No — rzekł p. Smiechowski do Stanisława — teraz możesz być spokojnym, za parę godzin Kluszczyński dowie się o wszystkiem, i będziesz zupełnie zrehabilitowanym, i zostanie tylko dzisiejszy numer Orędowniczki, który będzie świadczył przeciw tobie, i który w tej chwili zapewne już jest w druku i niezawodnie przedstawia cię jako najokropniejszego łotra pod słońcem. Ale nie rób sobie nic z tego, pojutrze wybielą cię na nowo, i będziesz mógł znowu wpatrywać się od czasu do czasu w czarne oczy panny Natalii i wzdychać. A propos, powiedz no mi, czy doprawdy chcesz się żenić?
— Żenić się... — odparł nasz bohater, dumając — o do tego jeszcze daleko!
— Może nie tak daleko, jak się zdaje. Panna już dość dawno jest na wydaniu, a kandydatów do stanu małżeńskiego coraz mniej na świecie, bo płeć brzydka mądrzeje niesłychanie. Masz zapewnioną pozycyę, jesteś chłopak przystojny, utalentowany, posiadający wszystkie warunki zapewniające przyszłemu pantoflowi nieograniczoną władzę; potrzeba tylko przypadku, abyś się odważył oświadczyć pannie twoją miłość i poprosić rodziców o jej rękę, a rzecz pójdzie jak z płatka!
Głębokie westchnienie było jedyną odpowiedzią Stanisława. Przyjaciele usiedli na ławce w parku miejskim, dokąd już byli zaszli.
— Czy to westchnienie mam tłumaczyć sobie jako brak wiary w to, co mówię, czy jako objaw ukrytego powątpiewania o szczęściu, które cię czeka w razie, gdyby się ziściły twoje marzenia? W pierwszym wypadku powiem ci: miej odwagę i spróbuj, a zobaczysz, że mam słuszność — w drugim, krzyknę hura! przyjaciel mój Stanisław jest ocalony! No, mów!
— Z tobą-bo nie opłaci się mówić na seryo, jakkolwiek bowiem mam przekonanie, że w gruncie jesteś czem innem, to przybrałeś rolę nieubłaganego sceptyka i cynikar z której nie chcesz wypaść ani na chwilę. A przecież, nie zawsze byłeś takim!
P. Władysław zmiękł — przypomniały mu się młodebardzo lata, i zadumał się na moment, spoglądając machinalnie wkoło. Park był cichy i bezludny, bo było już blisko południa. W dali, na dużych gazonach i na ścieżkach piaskiem wysypanych, światło słoneczne przybierało ten jakiś charakter łagodny, jaki ono ma w polu, i jakiego nie ma nigdy w większem mieście, gdzie przemieniając bruki i place na fragmenta Sahary, staje się dokuczliwem i zabójczem, zamiast dobroczynnem i ożywiającem. Bliżej, w cieniu, widać było jeszcze krople rosy porannej na trawie, i kilka kwiatów urozmaicało jednostajną gdzieindziej zieloność. Były to kwiaty niegodne parku stołecznego, i wyrosły tam wbrew nadzorowi i cyrklowi ogrodnika. Popro«tu ptak, albo wiatr, zaniósł przypadkiem w te strony parę ziarnek groszku, zwanego pospolicie „pięknym Jaśkiem“; groszek wyrósł, uchwycił się tyczki wsadzonej w ziemię dla wycyrklowania jakichś kunsztownych ozdób, później zanie* dbanych, i zakwitł. Otóż kwiatki tego rodzaju, rzadko widywane w mieście, mają dla ludzi wychowanych w wiejskiem otoczeniu tę moc czarowną, że czasem przywołują im na pamięć obrazy z lat dawno ubiegłych, w innych chwilach zatarte i spoczywające na dnie — omal nie powiedziałem: na strychu — duszy. Każdy z nas ma jakiś taki kwiatek, najczęściej bardzo skromny. Czasem bywa nim narcyz lub tulipan, czasem aster, piwonia, jaskier lub słonecznik. Dla p. Smiechowskiego musiał nim być „piękny Jasiek“, bo naraz chwycił Stanisława za rękę i zapytał go niespodzianie:
— Czy pamiętasz, w Stawiczanach, tę altankę w waszym ogródku?
— Czy pamiętam! — odparł Wołodecki z rozmarzonym uśmiechem, wskazując ruchem głowy zdradziecki kwiat groszku. — Tę altankę, przez której zielone sploty całowałeś całemi godzinami rączki panny Alojzy, podczas gdy ja najadałem chleb z masłem, siedząc w furtce, i udawałem, że uczę się konjugacyi łacińskich, a właściwie czuwałem tylko, ażeby was przestrzedz, gdyby kto nadszedł! A pamiętasz te bileciki na różowym papierze, które ja, pauper dziesięcioletni przemycałem między tobą a panną Alojzą? A pamiętasz te romantyczne zwierzenia się dorosłego już niemal pana Władysława, którego mały Staś miał zaszczyt być powiernikiem? Ho, ho, jaki ja dumny byłem z tych sekretów, które tak bezpiecznie spoczywały w mojem wiernem, dziesięcioletniem sercu, i z tego, że jakkolwiek zaledwie studiosus parvae, wiedziałem już, jak szalenie kochają się panowie słuchacze filozofii!
— To znaczy, innemi słowy, że jeżeli kiedy zrobisz głupstwo, to właściwie ja będę winien temu, bo ja ci przed czasem nabiłem głowę temi niedorzecznościami?
— Dlaczego „głupstwo“, dlaczego „niedorzecznością mój Władysławie! A potem, nie tyś winien, ale altanka, te grządki z kwiatami, tak starannie utrzymane, ten dworek tak schludny i zaciszny... Rodzice moi tak byli w nim szczęśliwi... Nigdy nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdzie jest taki dworek, i taka altanka, i taki ogródek, tam mieszkają ludzie szczęśliwi i dobrzy. I — wiesz, Kluszczyńscy mieszkają na przedmieściu, a tak u nich miło, tak swojsko. Raz, pamiętam, padał deszcz ciepły, i panna Natalia prosiła mię, ażebym jej pomógł poprzenosić wazonki do ogródka. Podawała mi je z pokoju przez okno, przed którem wił się na drutach taki sam groszek... Tak mi się żywo przypomniały Stawiczany, nasza altanka, ty i panna Alojza, że nie wiem sam, jak oparłem się pokusie pocałowania rączki, która mi podawała wazonki. Popychało mię coś do tego, ale... nie śmiałem.
— I dobrze zrobiłeś — zawołał pan Władysław wstając i wstrząsając się, jak gdyby miał nadzieję pozbycia się; tym sposobem jakich myśli, którym odmawiał gościny w swojej głowie. — Chodźmy ztąd... nie chcę altanek, ani dworków, ani groszku. Ot, chodź do mnie, pokażę ci jak wygląda altanka i wszystko co do niej należy, po latach siedmnastu?
— Zapewne, dawno już powinieneś był to zrobić, i przypomnieć mię swojej żonie. Toż od pani Alojzy należy mi się filiżanka doskonałej kawy z kożuszkiem, za moją wierną, uczciwą i trzeźwą służbę w czasie pierwszej waszej miłości!
— A niech cię duchy Apicyusza i Lukulla bronią od tej nagrody! Chodź, chodź, zobacz!
— Jeżeli to ma znaczyć, że pożycie wasze domowe nie jest najlepsze, to może lepiej będzie, jeżeli sobie i mnie oszczędzisz nieprzyjemności? Sądziłem wszakże, że rzecz ma się przeciwnie...
— I ma się przeciwnie. Żyjemy jak para gołąbków. Tylko, widzisz, tyle jest teraz rodzajów gołębi...
— Macie dzieci?
— Dwoje. Córka ma już lat czternaście, chłopak dziesięć.
— Radbym je zobaczyć, muszą być ładne.
— Zobaczysz tylko jedno; dziewczynę oddałem do konwiktu.
— Do konwiktu?
— A tak, niestety, do konwiktu! Ale chodź, chodź, zobaczysz!
Nie rzekłszy ani słowa więcej, jak gdyby chciał przygotować przyjacielowi jaką bardzo miłą niespodziankę, pan Władysław zaciągnął go do siebie. Pomieszkanie znajdowało się na pierwszem piętrze, we własnej kamienicy p. Smiechowskiego. Gospodarz zadzwonił raz, drugi, trzeci i dziesiąty. Po kwadransie dał się słyszeć wewnątrz krok naprzemian szłapiący i utykający, a po chwili otwarły się drzwi i ukazała się w nich głowa niewieścia, nie brzydka wprawdzie, ale w najstraszniejszem słowa znaczeniu nie uczesana. Część włosów spadała w nieładzie na czoło i na skronie, część pokręcona była w różne małe sploty, powiązane różnemi kawałkami cieniutkich wstążeczek i tasiemek, a jeszcze inna czę^ć, sprzykrzywszy sobie snać pobyt na głowie tak mało pielęgnowanej, pożegnała oddawna właścicielkę swoją i zostawiła na czaszce tu i owdzie miejsca nakształt tych, które w lesie nazywamy zrębami, albo polankami. Pan Władysław otworzył drzwi szeroko, ażeby pokazać, że nie jest sam, w skutek czego wyż opisana głowa wraz z korpusem swoim zabrała się do odwrotu, wlokąc za 8obą po ziemi dwie tasiemki od niezasznurowanych trzewików, które aż nadto wyjaśniały przyczynę, dla której krok przez drzwi słyszany utykał od czasu do czasu.
— Bądźże łaskaw wejść — mówił p. Smiechowski do Stanisława — pierwszy pokój, jest to moja sypialnia, i nie potrzebujesz się żenować... Wyszedłem z domu o dziewiątej, teraz mamy pół do pierwszej, może więc już posprzątano.
Młody nasz bohater usłuchał wezwania, ale naraz coś go uderzyło po nosie i cofnął się mimowoli. Była to szczotka od zamiatania, którą oparto o drzwi tak zręcznie, że wchodzący musiał na nią nastąpić, w skutek czego należący do niej kij pochylał się nagle i witał gościa w sposób nieco obcesowy i przykry. Pan Władysław usunął przeszkodę, i wprowadził Stanisława do pokoju, w którym wszystkie meble powysuwane były na środek, podczas gdy gęste kłęby kurzu unosiły się w powietrzu, i tamowały oddech.
— Nie ma tu co robić — rzekł pan Smiechowski — chodźmy do „salonu“. Ostatnie to słowo wymówił z jakimś złowrogim przyciskiem, jak gdyby pozwalał gościowi domyślać się czegoś jeszcze gorszego, niż to, co już widział. Tymczasem, nie było tak źle, — owszem, „salon“ okazywał wszelkie ślady, iż oddawna, od bardzo dawna, nie przystępowano w nim do pierwszych rudymentów „sprzątania“, w skutek czego wszystkie meble były na swojem miejscu. „Wszystkie“, ma się rozumieć, z wyjątkiem szuflad w biurkach i komodach, i drzwi u szaf, które bez najmniejszego wyjątku były powysuwane, a względnie, otwarte, i pozwalały powołanemu i niepowołanemu zajrzeć do wnętrza każdej kryjówki i podziwiać jej malowniczy nieład.
— Uważaj, uważaj, z łaski swojej — zawołał gospodarz — tu na środku stoi garnek z klajstrem, który przyniesiono w kwietniu w zamiarze przyklejenia obicia tam w kącie; ale na nieszczęście, klajster wysechł, i dlatego też, jak widzisz, obicie wisi i duma nad swoim opuszczonym losem. Miałem ja już dawno zamiar — dodał tłumacząc — sprowadzić tapicera, a nawet prawdę powiedziawszy, sprowadzałem go parę razy, ale mówił mi zawsze, że go pani odprawiła, bo nie ma nic do naprawy. Później, chciałem kazać wynieść garnek, albo wyrzucić go za okno, ale widzisz, pomyślałem sobie, że kiedy moja żona kazała go tu postawić, to możeby jej to sprawiło przykrość. Alojziu! Alojziu! — zawołał, zbliżając się do przeciwległych drzwi — jest tutaj pan Stanisław Wołodecki — pamiętasz, że Stawiczan! — i pyta się, czy pozwolisz na chwilę wynieść z salonu ten garnek z klajstrem, żeby mógł dostać się do kanapy i usiąść?
Humorystyczna ta odezwa stała się powodem długiego szeptania i biegania po drugiej stronie drzwi, aż nareszcie wpadło jakieś indywiduum służebne i zabrawszy pospiesznie wspomniany tylekroć okaz ceramiki, znikło. Pan Władysław wskazał swemu gościowi kanapę, na której tenże zajął miejsce nie bez pewnych przeszkód. Pierwszego mianowicie usiłowania w tym kierunku, bezpośredniem następstwem było, że Stanisław zerwał się na równe nogi, pod wrażeniem, iż rozgniótł jakieś żywe stworzenie. Tymczasem była to tylko druga szczotka — tym razem od czyszczenia rzeczy — ułożona szczecinami do góry, a skombinowana z nakrywką od czajnika, widelcem, parą rozwartych nożyczek i szynionem, nadziewanym t. z. podwójnemi szpilkami, które to przedmioty dla swojej natury po części elastycznej, a po części twardej i ostrej, w dotknięciu mogły chwilowo przypominać kota z szponami i zębami.
Gdy się Stanisław nareszcie usadowił, i zaambarasowany spoglądał w okno, przed którem w dwóch olbrzymich wazonach sterczały zwłoki jakichś roślin, obumarłych z braku wilgoci, dało się z poza otwartych drzwi jednej szafy słyszeć stłumione westchnienie.
— Czy to ty, Mundziu? — zapytał p. Smiechowski.
— Ja, ojcze — odpowiedział głos napół płaczliwy.
— Chodźże i pokaż się panu profesorowi. Dawno wróciłeś ze szkoły?
— Ja nie chodziłem do szkoły! — odparł chłopak smutnie, spoglądając na swoje nogi, które jak się teraz pokazało, były bose. — Tekla nie dała mi szkarpetek, bo jeszcze nie wymaglowane...
— A gdzież jest Tekla?
— Mama posłała ją po Katarzynę.
— A Katarzyna?
— Katarzyna poszła po mięso.
— A Basia?
— Basia miała sprzątać w pokoju u ojca, ale ją mama ją posłała za Teklą.
— A o której godzinie Katarzyna poszła po mięso?
— O pół do dwunastej! bo mama nie mogła znaleźć kluczyków od biurka, i wszyscy szukali, a potem ślusarz* otworzył biurko, i nie było w niem pieniędzy. Dopiero Tereska przypomniała sobie, że mama włożyła pieniądze...
— Gdzie?
— Do puszki z herbatą, a Basia wsypała je do czajnika i zaparzyła, kiedy podawała ojcu herbatę. Dopiero trzeba było suszyć pieniądze na oknie, a potem nie chciały się rozkleić.
— Hm, hm, nie wiedziałem, że wraz z herbatą wypiłem dekokt tak kosztowny — mówił pan Władysław spoglądając z humorystyczną powagą na swego gościa, wcale nie zbudowanego i nie zainteresowanego tymi szczegółami z gospodarstwa pp. Smiechowskich. — Przyznasz mi atoli, że gdzie są cztery sługi, oprócz stróża, który mnie usługuje, tam nie można być dość ostrożnym, i że puszka z herbatą jest bardzo bezpieczną kryjówką na pieniądze... Nie wiesz Mundziu, ile tam ich było?
— Było podobno sześćdziesiąt idealników, ale dwa czy trzy rozgotowały się ze wszystkiem!
Zapomniałem powiedzieć, że monetą mającą obieg w Milicyi i Landweryi był „idealnik“, złożony z podłużnej ćwiarteczki papieru, i zwany tak albo z powodu idealnej zupełnie wartości swojej, albo też dlatego, że posiadanie choćby jednej sztuki było dl:v większej części ludności niedoścignionym ideałem. Idealnik zresztą, w teoryi, równał się sumie stu centów w walucie austryackiej, albo 75 kopiejek srebrem.
— I jak sądzisz, Stanisławie? — prawił dalej Smiechowski — jeżeli n. p. codzień zdarza się taka katastrofa z kluczykami, szkarpetkami i t. p., ile też razy ten pełen nadziei młodzieniec, p. Zygmunt Smiechowski, przed południem pojawia się w szkole. Z bólem serca, będę musiał ponoś i jego oddać do konwiktu.
— Tego mi przecież nie zrobisz, Władziu! — ozwał się z poza drzwi głos pani Alojzy — żebym ja ani jednego dziecka nie miała w domu! Nie dosyć już, że Maryni nie widzę prawie nigdy!
— No, nie, nie, nie zrobię tego, tylko przyjdź, przywitaj się z panem Wołodeckim, pod którego kierownictwo zresztą Mundek dostanie się wkrótce, jeżeli będziesz łaskawa chować idealniki gdzieindziej, niż w puszkę z moim ulubionym kitajskim czajem!
Jakoż, po chwili, pojawiła się pani Smiechowska, i bohater nasz ku zdumieniu swemu poznał w niej tę samą osobę, która przed chwilą drzwi otwierała. Trzewiki atoli były tym razem zasznurowane, a defekta fryzury pokryte jakąś białą niegdyś, siatkową chustką, która zawiązana pod. brodą, nadawała twarzy fałszywy pozór bólu zębów, a na całej figurze wyciskała piętno „nędzy, wstydzącej się żebrać“. Ba, co więcej, chustka ta zdawała się oddziaływać na głos i na zachowanie się p. Alojzy, która jednem słowem robiła wrażenie babki szpitalnej, chociaż nigdy nie chorowała i nie miała najmniejszego powodu odwoływać się do miłosierdzia ludzkiego. Przywitała Stanisława dość uprzejmie, ale — może z powodu chustki, mówiła tak niewyraźnie, że domyślać się chyba musiał, iż rada jest widzieć go po tylu latach. Mimowoli spojrzał na jej rączki. Niestety, nie były to rączki do całowania w przeźroczystym cieniu altany! Potrzebaby było grubszego cienia, ażeby się zdecydować na pocałunek, bo stan ich był w kompletnej analogii z fryzurą.
— Wiesz, Alojziu, Stanisław ma niemal ochotę żenić się, a ja go namawiam, ile mam sił, i spodziewam się, że ty mi pomożesz. Żeń się przyjacielu! Żeń! Pominąwszy już to, jak błogo w parze dwom duszom, które się kochają, i rozumieją, małżeństwo jest źródłem różnych drobnych codziennych szczęśliwości. Mąż stara się o rodzinę, walcząc z światem i losem, jest on jak samiec, który znosi żer do gniazdka, a tymczasem samica utrzymuje gniazdko, wyporządza, stara się, aby było schludnem, jak widzisz, i wygodnem. (Tu pan Władysław wyjął z pod siebie grzebień rogowy i łyżkę, dwa przedmioty, na których siedział od kwadransa, i dodał po słowie: „wygodnem“ — jak widzisz.) Nie wrócisz, jako szczęśliwy żonkoś, w południe do domu, który rano zostawiłeś w nieładzie. Kwiatami będziesz miał wysłane życie. Ale po co ja mam silić się na wymowę — rzekł wstając i zbliżając się do owych wazonów z uschłemi roślinami, ku którym patetycznie skinął ręką — najlepiej to wypowiedział Szyller:

Ehret die Frauen — sie flechten und weben
Himmlische Blüthen in’s irdische Leben!

Żeń się, żeń Stanisławie!
Pani Alojza nie czekała końca tej perory swojego małżonka, ale znikła z pokoju — Stanisław zaś siedział jak na szpilkach, tym razem już nie fizycznie, ale moralnie. Pan Smiechowski, czy spostrzegł to, czy wygadał się już do woli, zmienił naraz ton swój sarkastyczny na zwykły pogadankowy.
— Ale, ale! Prosiłem cię na śniadanie, a tu, jak widzisz, nie zanosi się na to, wobec nadzwyczajnych katastrof, jakie się wydarzyły. Niema innej rady, tylko, jak zwykle w takich razach, chodźmy do hotelu.
Na ulicy Wołodecki zrobił uwagę, że pani Alojza musi mieć „świętą cierpliwość“, jeżeli zawsze tak spokojnie znosi uszczypliwe wycieczki tego rodzaju ze strony męża.
— Świętą cierpliwość! To ja mam jakąś, nie wiem czy świętą, ale na każdy sposób nadzwyczajną cierpliwość! Czy ty uwierzysz, że to, co widziałeś u mnie, jest tylko małą próbką tego co ja widzę codziennie rano, w południe i wieczór, od lat kilkunastu. Próbowałem już wszystkich sposobów. Przedstawiałem rzecz spokojnie, prosiłem, błagałem — nie pomogło. Usiłowałem sam zaprowadzić jaki taki ład w domu, wziąłem się ostro do sług, i przez jakiś czas wszystko szło inaczej. Ale cóż, nie mogłem przecież sam pilnować kuchni i pralni, skończyło się na tem, że pod mojem naczelnem dowództwem, stara klucznica prowadziła rządy. Pani dobrodziejka zaczęła ronić łzy w ukryciu, a potem jawnie, i wyrzucać mi coraz głośniej, że nie czuje się „panią w swoim domu“, że kiedy mi Pyszczkiewiczowa we wszystkiem tak dobrze umie dogodzić, to ona zabierze się i pojedzie do rodziców itd. itd. W istocie zdarzyło się nieraz, że Pyszczkiewiczowa w niektórych kwestyach ściśle kobiecego gospodarstwa, w mojej nieobecności powoływała się na moją, powagę i niedwuznacznie dawała Alojzie do zrozumienia, że jest niepotrzebnym gratem w domu. Nie było rady — abdykowałem, jak Ludwik Filip, a przed abdykacyą wyprawiłem na wieś ministeryum, t. j. Pyszczkiewiczową. Nastały na nowo rządy liberalne, których okaz właśnie widziałeś. Wyczerpawszy już poprzednio parę innych metod, spróbowałem gniewać się, grzmieć jak Jowisz. Na nieszczęście, nie mam kwalifikacyi na systematycznego tyrana, wykrzyczawszy się i wywoławszy dokoła płacz i zgrzytanie zębów, mięknę i tem samem tracę wątpliwe korzyści, które osiągnąłem. Tak więc, została mi tylko zwykła broń bezsilnych, szyderstwo. Przypomina mi to — wszak jako pedagog, musisz wiedzieć, że o kilkaset mil ztąd znajduje się miasto, które się nazywa Lwów?
— Tak, Lwów, nad Pełtwią, siedziba trzech arcybiskupów i trzech wielkich fabryk spirytusu...
— Mniejsza o to; najsławniejszym jest Lwów z ulic żydowskich, które pod względem niechlujstwa przewyższają o  wiele wszystko, co można widzieć na Wschodzie. Otóż mieszkańcy tamtejsi są zupełnie w mojem położeniu. Prosili, próbowali sami gospodarować, gniewali się, wszystko nie pomogło. Z rozpaczy więc pozakładali pisma humorystyczne i śmieją się z biedy, na którą niema innej rady, jak chyba dobry pożar i radykalna zaraza morowa. Na nieszczęście, mają doskonałą straż ogniową i dzielnych lekarzy; tak więc obiedwie te bramy ratunku są dla nich zamknięte, i zostaje im tylko pociecha w humorystyce.
— Nie wielka, przyznam ci się; widziałem w bibliotece tutejszej parę płodów tej humorystyki i omal się nie rozpłakałem na myśl, że mam bliźnich tak dalece pozbawionych i logiki i humoru. Już miałem nawet łzę w jednem oku, ale na szczęście, zasnąłem. Ale wracajmy do rzeczy: powiedz mi, po co chciałeś koniecznie robić mię świadkiem tych... tych stosunków...
— Bo chciałem sobie najpierw ulżyć, a potem dać ci zbawienną naukę. Nie uwierzysz, jak dalece drobne przykrości tego rodzaju złożyć się mogą na jedno wielkie prawie-nieszczęście, zwłaszcza przy mojem usposobieniu.
— To prawda, w szkołach nazywano cię zawsze panem Porządnickim; nie mogłeś znieść pyłku na stole albo na surducie.
— Widzisz, co teraz znosić muszę. Uważaj, że między innymi nie mogę mieć przy sobie dziecka, które niezmiernie kocham. Chłopcem, gdy podrośnie, zajmę się sam, ale dziewczyna, choć da Bóg nie będzie bez grosza, musi przywyknąć do kobiecego ładu i składu, bo inaczej będzie nieszczęśliwą, jak Alojza. A ta, wierz mi, że jest nieszczęśliwą. Czuje ona dobrze, że wszystko idzie nie tak, jak powinno — cóż, kiedy przy najlepszych chęciach nie potrafi urobić tak, żeby było inaczej. Nieraz przeprasza mię, obiecuje, że wszystko w domu będzie jak w pudełku, zaczyna się krzątać, uwijać i za pół godziny zaczyna szukać jakiegoś klucza, albo jakiejś szpilki, której do wieczora znaleźć nie może, i wszystkie piękne przedsięwzięcia przepadły. Wielkie to jeszcze dla mnie szczęście, że nie jestem poetą, ani cukiernikiem.
— A to znowu dlaczego?
— Bo widzisz, właśnie w tym Lwowie, o którym mówiliśmy, wyrzucał pewiem znakomity poeta drugiemu jako grzech śmiertelny to, że się ożenił. Dyskutowano wszędzie o tej kwestyi, aż rozstrzygnął ją pewien cukiernik, także niepospolita znakomitość w swoim rodzaju — w ten sposób, że „poeta, ani cukiernik, nigdy się żenić nie powinien“. Interpelowano go o motywa, i odpowiedział, że kobiety są na to, ażeby czytały wiersze i jadły cukierki, ale że są wielką przeszkodą w ich tworzeniu, bo, jak twierdził, „nasze panie są nadzwyczaj miłe, nadzwyczaj kochane, nadzwyczaj dobre, ale nadzwyczaj — nieporządne“. To samo jota w jotę da się zastosować do Milicyanek; zapewniam cię bowiem, 3e trzy czwarte części gospodarstw w naszym kraju chorują na tę samą wadę organiczną, jaką widziałeś u mnie. Dlatego też zaprowadziłem cię do siebie, jak mówię, po części ażeby sobie ulżyć, a po części, ażeby cię ostrzedz.
— Jeżeli ta przestroga odnosić się ma do panny Natalii, to zupełnie nie jest na swojem miejscu. Nie widziałem nigdy domu milej i schludniej utrzymanego, jak u pp. Kluszczyńskich.
— A dom rodziców Alojzy w Stawiczanach, czy nie był wzorem w tym samym kierunku? Musisz wiedzieć, że każdy dom, w którym jest panna na wydaniu, prezentuje się gościom bardzo przyzwoicie. Kobiety czeszą się codzień, a nawet myją się, póki nie wyjdą za mąż. Później zaś dzielą się na dwie kategorye: jedną prawie zupełnie nieumytą, a drugą jeszcze gorszą, bo czasem umytą, ale niezawsze dla męża...
— Przestańże już raz, bo bluźnisz niegodziwie! — przerwał Stanisław. — Musisz być głodny i to ci żółć porusza.
— Na szczęście, jesteśmy już niedaleko hotelu. Ale pst! patrz-no!
— Co takiego?
— Widzisz tę karetę!
— Widzę, ale nie pojmuję, co w niej może być szczególnej uwagi godnego.
— Ucz się heraldyi, to umiejętność bardzo pożyteczna dla młodych ludzi, puszczających się na bystrą wodę polityki. Widzisz na tej karecie herb. To jest Palemon, herb Skirgiełłów. Uważasz, że na koźle obok woźnicy siedział nie lokaj, ale strzelec? To znaczy, że w karecie nie siedzi hrabina, ale sam hrabia. Otóż ztąd ważna konkluzya polityczna: hrabia Albin Skirgiełło przybył do Wilkowa, i posłał strzelca z biletem do kogoś, mieszkającego w tym hotelu. Notuj sobie te wszystkie szczegóły, ażebyś z nich mógł zdać sprawę sekretarzowi. Czekaj, dowiemy się jeszcze może, do kogo miał interes hrabia Albin.
W tej chwili pojawił się napowrót strzelec, a w ślad za nim wyszedł i zbliżył się do otwartych drzwiczek karety młody, przystojny mężczyzna z brodą, którego bodaj czy już gdzie nie widzieliśmy. Nie, nie mylę się, to nasz znajomy z dworku pp. Kluszczyńskich, dr. Mitręga, albo raczej; pleno titulo, dr. Emanuel Mitręga. Miał on dziwną, jakąś minę, w której pewna uniżoność walczyła z chęcią pokazania się à son aise, jak gdyby to nie było spotkanie między hrabią a doktorem, ale spotkanie między dwoma, dajmy na to, doktorami, lub raczej, i lepiej, dwoma hrabiami.
— Dzień dobry — odezwał się z karety głos uprzejmy wprawdzie, ale w którego intonacyi herb Palemon pięciuset swojemi wiekami przygniatał jakoś wszystkie inne odcienie. — Cóż, widziałeś pan Oxenschlepa?
— W tej chwili rozeszliśmy się, i daliśmy sobie randez-vous u hrabiego.
— No, to proszę! — I tu oprócz głosu, pozwolę jeszcze sobie wprowadzić na scenę rękę hrabiego Albina, która skinęła łaskawie na znak, że dla dr. Mitręgi jest miejsce w karecie.
W tejże samej chwili znajomi nasi mijali karetę. Dr. Mitręga odwrócił się przypadkowo ku nim, a Stanisław poznawszy go, uchylił kapelusza. Doktor przymróżył oczy, jak gdyby nie dowidział, i zrobił ruch głową, mogący uchodzić za ukłon. Jednocześnie atoli, we wnętrzu karety, uchylił się, czy uchylonym został, kapelusz Panama, a z pod niego ukazało się oblicze przyjemnie uśmiechnięte. Było to oblicze hr. Albina. Powiedziałem już, że opisywać go nie będę, bo muza moja nie sięga w tak wysokie sfery: niechaj je sobie czytelnik sam wyobrazi, przyjąwszy odemnie zapewnienie, że wszystko co wyobraźnia jego wymarzyć sobie zdoła pod względem męskiej piękności i pańskiej wykwintności znachodziło się w tem obliczu. Dr. Mitręga spostrzegł, że hrabia się kłania, wyciągnął więc szybko rękę i rzekł łaskawie:
— A, dzień dobry, panie Wołodecki!
Strzelec zamknął za nim drzwiczki, wskoczył na kozieł, i kareta, Palemon, hrabia Albin i dr. Mitręga, wszystko to znikło w mgnieniu oka, jak senne widzenie.
— I cóż ty na to? — zapytał Smiechowski.
— Na co? — odparł Stanisław, nieumiejący sobie zdać sprawy z tak subtelnych zajść politycznych, o które tu chodziło, a przytem myślący w tej chwili o przecudnym negliżu panny Natalii i o ślicznych, starannie pielęgnowanych rączkach, które mu wczoraj podawały kofitury z róży.
— Uważajże o co chodzi. Rozbijaliście się wczoraj przeciw kandydaturze Ciemięgi, jako zwolennika Skirgiełły. Otóż widziałeś na własne oczy Mitręgę w karecie hrabiego Albina, i słyszałeś na własne uszy, że mają rendez-vous z Oxenschlepem. To wszystko powinieneś pamiętać, bo to ci otworzy drogę do łaski sekretarza, i do ręki panny Natalii.
— Któż jest ten Oxenschlep?

— O tem dowiesz się później, teraz chodźmy jeść, bo dłużej nie wytrzymam.



ROZDZIAŁ IV,

streszczający w krótkości wszystkie polityczne zagadnienia chwili, i kończący się okrzykiem: Niech żyje major Bombogromski! Wśród czego, jeden z bohaterów naszej epopei dostaje się do raju, a drugi do kozy.

Pan Światozmysł Oxenschlep był właścicielem krótkiej, podsadkowatej figury i głowy grubej, ale artystycznie przystrojonej, to jest owianej długimi nieco włosami i okolonej u dołu czarnym, przystrzyżonym zarostem. W rysach tej twarzy niektórzy fizyognomiści upatrywali pewne ślady semickiego pochodzenia, co atoli było zupełnie bezpodstawnem wobec faktu, ze rodzina Oxenschlepów pochodziła ze Szwecyi, i była młodszą gałęzią Oxenstjernów. Obecny p. Oxenschlep był potrochę obywatelem świata, i jak każdy obywatel tego rodzaju byłby był poniekąd w kłopocie, gdyby mu przyszło zeznać pod przysięgą, czem się właściwie trudni. W tej chwili podróżował pod tytułem, wziętym z języka Koszamerdynerów i brzmiącym: ein Privatier. Wracał z Beocyi, a jechał do Chaocyi przed miesiącem atoli jeszcze załatwiał spór dyplomatyczny między Japonią i Koreą, a przed dwoma miesiącami negocyował pożyczkę kolei żelaznej z Abisynii do Zanzibaru.
Hrabia Albin przywitał go u siebie równie uprzejmie, jak dra Emanuela Mitręgę, kazał lokajowi obydwom podać cygara, i wyjść z pokoju.
— I cóż tam słychać w Beocyi, panie Oxenschlep?
— Popłoch i bezradność okropna, brak pieniędzy i głowy. Arcykacyk drży w swoim pałacu i zażywa opium. Laputańczycy grożą, i lada chwila zajmą Kadmeopol, jeżeli ich kto nie zaszachuje. Cała nadzieja, że Milicya i Landwerya zrobią jaką dywersyę — i w tej właśnie misyi ja przybywam.
— A w Milicyi co słychać, panie Mitręgo?
— Jak już hrabiemu pisałem, mamy dwie partye. Wilków jest przeciw Laputańczykom, ale stronnictwo sokołowskie występuje mocno przeciw Beocyi, i prawdopodobnie weźmie górę w Krachenburgu, jeżeli się temu zawczasu nie przeszkodzi.
— Cóż pan radzisz, panie Oxenschlep?
— Mój plan jest taki: Najpierw potrzeba nam organu, nie tutaj w Wilkowie, ale w jakiej większej stolicy organu światowego. Organ taki założyłem właśnie w Krachenburgu...
— Jakto, wszak wracasz pan z Kadmeopola!
— Ja takie sprawy załatwiam telegraficznie. Poseł Birnamski wszedł ze mną w umowę, potrzeba mu bowiem dziennika, któryby bronił jego praw do Mandalayu. Uważałem, że i to na coś przydać się może, zaasygnowałem więc pieniądze na kaucyę i zatelegrafowałem program, a oto już mam numer na okaz.
— Jakto — zapytał hr. Albin, biorąc pismo do ręki. — Le Blagueur Universel?! Więc ten organ, broniący interesów Birnamu, i wychodzący w Krachenburgu, redagowany będzie po francusku?
— Naturalnie, ażeby był powszechnie zrozumiałym! Ale nie o to chodzi. Potrzeba, ażeby Milicya materyalnio wsparła wydawnictwo, a w takim razie, Le Blagueur Universel będzie jej organem. Niektórzy grandowie i hidalgowie tutejsi subskrybowali już około 100 akcyi, oto mam wykaz. Spodziewam się, że i hrabia nie zechcesz się ociągać.
— Patrzcie, patrzcie — zawołał hrabia — jakie to nazwiska! Prawie wszystkie z partyi sokołowskiej!
— Którą przedewszystkiem zwalczać nam należy, w kraju i za granicą — wtrącił dr. Mitręga.
— Poradzimy na to. Po czemu akcya?
— Dwieście idealników.
— Hm, hm! Ażeby mieć zapewnioną większość, potrzeba...
— Najmniej 150 akcyi.
— Hm, hm! To znaczy, 30,000 idealników. No, cóż robić, vogue la galère! Subskrybuję.
Dr. Mitręga oddawał się od kilku chwil ćwiczeniom mimicznym, których hrabia Albin niestety nie uważał. Widząc to, dr. Emanuel zwrócił się do p. Oxenschlepa i rzekł z przekąsem:
— Czy tak nagle potrzeba pieniędzy?
— Zapewne, że nagle — odparł pan Oxenschlep spokojnie. — Wyjeżdżam za godzinę do Krachenburga, i nie uzupełniwszy listy akcyonaryuszów, musiałbym zatrzymać się w Sokołowie.
— Spodziewam się, że uzupełniona? — rzekł dumnie hrabia Skirgiełło, kładąc swój podpis na arkuszu.
— O najzupełniej! Mam zaszczyt polecić się względom hrabiego!
— Żegnam; do widzenia w Krachenburgu!
Exit p. Oxenschlep. Dr. Mitręga zrywa się z krzesła, z wyrazem wielkiego oburzenia.
— Jak można — woła — jak hrabia możesz iść na lep takiemu oczajduszy, i wyrzucać pieniądze za okno!
— No, jeszcze ich nie wziął, i dopilnuję ja tego, ażeby nie poszły za okno. Pomówmy teraz o naszych interesach. Co się dzieje z kandydaturą?
— W tej chwili ani mowy o tem nie ma, żebyś hrabia mógł być ambasadorem. Ciemięga przejdzie niezawodnie, jeżeli się coś nie zrobi.
— Cóż się ma zrobić?
— Potrzeba najpierw znaleść grunt silny w mieście. Orędowniczka niby kupiona, a niby nie kupiona. Wszyscy mi brużdżą...
— Ach brużdżą, brużdżą! Co też to za redakcya! Ten jakiś Kosturski ze swojemi manierami... Wczoraj np. ta scena w sali wyborczej, gdzie przegraliśmy najlepszą sprawę, dlatego, że przyszło mu do głowy przezwać jakiegoś mieszczanina Laputańczykiem! A dzisiejszy numer, to już pan redagowałeś?
— Od początku do końca.
— Otóż patrz pan, ile tu byków. W artykule kierującym taka łacina: Victoria diebus placuit, sed victią Platoni[1]. Zmiłuj się pan, co to znaczy? A parę wierszy niżej, Frydryk Hohenstaufen i Frydryk Hohenzollern tak się jakoś pomięszali jeden z drugim, z jeografią, i z chronologią, że nie sposób wybrnąć. Nareszcie, telegram z Madrytu donosi, że królowa Calatrava wraz z księżną Atocha wyjechała do Kanowy w Kastylii! Taki dziennik służyć tylko może na pośmiewisko ludziom wykształconym!
Nie wiem, jaki fakultet doktoryzował p. Emanuela Mitręgę, ale wiem z dobrego źródła, że był on w tej chwili bardzo czerwonym, i tem czerwieńszym, im mniej rozumiał, do jakich okropności przyznał się twierdząc, że sam od początku do końca zredagował cały numer. Ma się rozumieć, że składał winę na zecera, na korektora, i na „brużdżenie“ ze strony innych redaktorów.
Wywiązała się dyskusya, z której wynikło, że jedynym sposobem zaprowadzenia ładu ortograficznego, gramatycznego, jeograficznego i politycznego w Orędowniczce Wilkowskiej, jest nabycie jej na zupełną własność dla dra Mitręgi, i uzupełnienie redakcyi świeżemi siłami. Dostarczenie pieniędzy miało być rzeczą hr. Albina, dostarczenia „świeżych sił“ podjął się dr. Mitręga. Głównym celem tej akcyi miało być zwalczanie partyi sokołowskiej i organu jej, Raka, jako steku wstecznictwa, rozpanoszonego w całej Milicyi i we wszystkich jej przyległościach. Ponieważ zaś partya ta liczyła do swego grona także ober-komisarza i ober-szpitalnika krajowego, i ponieważ miała po swojej stronie poparcie Chaocyi, więc walka toczyć się miała jednocześnie z temi wszystkiemi potęgami, i przyjętą przez nie zasadą, że równie Milicya jak Chaocya wobec grożącej wojny między Laputańczykami a Beocyą, powinny zachować się zupełnie neutralnie. W tej kwestyi dr. Mitręga był niemal powagą, niedawno bowiem wydrukował był o niej swoim nakładem broszurę, napisaną przez pewnego botanika, nadzwyczaj biegłego w filologii, i gruntownie później rozebraną, przez znakomitego agronoma Pustogumieńskiego, słynnego z prac swoich o żegludze parowej u Fenicyan. Broszura ta wykazywała jak na dłoni, że Beocya w haniebny sposób uciemiężą ludy Sudawów i Galindów, złączone węzłem wspólnego pochodzenia z Milicyanami, którzy, jak powszednie wiadomo, pochodzą równie jak tamci, od starożytnych Jaźwingów, za czasów Nerona okrutnie przez Attylę w pień wyciętych. Na tej zasadzie dowodziła broszura dra Mitręgi, że Milicyanie nie mogą żywić najmniejszej sympatyi ku Beocyi, ale owszem cieszyć się powinni, jeżeli ją Laputańczycy z kretesem zawojują. W ciągu rozmowy z hr. Skirgiełłą atoli, nie uszło baczności tak biegłego polityka, jakim był dr. Emanuel Mitręga, że hr. Albin skłania się raczej do przeważającego w Wilkowie, przeciwnego zdania, tj. że byłby za wojną z Laputańczykami, i że jaźwingowskie pokrewieństwo Milicyan z poddanymi Beocyi bynajmniej go nie rozczula. Spostrzeżenie to byłoby poraziło gromem każdy umysł mniej potężny, ale dr. Mitręga w jednej chwili opanował sytuacyę. O cóż chodziło? O walkę ze wstecznictwem sokołowskiem, o pognębienie Raka, a podniesienie Orędowniczki; a więc, zgoda na wojnę z Laputańczykami! Szanowny doktor nie wspomniał nawet o swojej broszurze, nie próbował rozwijać zawartych w niej poglądów, ale owszem oświadczył, że gdyby hr. Albin wystąpił równie siarczyście przeciw Laputańczykom wobec sekretarza Kluszczyńskiego i jego partyi, byłby jednogłośnie wybrany ambasadorem do Krachenburga, albo też, gdyby sam nie chciał, mógłby wskazać takiego kandydata, jakiego sam zechce. Hr. Albin uchwycił się z zapałem tego pomysłu, i stanęło na tem, że przybędzie on osobiście jeszcze tego samego wieczora na poufne zebranie partyi Orędowniczki Witkowskiej w miejsce, które mu wskaże dr. Mitręga. Jednocześnie doręczył on doktorowi taką ilość „idealników“, jaką ten uznał za potrzebną do spłacenia redaktora Kosturskiego i do sprawienia świeżych sił ortograficznych itd. dla nowo nabytego organu.
Nie wiem, czyli to była radość z powodu tak szczęśliwie zainaugurowanej akcyi, która po wyjściu od hr. Skirgiełły zdawała się przyczyniać jeszcze wzrostu słusznemu już i bez tego dr. Mitrędze, czyli też było to zwykłym skutkiem sporego pakietu „idealników“, wzdymającego jego kieszenie — dosyć, że kiedy uszedłszy kilka kroków spotkał krążącego tam ponoś umyślnie p. Światozmysła Oxenschlepa, dr. Emanuel wydawał się niezmiernie wielkim, a p. Smiatozmysł niezmiernie małym.
— Panie — rzekł Oxenschlep, zastępując drogę nowemu właścicielowi Orędowniczki — dlaczego chciałeś pan popsuć mi interes ze Skirgiełłą?
— Ależ... przyznasz pan, że ten dziennik, wychodzący po francusku w Krachenburgu za milicyjskie pieniądze, i broniący interesów birmańskich...
— No, wielkie rzeczy! Słuchaj mię pan, panie Mitręga! Podajmy sobie ręce, idźmy razem, a zobaczysz pan, że łącznemi siłami wyzyskamy całą Afrykę, Azyę i Europę, a potem... a potem, weźmiemy się do Ameryki! Jabym to zresztą sam potrafił, gdybym miał o cztery cale więcej wzrostu, i gdyby ta szelmowska moja fizyognomia nie stała mi na zawadzie.
Dr. Mitręga skonfundowany był tą otwartością, przechodzącą wszelkie granice. Nie wiedząc, co odpowiedzieć — chociaż może zwykłemu śmiertelnikowi w podobnym wypadku odpowiedź zdawałaby się dość łatwą — nie wiedząc tedy z niewiadomego powodu, co odpowiedzieć, wyjąknął:
— Znamy się tak mało...
— O, ja pana znam doskonale, a i pan mnie poznasz z łatwością. Nie chwaląc się, posiadam savoir faire, jakiego poszukać w całym świecie. Opowiem panu na dowód tylko jeden wypadek, który miałem niedawno. Potrzeba mi było dla pewnego ważnego celu... publicystycznego, sięgnąć nieco głębiej do kasy sławnego bankiera Alfonsa Goldszylda. Wiedziałem, że jest on wielkim wielbicielem sławnego znowu poety Hektora Goulot, któremu dałem się przedstawić, ale nie śmiałem go prosić o rekomendacyę do figury finansowej. Na szczęście przypomniałem sobie, że istnieje w Belgii miłośnik literatury nie podejrzany o posiadanie pieniędzy, niejaki br. Alfons, z którym Hektor Goulot jest w wielkiej przyjaźni. Udałem, że mam interesy literackie w Belgii, i poczciwy poeta dał mi list, zaczynający się od słów „Mon cher Alphonse!“ a kończący się słowami, że cokolwiek cher Alphonse dla mnie zrobi, to zobowiąże swojego Hektora tak, jakby to dla niego zrobił. List ten włożyłem w inną kopertę, i udałem się z nim jak w dym do Alfonsa Goldszylda. Głupi żydzisko taki był uszczęśliwiony epistołą świadczącą o jego zażyłości z wielkim człowiekiem, że bez najmniejszego wahania wyliczył mi 5000 idealników na cele... publicystyczne, i nie wiem doprawdy, czy nie powinienem mieć wyrzutów sumienia, że nie żądałem więcej...
— Podziwiam pana — odparł dr. Mitręga — ale przepraszam, nie mam czasu!
— A więc, do widzenia! — zawołał p. Oxenschlep.
— Dobrze, żem go się pozbył — dodał w duchu — muszę czemprędzej iść do Skirgiełły i gotówka zawsze lepsza niż podpis.
— Dobrze, żem go się pozbył — myślał także w duchu dr. Mitręga — ten oszust ma mię widocznie za równego sobie! Co za bezczelność! Cha cha cha! A zawsze „cele publicystyczne!“ Oszust, wierutny oszust!
W ten sposób medytując, wstąpił dr. Emanuel do pierwszego w całym Wilkowie handlarza koni i powozów. Po niejakim targu, nabył u niego parę wcale dobrze prezentujących się szpaków, angielskie chomąty i koczyk na nowo lakierowany i tak zbudowany, że od biedy mógł służyć za faeton do powożenia. Tenże sam przemysłowiec miał do zbycia kapelusz z galonem, buty ze sztylpami, i migdałowy surdut liberyjny z czerwonym kołnierzem. Niemniej też nastręczał na poczekaniu woźnicę, za którego mógł ręczyć, że bardzo często bywa trzeźwym. Woźnica zaprzągł konie, wdziawszy na siebie wymienione powyżej oznaki swojej godności i wsiadł na kozieł. Dr. Emanuel wsiadł do kocza, i teraz dopiero przypomniał sobie, że nie wie, jak się mieni jego Automedon.
— A jak się nazywasz?
— Marcin, proszę jaśnie pana.
— Umiesz usługiwać do stołu?
— Czemu nie? Byłem przez dwa lata lokajem u pani hrabiny Kwoczkowskiej!
— No, to jedź... do redakcyi Orędowniczki, ale przez miasto!
Marcin cmoknął; szpaki ruszyły z miejsca wprawdzie trochę nierówno, ale dość żwawo. Dr. Emanuel rozparł się wygodnie w.koczu i dał się huśtać po bruku z uczuciem niewysłowionej rozkoszy.
— Kosturski — myślał — potrzebuje pieniędzy, i przy8tanie na moje warunki, zwłaszcza jeżeli go zostawię w redakcyi. Wartoby wziąć pomieszkanie przyzwoite, ale tymczasem mogę zostać i w hotelu; jest to dosyć bon gendre (dr. Mitręga mylił się czasem nietylko po łacinie, ale i po francusku). Zresztą, w hotelu łatwiej mi umieścić konie. Co to prawią o raju! Czy może być co bardziej rajskiego, nad szyk prawdziwy. — A, słuchaj — zawołał na Marcina — gdyby się ciebie kto pytał, u kogo służysz, to powiedz, że u pana barona Mitręgi.
— Dobrze, jaśnie panie! Prrr!
Kocz stanął przed redakcją Orędowniczki, której współpracownicy atoli, wbrew obyczajom małomiejskim, nie pojawili się w oknach i stracili tym sposobem okazyę podziwiania rajskiego szyku swojego nowego szefa. Dr. Emanuel zastał ich zajętych żywą dyskusyą. Redakcya otrzymała była przed chwilą telegram niemiecki, bardzo niejasno sformułowany. Brzmiał on tak:

BRESLAU HOPFENBEGEHRT 150 BIS 200 MARK.

Referent spraw zagranicznych i ekonom polityczny Orędowniczki zgadzali się, że zachodzi tu pomyłka, a mianowicie, że cyfra 200 przypadkiem tylko dostała się w środek między dwie zgłoski: BIS i MARK. Telegram ma więc rozumieć się tak: „Wrocław. Hopfen żąda 150.200 od Bismarka“. Zachodziła atoli różnica zdań, najpierw co do charakteru i stanowiska tego wiele wymagającego Hopfena, a następnie co do natury żądanej cyfry. Sprawy zagraniczne mniemały, że jest jenerał Hopfen, który domaga się uzupełnienia swojego korpusu do 150.200 ludzi. Ekonomia polityczna dowodziła przeciwnie, że jest deputowany Hopfen, który żąda od Bismarka wykreślenia 150.200 z budżetu. Kronikarz wyrobił sobie w tej materyi zupełnie odrębne zapatrywanie, dowodząc, że Hopfen jest ambasadorem duńskim, który 150 do 200 razy żądał widzenia się z Bismarkiem. Korektor kiwał tylko głową i jeżeli miał jaką opinię, to taił ją starannie. P. Kosturski zainterpelowany ofuknął się i wyszedł do swego pokoju.
— O, dobrze, że pan redaktor przyszedł — zawołali wszyscy chórem, zobaczywszy dr. Mitręgę. — Pan redaktor nam to najlepiej wytłumaczy!
Obstąpili go więc wszyscy, wetknęli mu telegram w rękę, i każdy z zapałem począł bronić swojego zdania. Dr. Emanuel nie mówił nic, jeno namarszczył brwi i pochylił czoło, jak gdyby wpadał na ślad jakiejś niezmiernie zawiłej, czarnej politycznej intrygi. Za nim stanął zecer niecierpliwie czekający na manuskrypt i wyciągał szyję, ażeby także przeczytać zagadkowy telegram.
— To jakaś fatalna konjunktura — zdecydował nakoniec dr. Mitręga. — Będziemy mieli znowu coś nowego! Zawsze ten Bismark!
— Ależ proszę pana doktora — odezwał się skromnie zecer, zdoławszy nakoniec dojrzeć, o co chodzi — to jest telegram z giełdy zbożowej: „Wrocław. Na chmiel jest popyt, płacą 150 do 200 mark!“
Sprawy zagraniczne, ekonomia polityczna i kronika ulotniły się wobec tego wyjaśnienia i znikły poza stosami gazet na swoich biórkach. Dr. Mitręga, nie mając gdzie zniknąć, zwrócił się do zecera i rzekł strofującym głosem:
— Mówiłem, że konjunktura, a kiedy konjunktura, to ma się rozumieć, że zbożowa, albo chmielowa. Czy jest pan Kosturski?
— Jest w swoim pokoju.
Dr. Mitręga udał się tedy majestatycznie do pokoju p. Kosturskiego, ruszając po drodze ramionami i powtarzając z lekceważeniem: Bismark, Bismark!
Mało to zapewne obchodzić może czytelnika, jak długo trwała kooferencya dr. Mitręgi z p. Kosturskim, i przez jakie przechodziła fazy i zawikłania. Powiem więc tylko, że skończyła się pomyślnie, a przynajmniej tak wnosić wypadało ztąd, że wkrótce potem p. Kosturski formalnie i uroczyście oddał w ręce dr. Mitręgi władzę nad telegramami, sprawami zagranicznemi, ekonomią polityczną, kroniką, literaturą, sztukami pięknemi, korektą, drukarnią i kasą, tj. w ogóle nad całym tym skomplikowanym aparatem, który służy do oświecania i kierowania opinii publicznej.
Nie zostawało dr. Emanuelowi nic więcej do załatwienia, jak tylko postarać się o „świeże siły“ redakcyjne, czyli, jak się wyrażał, zreformować całe ministeryum de fonden compte (co miało znaczyć: de fond en comble). W tym celu, zdegradował dotychczasowego stróża redakcyjnego na wicestróża, a na jego miejsce zamianował tymczasowo świeżo zaangażowanego Marcina, który tym sposobem naraz aż w trzech kierunkach działać miał ku pożytkowi społeczności ludzkiej, mianowicie w kierunku sportu, gastronomii, i prasy peryodycznej — powożąc redaktora, usługując mu — do stołu, i anonsując znakomitszych gości, zwiedzających biuro redakcyjne. Następnie rozkazał nowy doktor-redaktor, ażeby na drukującym się właśnie numerze Orędowniczki położono na czele: „Właściciel, wydawca, i dyrygujący redaktor: dr. Emanuel Mitręga“. Polecił także wydrukowanie manifestu do abonentów, z którego wynikało, że Orędowniczka iść będzie dalej w myśl dotychczasowych zasad swoich politycznych, ale starać się będzie podawać je w formie, jak najbardziej eleganckiej i skończonej pod względem literackim. Na nieszczęście zapomniał przejrzeć numer zredagowany przez p. Kosturskiego, i tak się jakoś zeszło, iż zaraz pod tą zapowiedzią wyczytać można było, co następuje:
„Jako curiosum donosimy, że znany łgarz bez czci i wiary, Pałkiewicz, redaktor cuchnącego nawozem piśmidła, mieniącego się Postępem Wilkowskim, zamierza stawać jako kandydat na ambasadora naszego miasta w Krachenburgu. Dowodzi to tylko, jak nisko osławione te indywiduum upadło pod względem moralnym, jeżeli sobie wyobraża, że takiego szurgota, kulfona i łapserdaka, jak on, nie wyrzuconoby za drzwi, gdyby się tylko pokazał w przedpokoju ministra, posiadającego łyżki srebrne“.
Prawda i to, że tego samego dnia czytano w Postępie:
„Między innymi wzdycha się do godności kandydata pewien niegramatyczny kondel, brechający na słońce w pewnej drukowanej ścierce, której, szanując uszy czytelnika nie wymieniamy. Brysiowi temu ma być na imię Kostus, zapewne od kosturów, na które obficie zasłużył“.
Jak widzimy, Postęp pieprzył swoje wycieczki kalamburami i dowcipami, podczas gdy Orędowniczka waliła, jak to mówią, prosto z mosta — skutek był wszakże jednaki. Faktem było, że te dwie wielkości, Kosturski i Pałkiewicz, tak były do siebie podobne, iż na żaden sposób jedna drugiej znosić nie mogła — Wilków był dla nich za mały, bo wszystko w nim dwoili. Pałkiewicz był dyrektorem jednego towarzystwa muzycznego, a Kosturski drugiego. Pałkiewicz dowodził, że Bazgralski jest największym żyjącym malarzem, a Kosturski miał swego Fuszerskiego, o którym twierdził to samo. Pałkiewicz wychwalał pod niebiosa panią Kokockę, czterdziestoletnią naiwność teatru wilkowskiego, a Kosturski wylewał jeziora i rzeki atramentu na cześć panny Miauczyńskiej, która miała półtora łokcia wzrostu i jako dziewica Orleańska wołała na scenie flażeoletowym sopranem: „Prze boskiej pomoce zwalczemy wroga“. Jednem słowem, każdy z nich miał swoich artystów, literatów, adwokatów, traktyerników, lekarzy, muzykantów, śmieciarzy, i tym sposobem Wilków, mając już i bez tego do walczenia z Sokołowem, w dodatku walczyć musiał sam z sobą, pod dowództwem Pałkiewicza z jednej, a Kosturskiego z drugiej strony.
W tej chwili atoli, dr. Mitręga nie zwracał uwagi na te wszystkie szczegóły. Cały dzień prawie był w raju, tj. w koczu zaprzężonym szpakami, powożonemi przez Marcina. W przerwach, zainstalował ten raj w hotelu, gdzie i sobie kazał dać dwa duże frontowe pokoje na pierwszem piętrze, poczem zszedł na dół do restauracyi na obiad, postarawszy się poprzednio o to, ażeby Marcin co chwila wchodził tam z jakimś raportem do „jaśnie“ pana barona. Zwróciło to uwagę powszechną, w sposób niekoniecznie korzystny dla nowego władcy Orędowniczki, Marcina i szpaków. Bohater nasz spostrzegł się i uznał za potrzebne wytłumaczyć znajomym, w jaki sposób został baronem.
— Oryginalny ten mój Marcin! Umie trochę czytać, to jest, zna parę liter, z widzenia. Otóż zobaczywszy na moim bilecie: dr. Mitręga, ubrdał sobie, że dr. a br. to wszystko jedno, i że to znaczy: baron, bo dawniejszy jego pan, Ajwajkowski, był także baronem, a pisał się: br. Ajwajkowski. Nie ma sposobu wybić mu to z głowy!
Dr. Mitręga miał jednak w duszy nadzieję, że nie wszędzie tytuł dawany mu przez Marcina zrobi takie fałszywe wrażenie, jak w restauracyi hotelowej, gdzie z natury rzeczy wszyscy wiedzą dokładnie, kto jest baronem, a kto nie. Potrzeba powyższych wyjaśnień nie popsuła mu tedy humoru, ale owszem, z najlepszą miną w świecie wskoczył w pół godziny później napowrót do swego kocza, ażeby w nim zawieść hr. Skirgiełłę na konferencyę do dworku sekretarza Kluszczyńskiego. Był to już szczyt wszelkiego szyku, wozić swoim ekwipażem hrabiego, który miał mnóstwo zaprzęgów do swojej dyspozycyi — ale okazało się to potrzebnem, bo konferencya odbywać się miała oczywiście w tajemnicy, a ekwipaże Palemonów-Skirgiełłów zbyt były znane w całem mieście.
Stronnictwo sekretarza, pobite przy wyborach do komitetu, zebrało się u niego w wielkim komplecie na wiadomość podaną od ucha do ucha, że hrabia Albin przybędzie na naradę. I — o dziwo! Ten sam sekretarz, i ci sami mężowie polityczni, którzy przedwczoraj skojarzyli się byli w jedną falangę przeciw dr. Ciemiędze, jako podejrzanemu o  to, że jest figurą Skirgiełły, teraz jakoś niepospolicie zmienili ton mowy. Nie, żeby się skłaniali ku wyborowi Ciemięgi — na to byłby nigdy nie pozwolił Kosturski, zważywszy, że kandydaturę Ciemięgi postawił Pałkiewicz. Ale natomiast; wyrażali się bardzo oględnie i z pewnem uznaniem o hr. Skirgielle, i oczekiwali go z upragnieniem. Niech to nikogo nie dziwi ani gorszy, nietylko bowiem w Milicyi i  Landweryi nadzieja oglądania twarzą w twarz właściciela dobrze i suto pozłoconej tarczy herbowej zwykła sprawiać skutek podobny. Przytem, wiadomem było z ust dra Mitręgi, że hrabia Albin podziela najzupełniej zapatrywania się stronnictwa Orędowniczki na wojnę Laputańczyków z Beocyanami, i że ma zamiar wyłuszczyć plan olbrzymiej akcyi, którą natychmiast rozpocząć należy. Wszystko drżało z niecierpliwości i zaglądało do okien, ile razy zaturkotał jaki powóz na drodze.
Tymczasem powiedziałem tylko, że dr. Emanuel wskoczył do powozu, ażeby zawieść hr. Skirgiełłę do p. Kluszczyńskiego, ale nie powiedziałem, co się dalej stało. Oto dr. Mitręga, wskoczywszy do swego kocza, wyskoczył z niego napowrót przed pałacem Skirgiełłów, i zapytał szwajcara:
— Jest hrabia?
— Nie, nie ma.
— Jakto, wyszedł?
— Nie wyszedł; wyjechał.
— Gdzie, dokąd?
— Wyjechał na polowanie na dziki, w górach Monomotapa.
— Ależ to być nie może! Miał przecież czekać na mnie dziś wieczór!
— Ba, kiedy wyjechał.
— Nie wiadomo przynajmniej, kiedy wróci?
— Nie wiadomo. Zapewne aż w jesieni. A może? za dwa tygodnie. Pan hrabia nigdy nie wie, kiedy wróci.
— Ale ja mam pilny interes, muszę koniecznie widzieć się z hrabią.
— To może pan pojedzie za nim.
— A daleko to?
— Daleko i nie daleko; będzie ztąd piętnaście mil dyliżansem do Podolina, a ztamtąd w góry różnie, piechotą pięć mil, a konno dziesięć, dwanaście.
Nie moją rzeczą, jak to mówiłem na wstępie, wdawać się w prywatne sprawy wyższych sfer społeczeństwa, albo broń Boże, krytykować ich postępki. Zwracam więc tylka uwagę na to, że niespodziany wyjazd hr. Albina na polowanie, w chwili, gdy nabył aż dwa dzienniki i miał osobiście zainaugorować wielką i stanowczą akcyę polityczną, mógł gwałtownie zdumieć dr. Mitręgę i wprowadzić go w nielada kolizyę. Zamyślony, wsiadł napowrót do kocza i kazał nawracać, gdy naraz wybiegł lokaj z pałacu i zapytał:
— Przepraszam, czy nie pan dr. Mitręga?
— Tak.
— List od pana hrabiego do p. doktora, który nosiłem do hotelu, ale nie mogłem zastać... To mówiąc, doręczył p. Emanuelowi pismo, które ten rozerwał i odczytał skwapliwie. Brzmiało ono:
„Wyjeżdżam, nie wiem na jak długo. Bób pan tymczasem wszystko w mojem imieniu, i staraj się tylko, żeby stronnictwo czynu było górą. Gubi nas to zawsze, że zasypiamy najkorzystniejsze chwile, takie, jak n. p. obecna. Każdy myśli tylko o sobie, a sprawa publiczna cierpi na tem. Pamiętaj pan wytknąć to Rakowi i jego stronnictwu. Do widzenia. A. S.“
P. S. Marszałek dworu ma dyspozycyę wydać z piwnicy i ze spiżarni wszystko, czegobyś pan potrzebował. Gdyby brakło pieniędzy, dostarczy ich panu adwokat Sciślewicz, który ma moje instrukcye“.
— No, zresztą — pomyślał dr. Mitręga — nie bardzo go tu i potrzeba. Idealniki są, a to grunt. Na sokołowskie przedmieście! — zawołał na Marcina.
Rozczarowanie sekretarza, gdy się dowiedział, że nie będzie miał zaszczytu przyjmować hrabiego w swoim domu, było wielkie. Podzielała je pani sekretarzowa, która miała nadzieję, że hrabia skosztuje jej konfitur, a może nawet pozwoli służyć sobie kawą. I panna Natalia nie była wolną od nieukontentowania, radaby bowiem była obaczyć hr. Skirgiełłę, o którym tyle mówiono, który miał być ideałem pięknego wielkiego pana, i który oprócz wielu innych przymiotów, słynął także ze znawstwa piękności niewieściej. Najprędzej uspokoił się sekretarz, bo mu Mitręga szepnął na ucho, że hrabia wezwany został sztafetą do Krachenburga, gdzie w tej chwili rozstrzygały się kwestye wiekopomnej, dziejowej doniosłości. Chodziło nie mniej i nie więcej, jak o wielkie przymierze Chaocyi, Milicyi i kilku innych mocarstw z Beocyą. Tajemnica ta sama jakoś nieznacznie udzieliła się całemu zgromadzeniu, i wywołała wielki entuzyazm, zagrzewając wszystkie serca do wojny z Laputańczykami.
Nazajutrz komitet wyborczy zawezwał kandydatów, ażeby przyszli na zgromadzenie i wygłosili swoje wyznania wiary.
Pierwszy zabrał głos dr. Ciemięga i mówił przez dwie godziny, o stworzeniu świata, o rozmaitości znajdujących się na nim przedmiotów, i o tem, jak wszystkie te przedmioty kojarzą się w jedną całość, którą nazywamy przyrodą. W ten sposób powinny kojarzyć się państwa i ludy w jedną całość, która nazywać się będzie federacyą. Póki nie będzie federacyi, rodzaj ludzki nie będzie miał podobieństwa z przyrodą, a więc, ustrój jego będzie nienaturalnym.
Następnie pojawił się na trybunie Pałkiewicz, i oświadczył, że są wprawdzie zdrajcy, zaprzedani żydom, którzy nie uznają dobrodziejstw federacyi, ale on, Pałkiewicz, od samej kolebki wiernie służy ojczyźnie i nigdy od nikogo nie brał pieniędzy, bo zamiast zaprzedać się, wolałby chodzić bez butów. Co mówiąc, podniósł jedną, a potem drugą nogę na wysokość pulpitu, i pokazało się, że posiada buty, i to tęgie buty, robione na urząd.
Zgromadzenie chciało się już rozchodzić, bo była pora dość późna, gdy nagle zabrał głos p. Kosturski. Oświadczył on, że niektórzy politycy mogliby w istocie pójść na sprzedaż, gdyby kto potrzebował butów, i że on zresztą także nie ma nic przeciw federacyi, ale ponieważ ta nie jest na porządku dziennym, więc interpeluje dr. Ciemięgę, jak zamierza, na wypadek, gdyby był wybrany ambasadorem, zapatrywać się na wojnę Laputańczyków z Beocyą?
Dr. Ciemięga odparł, że nie widzi potrzeby zapatrywania się na tę wojnę.
P. Kosturski wyrzekł, że da głos takiemu tylko ambasadorowi, który starać się będzie o to, ażeby Chaocya wraz z Milicyą czynnie wystąpiła przeciw Laputańczykom.
Oświadczenie to wywołało burzę oklasków. Niezachwiany niemi dr. Ciemięga począł w dłuższem znowu przemówieniu wykazywać korzyści federalistycznego ustroju państwa, kuli ziemskiej i wszechświata. Co się zaś tyczy wojny z Laputańczykami, nie myśli nakłaniać do niej Chaocyę, bo, jak mówił, na wojnie strzelają, a Chaocya jest starym budynkiem, który gotów rozlecić się od huku. Zresztą, ambasador milicyjski w Krachenburgu powinien popierać rząd Chaocki, a ponieważ rząd ten nie życzy sobie wojny, więc i on, Ciemięga, życzyć jej sobie nie może.
Tym razem oklaski były bardzo skąpe, a sykania natomiast dały się słyszeć ze wszystkich punktów sali. Wyborcy rozeszli się w wielkiem rozdrażnieniu, w całem mieście sarkano na dr. Ciemięgę, któremu tylko mała bardzo garstka zwolenników została wierną. Nazajutrz zebrał się ponownie komitet wyborczy, ten sam, który dzięki przewrotności Smiechowskiego wypadł był w myśl zwolenników Ciemięgi. Lecz wobec ogólnego stanu opinii sam Pałkiewicz nie miał odwagi popierać swojego faworyta, i kandydatura dr. Ciemięgi jednogłośnie upadła.
Teraz dopiero zaczęła się walka na noże. Pałkiewicz dysponował wprawdzie głosami większości komitetu, ale tylko póty, póki popierał kogo innego. Gdy się wysunął sam, okazało się, że nie jest tak bardzo popularnym. Przyszło do głosowania — połowa członków oświadczyła się za Pałkiewiczem, a druga połowa za Koaturskim. Trudno było przewidzieć, jak wypadnie wybór. Pałkiewicz chciałby był być ambasadorem, ale jeszcze bardziej bał się przegranej.
Wobec tego zamięszania, dr. Mitręga złożył nowy dowód dyplomatycznych swoich zdolności — poddał bowiem Kosturskiemu myśl, że nie chcąc dopuścić przeciwnej partyi do zwycięstwa, najlepiej jest zaproponować komitetowi kompromis na jakiego trzeciego kandydata. Nikt atoli nie domyślił się, że tym trzecim kandydatem mógłby być dr. Mitręga — a co gorsza, ta sama myśl kompromisu przyszła do głowy i Pałkiewiczowi, tylko że przyszła wraz z nazwiskiem kandydata.
Był w Milicyi stary hidalgo, bardzo popularny, bo miał duże wąsy i każdemu mówił: ty, a jeździł zawsze czwórką w poręcz i chętnie jadał schab wieprzowy z śliwkami. Był on pensyonowanym majorem jakiegoś cudzoziemskiego autoramentu, i nazywał się Bombogromski. Część jego popularności pochodziła także ztąd, że pewnego razu, gdy gończe psy hr. Albina Skirgiełły zapędziły się w jego knieję, to kazał je złapać, wymierzyć każdemu pięć harapów i odstawić na miejsce urodzenia. Świadczyło to o niezwykłej jego niezawisłości i energii, ale za to stosunki między nim a hr. Albinem były jak najgorsze.
Ledwie Pałkiewicz szepnął po cichu: Bombogromski,. gdy cały komitet, nie wyjmując Kosturskiego i sekretarza Kluszczyńskiego — krzyknął jednomyślnie: — Niech żyje Bombogromski!
Wyprawiono deputacyę do kandydata, któremu wiek sędziwy nie pozwalał stawić się na zebraniu. Nie był on mówcą, ale na zapytanie, czy będzie popierał wojnę przeciw Laputańczykom i przymierze z Beocyą — odpowiedział pokręcając wąsa:
— Już ja im pokażę!
Radość Wilkowian nie znała granic. Nim się ocknął dr. Mitręga, pojawiły się na rogach wszystkich ulic plakaty tej treści:
„Obywatele!
Wasz komitet przedwyborczy poleca wam w tej nader ważnej dla kraju naszego chwili, na ambasadora do Kracheuburga, walecznego majora Bombogromskiego.
Obywatele! Kto jest za bezpośredniem wypowiedzeniem wojny Laputańczykom, niechaj głosuje jak jeden mąż: na obywatela majora Bombogromskiego.
Obywatele! Niech żyje major Bombogromski!
„Wilków dnia i t. d. (Podpisy trzystu członków komitetu).
Taki był pierwszy rezultat „akcyi“ rozpoczętej przezdr. Mitręgę i przez świeże siły, które wprowadził do redakcyi Orędowniczki. Doniósł o tem sztafetą hr. Skirgielle, składając winę niepowodzenia na jego wyjazd niewczesny.
A teraz kiedy akcya polityczna osiągnęła już w Wil kowie pierwszy swój rezultat dodatni, porzućmy na chwilę kult Minerwy i zwróćmy się do dzieł innej bogini — równie jak tamta nie mogącej wykazać, w urzędzie heraldycznym na Olimpie, kto był jej matką. Ażeby mię nikt nie posądził o chęć układania łamigłówek mitologicznych, więc powiem odrazu, że jest tu mowa o cypryjskiej Afrodycie, i wspomnę tylko nawiasem, że po głębokiem badaniu udało mi się dociec nader bliskie pokrewieństwo między obiema temi paniami. Myli się mianowicie Hejzod, utrzymując, że Wenus wyszła z piany morskiej — wyskoczyła ona owszem, równie jak Pallas Athene, z głowy Jowisza. Tylko że rodząc opiekunkę mężów stanu i strategów, Jowisz miał głowę pustą, a przynajmniej suchą, podczas gdy przy urodzinach bogini miłości szumiał w niej i pienił się szampan, któremu Grecy, nie znając go, dali fantastyczną nazwę nektaru. O prawdzie tego ważnego odkrycia, któregoby mi Anakreon pozazdrościł, może się z łatwością przekonać każdy śmiertelnik za pomocą bardzo prostego eksperymentu: niechaj wypije butelkę, pochodzącą od jakiej dobrej firmy w Epernay; Ay, albo Rheims, a wnet urodzi mu się w mózgu coś podobnego do genialnego pomysłu ojca bogów, podczas gdy w zwykłym stanie pustkowie to zajęte jest kombinacyami politycznemi, wyczytanemi z gazet. Nie ręczyłbym czyli Zeus nie czytał Orędowniczki Witkowskiej, płodząc Minerwę i oddając jej wyłączne panowanie nad umysłem sekretarza Kluszczyńskiego — to zaś wiem z pewnością, że był najmniej po jednej butelce Sillery Sec, kiedy mu się przyśniła panna Natalia.
Onego dnia, kiedy w skutek sfałszowania sławnej „czerwonej listy“ szanowny sekretarz zaledwie na czele szczupłej garstki zwolenników swoich wszedł w skład komitetu przedwyborczego, wrócił on do domu późno i w nader dwuznacznym humorze. Ruchy nóg, nieco fantastyczne i niekoniecznie zgodne z zasadą, iż linia prosta jest najkrótszą i najprędzej prowadzącą do celu — różne nieprzewidziane karambole z furtką, z ławkami na ganku i z szafą w sieniach, jak niemniej inne oznaki tego rodzaju, pozwalały spodziewać się wybuchu czułości, któryby wróżył coś nakształt biletu do loży w teatrze, albo kilkunastu par rękawiczek po same łokcie, zapinanych na dwadzieścia guzików, albo nawet modnej sukni. Niestety atoli, wszystkie te dobre ominą były tylko powierzchownemi i nie dowodziły tym razem niczego więcej, jak tylko tego, że miód u Leizora, jakkolwiek wytrawny i stary (miał bowiem już blisko ośm miesięcy), nie zdołał przywrócić równowagi zwichniętej chwilowym tryumfem Ciemięgi. To samo zjawisko objawiło się zresztą u pp. Kosturskiego, Wtorkowskiego, Czwartkiewicza i innych obywateli, którzy wraz z sekretarzem, zaraz po nieszczęsnem onem skrutynium, poszli byli do Leizora pożywić się szczupakiem nadziewanym na zimno, albo gęsiną, i odwilżyć gardła napojem, o którym Milicyanie i Landweryjczycy utrzymują, że wynaleźli go ich przodkowie, podczas gdy w istocie — teraz przynajmniej — wyrób jego jest tajemnicą i monopolem synów pokolenia Judy i Benjamin, jakoteż Lewi, mocno w Milicyi rozsiedlonych. Ryfcia, młodsza panna Leizorówna, uważała już zaraz po sposobie, w jaki panowie ci zajęli swoje miejsca w zarezerwowanym dla nich ciasnym alkierzyku, że sytuacya polityczna jest cośkolwiek niejasną, żaden bowiem z przybyłych nie zrekognoskował bliżej jej różnorodnych wdzięków, jak to było uświęconym oddawna obyczajem. Młody Nuchim, stawiając przed każdym gościem kufel miodu, nadaremnie układał niemądrą twarz swoją do jeszcze bardziej niemądrego uśmiechu; wbrew wszelkiej tradycyi nikt nie spytał go, kiedy się myśli żenić, jak pojmuje stan małżeński i jak sobie zamierza w nim postępować. Nakonicc i oficyał Kostruba, który oddawna czekał na towarzystwo i był już przy szóstej szkance miodu (nie licząc anyżówki, którą przeplatał jednostajność tego napitku), pół godziny daremnie i ku wielkiemu zaniepokojeniu swemu czekał, ażeby go kto zainterpelował, równie jak co wieczora, „jak to było z owym kogutem“, i w końcu bez interpelacyi jął opowiadać, że nie był to kogut od kury, ale od kuropatwy, któremu on, Kostruba, odstrzelił raz na polowaniu pióro z ogona i ma je teraz w domu zatknięte za zwierciadłem. Opowiadanie to przeminęło bez opozycyi i bez komentarzy — wszyscy pili dużo wprawdzie, ale w milczeniu, zapłacili i poszli. Podobnie było i w domu. Nadaremnie pani sekretarzowa, posuwając pobłażliwość małżeńską do takiego stopnia, do jakiego w interesie dobrej dresury mężów, żadnej niewieście posuwać jej nie radzę, pomagała sekretarzowi uwolnić się od kapelusza i laski, i pytała go przytem z uśmiechem:
— Jakże, czy dobrześ się bawił?
Mruknął tylko i usnął, nic nieodpowiedziawszy.
Nazajutrz było jeszcze gorzej. Kawa była szczególnie wyśmienitą, a do kawy grzanki tak znakomite w swoim rodzaju, jak Patti w swoim.
— Natalia chciałaby być jutro na zabawie ogrodowej — zauważyła pani sekretarzowa, ufna w ten tryumf swojej sztuki piekarskiej.
— Wam tylko zabawy w głowie! Zresztą, idźcie sobie, gdzie chcecie.
— Same przecież iść nie możemy, i o to właśnie chodzi, ażebyś ty poszedł z nami.
— W imię ojca i syna, kobieto, co tobie w głowie! Ja mam chodzić po zabawach, kiedy sprawa publiczna jest w niebezpieczeństwie! Arystokracya bierze wszystko za łeb; Skirgiełło górą, a wam tylko zabawy, zabawy!
Czytelnik raczy zapewne pamiętać, że działo się to jeszcze nim Dr. Mitręga zapowiedział wizytę hr. Skirgiełły u pp. Kluszczyńskich.
— Taka zabawa, to także sprawa publiczna; wiesz przecie, że mamy sprzedawać losy na cel dobroczynny. Zresztą jeżeli na żaden sposób nie możesz iść z nami, to poprosimy kogoś, ażeby nam towarzyszył; ot, np. Wołodeckiego...
— Co?! — krzyknął p. Kluszczyński z roziskrzonym wzrokiem — tego zdrajcę! Tego łotra! Tego... tego Skirgiełczyka?! Ho, ho, niech-no mi się na oczy pokaże, dam ja mu! Gdybym miał... nie wiem co... gdybym miał żydom wodę nosić, nigdy nic takiego, co ma stosunki ze Skirgiełłą, nogą mojego progu nie przestąpi! Przysięgam na honor!
— Co też ojciec upatrzył sobie do tego hr. Skirgiełły — wtrąciła w tej chwili panna Natalia, która słuchała całej rozmowy z drugiego pokoju. — Taki pan, całą gębą, a przytem z pewnością dobry patryota. Pamięta mama, jak uprzejmie rozmawiał z nami na balu Dzieciątka Jezus?
— A, prawda, mówił mi, że jesteś podobną do jakiejś królowej... tylko nie przypominam sobie, zdaje mi się, że do angielskiej...
— Co też mama mówi! Angielska królowa ma już wnuczki w moim wieku! Mówił, że jestem podobną do królowej Małgorzaty, jak ją widział przed ślubem, a później pytałyśmy się Wołodeckiego i powiedział nam, że to królowa włoska, ale że... nie umyła się do mnie...
— Bardzo uprzejmy człowiek, bardzo.
— Kto, Wołodecki? Cóż, kiedy czasem wygląda, jakby trzech zliczyć nie umiał.
— Ej, kto tam mówi o Wołodeckim! Ja mówię o Skirgielle. Pamiętasz, kiedy się dowiedział, jak jestem z domu, to zaraz sobie przypomniał, że jego ojciec znał bardzo dobrze mojego ojca. (Co nb. było wierutną prawdą, bo ojciec pani sekretarzowej służyć w skarbie Podolińskim hr. Skirgiełłów). Bardzo uprzejmy człowiek!
— Już to czy uprzejmy, czy nie uprzejmy — wtrącił ostro sekretarz, zabierając się do wyjścia — czy Skirgiełło, czy Wołodecki, niechaj mi się tu nie pokazuje, bo inaczej... no; zobaczycie!
Nastąpiło jeszcze krótkie wyjaśnienie powodów gniewu p. Kluszczyńskiego na Stanisława, poczem pan domu wyszedł zajmować się dalej sprawami publicznemi.
— Terefere kuku! — rzekła pani sekretarzowa po milicyjsku — przyznam ci się, moje dziecko, cała ta polityka już mi kością w gardle stoi. Trudno zresztą trzymać cię w domu pod szklannym kloszem...
— Bo też nie ma co zważać na to, co ojciec mówi. Teraz tak, a za parę godzin będzie inaczej. Ja myślę, że doprawdy niechajby mama napisała bilet do Wołodeckiego, prosząc go, ażeby nam towarzyszył do parku...
— Ba, a jeżeli przyjdzie tu i zastanie ojca, to gotowo przyjść do jakiej nieprzyjemnej awantury.
— To niech mama napisze, żeby przyszedł teraz, kiedy ojca niema, i pewnie nie przyjdzie aż koło trzeciej albo czwartej popołudniu, ułożymy z nim, jak to zrobić. Moja słodka mamunciu! — dodała, wtykając jej w rękę pióro i sadzając ją przy stoliku.
— No, no, cóż mam robić z tobą, ty moja pieszczotko... ale, hm, hm, nie sądziłam, żeby ci tak zależało na tym Wołodeckim.
— Bo też mi wcale nie zależy na tym, ale cóż robić, kiedy na razie nie ma nikogo innego? Zaraz idę; zawołam Maryśkę, niech idzie z biletem.
Tak tedy stało się, że p. Stanisław po owej długiej rozmowie z Smiechowskim i po śniadaniu w restauracyi hotelowej, wróciwszy o pół do trzeciej do domu oddawać się rozpaczy i smutkowi, spotkał na dole stróżychę, znaną nam już z poprzedniego rozdziału, i dowiedział się od niej, że jakaś służąca. od jakiejś pani przyniosła list do niego. Było trochę kłopotu z odszukaniem depeszy, boją dzieci gdzieś zatraciły, ale w końcu znalazła się, a rozwarta, zabłysła jak słońce, rozdzierające promieniem swojem czarne, ponure wały chmur burzliwych.
Krzyknąć, wylecieć na ulicę, wskoczyć do doróżki, wszystko to było dla Stanisława dziełem jednej sekundy. Ale nadaremnie wołał na woźnicę: jedź, jedź prędzej! Nadaremnie ten ze swojej strony okładał biczem jasnokościstą kobyłę, która po każdem uderzeniu machała tylko resztkami ogona i podskakiwała w miejscu, udając, że się bardzo spieszy. Myśli naszego bohatera biegły prędzej od niej, prędzej od pary, od iskry elektrycznej, od światła, a ponad ich tłokiem górował pewnik matematyczny, niezbity, że mimo gniewu sekretarka, ma on w tym domu jakiś punkt oparcia, skoro — tu wyjął list nanowo i przekonał się raz jeszcze, że nie jest cm senną marą — skoro sekretarzowa pisze wyraźnie: mamy interes do pana... chciałybyśmy widzieć się z nim... prosimy odwiedzić nas zaraz. „Zaraz“ podkreślone, wszystko inne w liczbie mnogiej, a to z powodu, że dualis wyszedł z używania. A więc chcą się z nim widzieć, sekretarzowa, i — ona! Nie, dłużej niepodobna mu było wytrzymać tego galopowania w miejscu, wyskoczył, rzucił dorożkarzowi jego należytość i pobiegł piechotą.
Dorożkarz, zdziwiony, nawrócił, i wolnym krokiem wracał do miasta. Kiedy przejeżdżał poprzed pomieszkanie Stanisława, stali tam na progu: stróż Jan, listonosz, listonoszowa, woźny i Janowa.
Szpener! — zawołała Janowa[2] — a gdzie zawieźliście tego pana?
— Licho go tam woziło, wyskoczył i pobiegł piechotą.
— O — rzekł woźny — nie chciał ażeby kto mógł wiedzieć, dokąd go tak pilno było potrzeba.
— Ja wam zaraz mówiłam — zawołała przekonywająco Janowa — że to ta sama jakaś publika, co onegdaj.
— Aha, szon gut[3] ta, co nie lubi zawołoki — rzekł woźny.
— Fe, wstyd — rzekła Janowa — taki porządny człowiek, profesor, żeby się wdawał z publikami!
Szon gut — powtórzył woźny.
Towarzystwo medytowało w ten sposób czas jakiś, poczem się rozeszło.
Tymczasem p. Stanisław, zadyszany i zgrzany biegiem w dwudziestokilkostopniowym skwarze słonecznym, na pół żywy i półtora raza niż potrzeba czerwony, wpadł do dworku pp. Kluszczyńskich, gdzie widok jego wywołał niemał przerażenie p. sekretarzowej. P. Natalia śmiała się tylko — miałaż może płakać, że młodzieniec tak się zmęczył na jej skinienie? Uchwalono wszakże, że trzeba mu dać wody z konfiturami różanemi, i niechaj trochę odpocznie, bo mówić nie może. Stanisław wziął do ust łyżeczkę konfitur i popijał wodą, gdy na gankn dał się słyszeć krok pospieszny i głos wołający:
— Magdziu! Magdziu! (Pani Kluszczyńskiej było na imię Magdalena) Magdziu!
Obie panie spojrzały na siebie, mocno zmięszane. Stanisław poznał głos p. Kluszczyńskiego i odjął od ust szklankę z wodą, trzymając ją w powietrzu.
— Magdziu, serce, trzeba tu panie te, panie tego uprzątnąć wszystko jak należy, i poznosić wszystkie krzesła, jakie są, do bawialnego pokoju: dwanaście z jadalnego, sześć z mojego, sześć z waszego. Hrabia Albin Skirgiełło, głowa i nadzieja naszej partyi, pierwszy patryota w kraju, będzie dzisiaj tu, o tu, u nas. Nie damy się Rakowi i Rakowiczanom! Tylko Magdziu, duszo, panie te, panie tego, żeby wszystko było jak należy! A — pan Stanisław! Kochany Stanisławie, pójdź tu Stasiu, niech cię panie te, panie tego, uściskam! Genialnie, przewybornie się spisałeś wczoraj! Odgadłeś moją myśl, jakbyś w niej czytał. Ho, ho, ja nie dzisiejszy polityk! Bo to, widzisz, z naszymi kołtunami nie można tak iść prosto naprzód, tu trzeba jak z tym osłem, co to panie te, panie tego nie chciał iść przez most, póki go ktoś za ogon w tył nie pociągnął. Jakże się masz, kochany Stanisławie? Daruj, że wczoraj musiałem odegrać komedyjkę, i udawać niby oburzonego, zrozumiałeś oczywiście, że to była polityka. Chwacki chłopak z ciebie, i hrabia Skirgiełło z nami. Górą nasza! Panie te, panie tego!
Ani pani Kluszczyńska, ani panna Natalia, ani Stanisław nie mógł oczywiście jakoś tak naprędce nabyć przekonania o przebiegłości dyplomatycznej p. sekretarza, ale ponieważ niespodziana ta zmiana sytuacyi była wszystkim na rękę, więc przyjęto ją z radością nie badając jej bliżej. Stanisław dowiedział się, że ma nazajutrz towarzyszyć paniom na zabawę ogrodową, i nie posiadał się z radości. Wieczór był na owej konferencyi, gwoli której skoncentrowano wszystkie krzesła pp. Kluszczyńskich w bawialnym, pokoju, i na którą, jak już wiemy, hr. Skirgiełło nie przybył, wyjechawszy na łowy w górach, i poleciwszy dr. Mitrędze schłostanie Rakowiczan za to, że chcieliby, ażeby każdy tak jak oni zasypiał stosowną chwilę służenia sprawie publicznej. Fakt ten, dzięki przedstawieniu dr. Mitręgi,, że hrabia wezwany sztafetą w tajnej misyi do Krachenburga, nie zmniejszył w niczem jego popularności, a nawet dr. Mitręga, jakkolwiek dotychczas mało znany, zaczął róść w opinii publicznej jak na drożdżach i wiedział o tem. Zobaczymy wkrótce, dokąd go to zaprowadziło.
Nazajutrz była niedziela. W Wilkowie, ile razy jest wieczorem u Leizora szczupak nadziewany, na zimno, to na trzeci dzień potem bywa niedziela. Po południu sekretarz poszedł na zgromadzenie wyborców, na którem Dr. Ciemięga, jak już opowiedziałem, mówił o feredacyi, a Stanisław, wystrojony od święta, towarzyszył pani Magdalenie i pannie Natalii na festyn ogrodowy w parku. Nie wiem, czy zrobił to spostrzeżenie, że takie konwojowanie dam byłoby o wiele przyjemniejszem, gdyby książki, traktujące o dobrym tonie, i wrodzone każdemu niezupełnie dzikiemu człowiekowi uczucia przyzwoitości nie nakazywały zajmować się raczej mamą, niż córką. Dobrze jest mieć w takim razie wiernego i usłużnego druha, który bierze mamę na siebie — ale Stanisław nie miał go niestety. To zmniejszało znacznie rozkosz, jaka mu mogła przypaść w udziale. Jeszcze gorzej było, gdy usadowił swoje damy w altanie za stolikiem z urnami, w których były losy. Z początku pełno młodych gapiów, modnie przystrojonych, zbliżało się do tego stolika. Kupowali mało losów, ale smalili cholewki (w przenośni, w rzeczywistości byli bowiem w płytkich trzewiczkach i w ażurowych szkarpetkach) do panny Natalii. Szczególnie irytującym był jeden z nich, cienki jak knot u półgroszowej świeczki i nie więcej od niej wydający światła. Ten przez pół godziny nie odstępował panny Natalii i prawił jej takie rzeczy — nie znając jej prawie — na jakie Stanisław, mimo długiej znajomości, nigdyby się był nie ośmielił. Nakoniec pojawiły się w parku damy z wyższego towarzystwa, grandów i hidalgów, i cały ten rój wyperfumowanych młokosów pociągnął ku stolikom, gdzie one zasiadły, z tą różnicą, że u panny Natalii każdy kupował losów za jednego idealnika, a u tamtych pań za dwadzieścia, trzydzieści, pięćdziesiąt i więcej. Za innymi stołami siedziały gwiazdy sceny wilkowskiej, także otoczone tłumami wielbicieli, sypiących pieniądze. Pani Kokocka rozmawiała rozmawiała tak głośno i mizdrzyła się tak obrzydliwie, jak uchwaliły zgodnie pani Kluszczyńska i panna Natalia, że wstyd było patrzeć na to, a już co niektórzy panowie (było ich z dwiestu) upatrzyli znośnego w pannie Miauczyńskiej, to doprawdy trudno odgadnąć. Wszystko to małoby było obchodziło Stanisława, ale panna Natalia była w bardzo złym humorze i narzekała, że przyszła widocznie sprzedawać nie losy, ale pietruszkę. Nadaremnie Stanisław dostarczał co chwila lodów, cukrów, pomarańcz, orszady i limoniady, nadaremnie nabył losów za wysoką jak na pedagoga wilkowskiego sumę dziesięciu idealników, nic nie zdołało zwiać chmur z ubóstwianego czoła. Nakoniec licho nadniosło z jednej strony Fuszerskiego, a z drugiej Bazgralskiego, którzy ze względów oszczędności nie kwapili się w sfery arystokratyczne, a ze względów niezmiernie niskiego swojego poziomu finansowego, źle byli widziani u pani Kokockiej i u panny Miauczyńskiej. Ci nie kupowali losów, ale dogryzali sobie nawzajem i obmawiali damy, siedzące przy innych stolikach, a przytem, jako malarze, wynajdywali na wyścigi coraz to nowe wdzięki w pannie Natalii. Malarze są bardzo niebezpiecznymi współzawodnikami w tych czasach, w których strzelanie komplimentami à brule-pourpoint wyszło z mody i w ustach zwykłego śmiertelnika staje się śmiesznem, podczas gdy im, jako z profesyi znawcom piękności, wszystko uchodzi i przyjmuje się z ich ust jako rzecz należącą do „fachu“. Sam więc festyn był dla Stanisława raczej torturą, niż przyjemnością, ale pod koniec nieba zesłały mu wybawiciela w osobie p. Władysława Smiechowskiego. Dobroczyńca ten wypłoszył najpierw obydwu komplimenciarzy, a to w ten sposób, że powinszował Fuszerskiemu jego portretu biskupa, znajdującego się na wystawie, co było okropną złośliwością, bo portret ten miał zamiar być konterfektem pani Majerowej, obywatelki wilkowskiej. Bazgralskiemu zaproponował zakład, kto więcej wygra fantów, kupiwszy losów za pięć idealników. Po tem skutecznem odparciu epigonów Apellesa, i gdy już miano opuszczać park, nieoceniony ten przyjaciel podał z gracyą ramię pani Kluszczyńskiej i Stanisław bez wielkiej walki wewnętrznej ze swoją nieśmiałością, mógł odważyć się na prowadzenie panny Natalii.
Ach, jaki to był śliczny wieczór! Jak dobrze latarnie wilkowskie zastępowały blask księżyca, tego słońca zakochanych! Jak daleko było na przedmieście i jak słodka opierała się na jego ramieniu, idąc pod górę. Jak długo, długo czuł potem ciepło jej ręki i dreszcz, który go przeszedł, gdy spojrzała mu w oczy, dziękując mu za jego grzeczność.
Właściwy romans atoli nie posunął się ani na krok naprzód. Nie powtórzyłem rozmowy, jaką młoda para prowadziła z sobą po drodze, bo musiałbym chyba powtarzać tę, którą jużeśmy słyszeli raz w dworku. Ile razy nastąpił zwrot taki, w skutek którego wypadało Stanisławowi powiedzieć coś wyraźniej, tyle razy wahał się, a rozumieć go inaczej nie chciano i zawsze „ktoś nadszedł“. Na dobitek w powrocie do domu, potrzeba było wyspowiadać się przed Smiechowskim i znieść różne satyryczne pociski z jego strony.
— Wiesz, że zrobię z ciebie stałą komiczną figurę w Szturchańcu — mówił on Stanisławowi.
Szturchaniec“ było to pisemko humorystyczne, wychodzące w Wilkowie, do którego pan Smiechowski dostarczał czasem artykułów. Z pisemkiem tem i jego redakcyą zrobimy wkrótce bliższą znajomość.
— Byłby to za wielki zaszczyt dla mnie figurować w Szturchańcu, obok Bismarków, Beaconsfieldów i innych znakomitości tego rodzaju. Organ ten zaledwie czasem zniża się na poziom Wilkowa, a i wówczas zajmuje się tylko wyższemi sferami, albo sprawami, mającemi związek z polityką całego świata.
— Jabym cię właśnie przedstawił jako pierwotny typ tej rasy, z której wychodzą politycy wilkowscy. Bujne marzenia, sięgające daleko poza granice rzeczywistości i możności, a gdy przyjdzie do wykonania najmniejszej bagatelki, nieradność, bałamutność, płaksiwość liryczna, jak nieprzymierzając u pana dobrodzieja, w stosunku z panną Natalią. Ty byłbyś ponoś w stanie zakochać się w córce cesarza chińskiego i wielbić ją w najpodnioślejszych rymach, prozą zaś przemówić do ubóstwianej sekretarzówny, to przechodzi miarę twojej odwagi i energii... A może — dodał pan Smiechowski, zamyśliwszy się na chwilę — może taki sąd o tobie byłby zbyt powierzchownym i niesłusznym. Porównanie z politykami wilkowskimi wypadłoby raozej na twoją korzyść. Tutaj każdy, im mniej jest powołanym, tem bardziej ma się za wybranego. Krawiec rozprawia o stosunkach włościańskich, szewc o podniesieniu górnictwa, były podstarości o zakładaniu banków, zbankrutowany hidalgo o kasach oszczędności, kupczyk bławatny o elegancyi, u grand, wracający prosto z balu Mabille w Paryżu, o naprawie obyczajów i o niemoralności rozwodów. Co się zaś tyczy dziennikarstwa, to nie znajdziesz w całym kraju osła czystej krwi, obok tej naturalnej kwalifikacyi mogącego poszczycić się najwszechstronniejszem i najgruntowniejszem nieuctwem, któryby się nie podjął redagowania jakiej gazety. Weź, naprzykład, Mitręgę!
— Mitręga, przyznam ci się, nie wydał mi się ani osłem, ani nieukiem, chociaż rozmawiałem z nim dwa razy dość długo o różnych przedmiotach...
— O, bo posiada on spryt, właściwy paniczom tego rodzaju, i umie w potocznej rozmowie wyrąbać się tak, że nikt nie pozna właściwego stanu jego erudycyi. Sądziłbyś o nim inaczej, gdybyś posłuchał, jak go czasem Języczkowski zacznie wciągać w dyskusyę uczoną i wydobywać z niego, jak z kopalni, nieprzebrane skarby nonsensów, zdobiące później najzabawniejsze rubryki Szturchańca. Wiesz co? Jeszcze wcześnie, wstąpmy do cukierni, gdzie z pewnością zebrane jest grono literatów i polityków, a zakończysz wesoło dzień, który jako dzień przechadzki z panną Natalią znaczony być powinien czerwonym ołówkiem w kalendarzu twojego żywota.
Stanisław nie opierał się i obydwaj przyjaciele weszli do przybytku, poświęconego spożywaniu lodów, ciast i herbaty, złożonego z dwóch maleńkich pokoików, przepełnionych gośćmi, wracającymi bądź z zabawy ogrodowej, bądź ze zgromadzeń politycznych, które odbyły się z powodu bliskiego wyboru ambasadora. Przybytek ten był świetnem rozwiązaniem problematu, jakimby sposobem można połączyć najrozmaitsze rodzaje niewygody i nieporządku na jak najmniejszej przestrzeni. Przedewszystkiem zwyczaj chciał i gorąco nakazywało, że nie można było utrzymać kapelusza na głowie, ale też nie było go gdzie powiesić, albo postawić. Ta sama trudność nasuwała się co do umieszczenia zwierzchniej odzieży, która powieszona na kołku, wnet kąpała się w czyjejś czekoladzie, albo kawie. Pierwsze krzesło, na którem usiadłeś, było złamane i wywracało się z tobą, drugie okazywało się wytrzymalszem, ale natomiast przy powstaniu, za pomocą zdradziecko wbitego gwoździa, rozdzierało ci tę część ubrania, bez której byłbyś posągiem starożytnym albo Szkotem. Na stole przed sobą zastawałeś kilka wypróżnionych ale niewypłókanych serwisów, okruszyny rozmaitego jadła, ogarki z cygaro w, popioły z tytoniu i szczątki podartych i powalanych gazet. W powietrzu ścielił się dym kilkunastu gatunków herbae nicotianae, walczących z sobą o pierwszeństwo, który jest mniej wonnym; temperatura podług Celziusza, wynosiła w lecie 30 stopni ciepła, a w zimie 10 stopni zimna, jak w całej Milicyi, ale miarkowana była tym razem zapomocą przypadkowej wentylacyi, pochodzącej z szpar w oknach, dzięki którym Wilków był istnem Eldoradem dla dentystów. Kto chciał dostać lodów, kawy, herbaty, lub czego podobnego, musiał prosić o to tak długo, że w końcu przychodziło mu na myśl, czyli właściwie nie powinienby był wnieść w tej mierze pisemnego podania na stęplowym papierze do oberszpitalnika i oberkomisarza krajowego i uzyskać koncesyę, aprobowaną przez ministeryum w Krachenburgu. Jednem słowem, zakład p. Grościckiego (confiseur-pâtissier à Wilków), był publicznie tem, czem prywatnie było gospodarstwo pani Śmiechowskiej.
Znajomi nasi przepchali się jakoś szczęśliwie do najodleglejszego kącika, w którym zastali w istocie towarzystwo, o jakiem wspominał p.Władysław. Za stołem siedział Dr. Mitręga, w asystencyi jakiegoś hidalga, pragnącego z własnych ust nowego władcy Orędowniczki zasięgnąć języka o tem, co myśli Bismark, i jak stoi sprawa traktatu handlowego między królestwem Siamskiem a Zjednoczonymi Stanami, jakoteż jakiegoś drugiego jegomości, nie trudniącego się niczem w życiu i nie zwracającego niczyjej uwagi na siebie, ale trapionego nieustannie obawą przed dziennikarzami, ażeby go „nie opisali w gazetach“. Dalej był tam jakiś poeta, czy artysta, którego ambicyą było przeciwnie dostać się do gazet i figurować w nich jak najczęściej, byle korzystnie, i jakiś przedsiębiorca robót publicznych, który za pośrednictwem Orędowniczki spodziewał się przy najbliższej licytacyi, mimo wyższej oferty, wziąć górę nad innymi współzawodnikami, bo męczył Dr. Mitręgę bez ustanku propozycyami, czy nie napiłby się n. p. dobrze zamrożonego szampana, albo czy nie pozwoliłby służyć sobie ponczem à la romaine i t. p. Pan Emanuel br. Mitręga był atoli zbyt comme il faut, ażeby miał oddawać się libacyom tego rodzaju w lokalu niearystokratycznym, i do którego zazierał jedynie z potrzeby bezpośredniego działania na opinię publiczną; pił więc czystą herbatę i spoglądał co chwila na. zegarek, powtarzając, że ma jeszcze dużo do czynienia i spieszy się bardzo. Kilka innych osób grupowało się jeszcze dokoła tej gwiazdy, nowoodkrytej na politycznym widnokręgu Wilkowa, i spoglądało na nią z uwielbieniem — nie mędrców ze Wschodu, ale Milicyan z Milicyi. Nakoniec naprzeciw Dr. Mitręgi siedział p. Języczkowski, redaktor Szturchańca, figlarna figurka, pochylona nieco na jedną stronę z powodu, że miał jedną nogę krótszą od drugiej, w skutek czego nietylko moralnie, ale i fizycznie podobnym był do Asmodeusza. Dr. Mitręga spoglądał na niego z pewnym rodzajem niedowierzania, czy trwogi, jak delikwent na sędziego śledczego; ale też należy przyznać, że p. Języczkowski, poznawszy słabe strony pana doktora, czy barona, wyzyskiwał je nielitościwie.
— Jakże pan wyszedłeś z zasadzek i niebezpieczeństw festynu ogrodowego — zapytał go p. Smiechowski, gdy wraz ze Stanisławem, dzięki jakiemuś cudowi, znalazł nakoniec miejsce przy stole, zaszczyconym obecnością dwóch redaktorów.
— Jako tako — odparł Języczkowski. — „I ja też miałem Beatryczę moją“. — Tu spojrzał znacząco na Dr. Mitręgę, jak gdyby oczekiwał, że ten nie opuści sposobności podchwycenia tego cytatu i powiedzenia kilku słów o poezyi, ku zbudowaniu obecnych. Jakoż, Dr. Mitręga ruszył się niespokojnie na krześle, ale — nic nie rzekł.
Na nieszczęście hidalgo, który go uważał za źródło wszechwiedzy, zapytał go wprost:
— A to co za Beatrycze?
— To ta... wiesz pan przecież... obraz..., z którego jest tragedya... Beatryx Cenci...
— Więc sądzisz pan, panie doktorze — zagadnął nieubłagany Języczkowski — że Krasiński miał tu na myśli Beatryczę Cenci Słowackiego?
Sprawa była tym razem trudniejszą, niż z ową konjunkturą chmielową i z zecerem. Przytomność umysłu nie opuściła jednak Dra Mitręgę nawet w tak ciężkiej chwili, i rzekł z westchnieniem:
— Każdy poeta ma swoją Beatryczę!
— Zapewne — odparł Smiechowski, wchodząc w przymierze zaczepne z Języczkowskim — ale pan doktor powiedziałeś p. Hreczkosiejskiemu, że Krasiński w wierszu, przytoczonym przez obecnego tu Szturchańca, miał na myśli Beatryczę Cenci, malowaną czy dramatyzowaną, gdy tymczasem twierdzenie takie nie wytrzymałoby krytyki...
La critique est aisée, et l'art est difficile! — zawołał tryumfująco Dr. Mitręga, który wiedział o tem, że w Milicyi i niektórych innych krajach można poszkapić się (sit venia verbo) w niejednym kierunku i naprawić wszystko jednym frazesem francuskim, powiedzianym bez rażącej pomyłki. Jakoż w istocie, jegomość bez zatrudnienia, żyjący w trwodze przed redaktorami, trącił łokciem przedsiębiorcę robót publicznych i szepnął dosłyszalnym na cały pokój półgłosem:
— Co za wykształcenie! Włada wszystkiemi językami!
Przedsiębiorca zawrócił oczy w słup, na znak niemego uwielbienia. Hidalgo machnął tylko ręką, jak gdyby chciał powiedzieć: To jeszcze nic; zobaczycie, co to za człowiek!
To było zgubą Dra Mitręgi. Czy zapomniał na wieki, że nie czytał nigdy tragedyi Słowackiego, czy źle sobie przypomniał, co gdzieś kiedyś słyszał o jakimś poecie, czy też nakoniec sądził, że to, co powie, będzie zbyt ogólnikowem, ażeby się można skompromitować, dość, że uznał za stosowne popisać się następującem zdaniem:
— Hm, gdyby nie ta nieszczęśliwa miłość do Beatryczy, mielibyśmy w Słowackim nietylko wielkiego poetę, ale wielkiego człowieka!
Języczkowski i Smiechowski rozśmiali się głośno, a nawet poeta czy artysta, należący do improwizowanego dworu Dra Mitręgi, uśmiechnął się dwuznacznie. Reszta obecnych z niedowierzaniem patrzyła to na siebie, to na p. redaktoradoktora, który czuł, że naraził na szwank jeżeli nie całą aureolę swojej nieomylności, to przynajmniej znaczny jej kawałek, i nie mógł ukryć pewnego pomięszania.
Na szczęście, biło w pobliżu jego jeżeli nie wielkie, to przynajmniej bardzo miękkie i dobre serce. Stanisław nie mógł znieść, ażeby ktokolwiek w jego obecności znalazł się w przykrej pozycyi, i przyszedł mu w pomoc.
— Nie sądzę — rzekł spokojnie — ażeby Beatrycze była powodem tego, że Słowacki nie stanął tak wysoko, jakby może był mógł, raczej brak mu było Beatryczy... jaką miał Dante, o którego gwieździe przewodniej wspomina Bezimienny Poeta w wierszu, przytoczonym przez p. Języczkowskiego.
— Ależ pan doktor mówił panu przecież wyraźnie, że jest tam mowa o obrazie, o tragedyi, o Beatryx Cenci, a nie o Beatryczy Dantego.
— Pan doktor żartował zapewne...
— Oczywiście, że żartowałem — wpadł skwapliwie Dr. Mitręga, niewymownie w duchu wdzięczny Stanisławowi. — Chciałem powiedzieć, czego panowie nie daliście mi dokończyć, że Słowacki przeszedł przez piekło za życia jak Dant...
— Albo jak Dantyszek — dodał skwapliwie nieoceniony Stanisław, miarkując, że pan doktor puszcza się znowu na niebezpieczne wody i nie chcąc go opuszczać de ostatka.
— Ach, tak, Piast Dantyszek! — westchnął znowu Dr. Mitręga, patrząc ponownie na zegarek. — Każdy z nas. przechodzić musi przez piekło...
— Dobrze, że nie przez egzamin — zauważył p. Języczkowski.
— To dla niejednego byłoby trudniejszem — rzekł Smiechowski. — Ale, à propos Dantyszka, panie doktorze, i a propos egzaminu, moja córka, która jest w pensyonacie, zagadnęła mię wczoraj i nie umiałem jej odpowiedzieć, czy to Piast Dantyszek Słowackiego był biskupem warmińskim, posłem Zygmunta I. do różnych dworów i poetą?
Tym razem nie udała się sztuka, pan doktor bowiem, stwierdziwszy, że już bardzo późno, zabrał się do wyjścia, a wraz z nim powstali i ruszyli wszyscy dworzanie, ca oczywiście przerwało dyskusyę. Dr. Mitręga uścisnął poprzednio bardzo serdecznie dłoń panu Stanisławowi, w duszy swej bowiem nietylko był mu wdzięcznym, ale nadto powziął był myśl genialną. Orędowniczka potrzebowała „nowych sił“, to było faktem niezaprzeczonym — a taką nową siłą był niezawodnie Stanisław, który wiedział, co potrzeba,, o Słowackim, o Krasińskim, o Dancie, o Dantyszku, o Beatryczy i o wielu zapewne jeszcze innych rzeczach — wszak był profesorem. Dr. Mitręga postanowił sobie pozyskać jego współpracownictwo, tembardziej, że był to widocznie młody człowiek bardzo skromny i wolny od ambicyi, mógł przeto być bardzo użytecznym, a nie przyszłoby mu nigdy na myśl zaćmiewać swego szefa. Podczas gdy Stanisław ani marzył, jaką mu gotowano kary erę, Dr. Mitręga ułożył już to wszystko w swojej głowie, wracając do hotelu w towarzystwie swego dworu, któremu od czasu do czasu rzucał kawały swojej erudycyi, chciwie przez wszystkich chwytane. To też gdy go pożegnali, i gdy słyszał, jak odchodząc wołali naprzemian: Tęgi człowiek! Ma głowę na karku! Takich nam dajcie! i t. p. — gdy szwajcar, otwierając bramę, uznał się głośno „najniższym sługą“ pana barona — gdy nakoniec pan baron pomyślał, że oprócz własnego organu, ekwipażu, Marcina i sporego jeszcze zapasu idealników, będzie miał współpracownika umiejącego to wszystko, co redaktor umieć powinien, to był już nie w zwykłym raju, ale w siódmym, w siedmnastym...
I Stanisław wrócił do domu w niezłym humorze. Był to dla niego w istocie dzień, znaczony czerwono w kalendarzu, a nadto poprzednia rozmowa ze Smiechowskim dodała mu otuchy. W istocie, dlaczegożby nie miał ośmielić się wyznać swoją miłość pannie Natalii, uzyskać jej wzajemność i zdobyć jej rękę. Wszak święci — i tam dalej — nie kończę porównania, bo przecież panna Natalia nie była garnkiem.
— Mam wcale niezłą pozycyę — myślał nasz bohater. — Wkrótce zostanę wyższym nauczycielem, a z czasem dyrektorem, inspektorem. Gdy skończę i wydrukuję swoją rozprawę matematyczną, mogę nawet uzyskać profesurę na uniwersytecie. Sekretarz nie jest znowu tak bardzo bogatym, ani też nie jest familiantem. Kluszczyński, hm, to niebardzo nawet świetna firma. Brzmiałoby nawet lepiej „Natalia Wołodecka“. Ach, Boże! Natalia Wołodecka! Natalia — Wołodecka!
Tak słodkie myśli kołysały do snu zakochanego pedagoga, gdy naraz dały się słyszeć głosy i kroki na schodach, a po chwili zapukano do drzwi.
— Kto tam?
— W imieniu prawa proszę otworzyć! — ozwał się niemiły głos w języku Koszamerdynerów, jednego z narodów, zamieszkujących Chaocyę.
Stanisław zdziwiony wyskoczył z łóżka i otworzył. Do pokoju jego weszła figura w pikelhaubie, mundurowym fraku, i z mieczem, jaką widzieliśmy na zgromadzeniu wyborczem. Za tą figurą weszła druga podobniuteńka, za tą trzecia i czwarta. Piąta figura była już w zwykłem ubraniu. Szósta, dziesiąta, dwudziesta, uzbrojone były w broń palną z bagnetami, i zostały za drzwiami.
— Z rozkazu — rzekła pierwsza figura, rozwijając jakiś papier — z rozkazu wysokiego wyższego krajowego kolegium delegowanego mięszanego na zasadzie paragrafu 723go ogólnej prowizorycznej ustawy z r. 1411go dnia 31go czerwca o postępowaniu karnem i prowizorycznego dekretu nadwornego z dnia 30go lutego 1638go liczba 93.288 tymczasowego zbioru rozporządzeń porządku publicznego, podpisano: Salamonowicz, manu propria, mamy odbyć rewizyę w pomieszkaniu pańskiem.
— Bardzo proszę — rzekł nasz bohater, nie mogąc przyjść do siebie ze zdziwienia, i myśląc w duchu: Ciekawy jestem przecie, czego oni tu szukają, i co znajdą?
Rewizya trwała długo, bo jak zwykle, u pedagoga, pisującego przytem wiersze, pełno było u Stanisława książek i papierów, na które zwracano szczególną uwagę. Nakoniec jedna z figur w pikelhaubach podjęła z ziemi coś nakształt broszury, czy pamfłetu, oglądnęła zbliska, i z miną tajemniczą zbliżyła się do figury, ubranej po cywilnemu. Poczem obie figury, chrząkając, oglądały zbliska na wszystkie strony papier pomieniony, i oddały go trzeciej figurze. To samo powtórzyło się z jakimś listem, który znaleziono w szufladzie. Nareszcie, gdy już niedaleko było do pierwszego brzasku dnia, ukończono rewizyę, pięć figur znajdujących się w pokoju poszeptało sobie coś do ucha, i pierwsza z nich rzekła znowu:
— Prosimy pana z sobą.
Stanisław zachodził w głowę, coby to wszystko miało znaczyć, ubrał się machinalnie i wyszedł w towarzystwie swoich gości. Zaszedł aż do jakiegoś budynku urzędowego, gdzie w bramie znikły z pomiędzy pięciu figur cztery, piąta zaś i kilka innych uzbrojonych w bagnety zaprowadziły go na podwórze, jak mu się z początku zdawało do stajni. Gdy jednak otworzono drzwi, zobaczył przed sobą kurytarz, a w nim, na prawo i na lewo, drzwi z małemi okienkami, zaopatrzonemi siatką drucianą. Otworzono jedne z nich i wpuszczono go do jakiegoś ciemnego lokalu, poczem drzwi zawarły się za nim z łoskotem, towarzyszące mu figury znikły, i pozostał sam w ciemności, i w powietrzu gorszem nierównie niż w cukierni Gościckiego. Jedynym odgłosem, jaki przerywał ciszę, było chrapanie, ale też chrapanie takie, że trzęsły się niemal mury. O ile można było zmiarkować, wychodziło ono z czterech, albo pięciu piersi.
Rozpatrując się w ciemnościach, dostrzegł Stanisław w końcu okno, zakratowane i zasłonięte okiennicą w kształcie kosza.
Teraz dopiero domyślił się, że jest — w kozie.
Za co? Dlaczego? To były pytania, które daremnem było stawiać sobie w tej chwili. Hm, zapewne jakieś nieporozumienie. Wyjaśni się ono jutro rano, a tymczasem potrzeba się ulokować. Zresztą w Milicyi koza pozbawioną jest wszelkiej grozy, jaką mieć może gdzieindziej, tylko że bywa zato nierównie brudniejszą. Brak grozy tłumaczy się tem, że nie ma Milicyanina, któregoby nie zamykano od czasu do czasu, ale ponieważ więzień jest mało, a Milicyan dużo, więc zwykle każdego wypuszczają, skoro się znajdzie drugi na jego miejsce.
Stanisław rozważył to wszystko i doszedł do konkluzyi, że na razie, nie ma co rozpaczać, ani krzyczeć, ani gniewać się lub oburzać, ale potrzeba znaleść kąt, w którymby można przespać się — bo w dwudziestym siódmym roku życia bywa to o drugiej godzinie rano jedną z głównych trosk człowieka. Znalazłszy przypadkiem zapałkę w kieszeni, przy krótkim jej blasku odkrył, iż na lewo znajduje się „prycza“ zupełnie niezajęta, położył się tedy na niej, i usnął.
Ale nim usnął, jakieś towarzystwo spóźnione przechodząc popod okna, zadziwiło zadziwionego już tylokrotnie, niezrozumiałym mu jeszcze naówczas okrzykiem:
— Niech żyje major Bombogromski! Wiwat!



ROZDZIAŁ V.

Rozpacz — ruina — i częściowe wybawienie; przyczem dr. Mitręga będzie miał zaszczyt wykonać zdumiewające salto mortale polityczne na nieosiodłanym Machiawelu.

Światło dzienne wdzierało się już jak mogło do lokalu, w którym zostawiliśmy zakochanego naszego bohatera, ale kraty i okienice opierały się tak dzielnie inwazyi, że kiedy Stanisław otworzył oczy, zaledwie mógł rozróżnić otaczające go przedmioty. W pierwszej chwili mógł sobie wyobrazić, że jak Ulises, ma sposobność zwiedzenia pól elizejskich, jakieś bowiem cienie widocznie dręczone wewnętrznym niepokojem snuły się tędy i owędy przed jego oczyma w tem szarem półświetle, w jakiem prawdopodobnie duchy greckie ukazać się musiały klasycznym oczom króla Ithaki. Garderoba ich psuła atoli wszelkie złudzenie w tym kierunku, i w niczem nie przypominała kroju ani fasonu dostawców nadwornych ze Sparfcy lub Mykeny. Składała się ona owszem z różnych sztuk należących do XIX stulecia, ale tak źle zakonserwowanych, że chyba tylko złość archeologów milicyjskich mogła im odmówić honorowego przytułku w jakiem muzeum.
Jeden z tych cieniów krążył bliżej Stanisława, i przypatrywał mu się ciekawie. Był to człowieczek mający cztery stopy wzrostu, i nos zaledwie widzialny, któremu wszakże matka przyroda, ażeby się nie skarżył, że pozbawiła go stronniczo wszelkich praw do uwagi ludzkiej, wynagrodziła drobne, guzikowe rozmiary niezmiernie żywem zabarwieniem, przypominającem piwonię. Na nieszczęście powstało z czasem w jego sąsiedztwie i w innych okolicach tego zajmującego oblicza mnóstwo wypukłości do niego podobnych, które współzawodniczyły z nim co do wielkości i koloru z takiem powodzeniem, że zdawało się, jakoby cień, o kto* rym mowa, zamiast jednego zwykłego nosa posiadał kilkanaście zdrobniałych. Zielone niegdyś, obecnie mocno zarumienione oczy, włosy w nieładzie i broda koloru czarnego, urozmaiconego fragmentami pierza i słomy, i okropnie brudne ręce kompletowały całość, zawartą w surducie, w skutek świeżej jakiejś katastrofy pozbawionym jednego zostatnich dwóch swoich guzików, tego mianowicie, który mógł posłużyć do zatajenia zupełnego braku nietylko kołnierzyka,, ale i dalszego jego ciągu, respective, koszuli.
Stanisław spojrzał na tę postać z niejakim niepokojem i machinalnie sięgnął ręką do kieszeni. Obawa jego była płonną — zegarek i portmonetka znajdowały się na swojem miejscu. Cień zresztą trzymał się tak chwiejnie na nogąch, i miał wzrok tak błędny, że prawdopodobnie tylko „zbytnie puhary“ zrobiły go na tę noc towarzyszem p. Wołodeckiego, nie zaś bezpośredni jaki zamach na cudzą własność.
Zatoczył się jak mógł najbliżej Stanisława, dotknął go poufale ręką, i zapytał tonem wzywającym do zwierzeń:
— Za kradzież?
Stanisław zerwał się z pryczy — ale w tej samej chwili przypomniał sobie, że właściwie jeszcze sam nic nie wie o co jest posądzonym albo oskarżonym.
— Nie — odpowiedział sucho.
— M-hm! wiem już — rzekł cień. — Za politykę! To głupia rzecz; ja nigdy nie siedzę za politykę. Chociaż, jeżeli tak dalej będzie na świecie, że człowiek pracy będzie musiał ginąć z głodu, i z pragnienia... ej, słuchajno, kolego — przerwał nagle — nie masz przy sobie z parę duniów, posłalibyśmy po sznapsa? Tak mi jakoś sucho w gardle...
Stanisław milczał i modlił się w duchu, żeby go los <uwolnił czemprędzej od tego interlokutora. Cień spojrzał aa niego pogardliwie i mruknął:
— Panicz! Co sobie policya myśli, nasyłać nam, tutaj jeszcze, arystokracyę! Polityków! Żeby choć przynajmniej zamknęli jakiego porządnego dolorystę, co się z człowiekiem napije...
Dolorysta? Co to jest dolorysta? — zapytał jakiś inny cień, leżący w cieniu na drugiej „pryczy“.
— Jakto, niezdaro, ty nie wiesz, co to jest doloryzm? Doloryzm, to jest ta polityka, której ja się chwycę, jeżeli, jak powiadam, dalej tak się będzie działo na świecie, że porządny człowiek, człowiek pracy, będzie musiał ginąć z głodu i pragnienia... Aa, jakże mię coś piecze w gardle! Doloryzm, mój kochany, to jest zasada, ein Prinzip, jak mówią Koszamerdynery!
— A licho ciebie tam rozumie z twoją zasadą i z pryncem!
— Czekaj, ja ci to wytłumaczę, żebyś nie chodził po świecie, jak ślepe cielę, ale ażebyś wiedział, co ci się należy. Masz kredę?
— Mam.
— No, to daj. Widzisz, tu na pryczy robię dziesięć kresek równej długości. Tak równymi, jak te kreski, byli ludzie, kiedy ich Pan Bóg stworzył. Ale oto ta pierwsza kreska była sprytniejsza od innych i zabrała od każdej z tamtych po kawałku, o tak, widzisz (tu odmazywał kawałek od każdej kreski i przyczyniał go pierwszej), aż nakoniec urosła w dziesięćnasób. Druga znowu kreska była sprytniejsza od pozostałych ośmiu, i także urosła, podczas gdy one malały. Trzecia kreska, także ruchliwa i przebiegła, urosła kosztem siedmiu ostatnich, z których, jak widzisz, mało już co zostało. Otóż doloryzm, to moja ręka; ślinię, mażę długie kreski, a co od nich wziąłem, rozdzielam między tamtych siedm. To jest doloryzm, bractwo od siedmiu boleści, nazwane tak z łacińska.
— A niech mię piorun trzaśnie — zawołał cień Nr. II. — Pięćdziesiąt lat żyję na świecie, a nie wiedziałem, że jestem dolorystą! Toż kiedy dobraliśmy się do szuflady u Moszka, było nas „jak raza siedmiu, i zrobiliśmy tak, jak ty mówisz: wzięliśmy u Moszka i podzieliliśmy się jeden z drugim. Tylko nie wiedzieliśmy, że to jest doloryzm i że o tem uczą, w książkach.
— Głupiś — rzekł pierwszy cień — to, co wyście zrobili, to był rozbój, a to, co ja mówię, to jest zasada, rozumiesz?
Stanisław nie słyszał dalszego ciągu tej budującej rozmowy, w tej chwili bowiem nadszedł dozorca, który go zawezwał, ażeby się z nim udał do pana ober-inspektora.
Tam wskazano mu krzesło i zadano mu najprzód kilka pytań ogólnikowych, jak się nazywa, zkąd rodem i t. d. Następnie ober-inspektor przedłożył mu pierwszy papier, który wczoraj zabrano mu w jego mieszkaniu.
— Czy znasz pan tę broszurę?
— Znam.
— Czy przyznajesz się pan do jej posiadania?
— Przyznaję.
— Czy znasz pan jej treść?
— Oczywiście; jest to przecież program p. Słomomłockiego, który rozdawano publicznie w obecności pana inspektora na zgromadzeniu przedwyborczem. Mam jeszcze parę egzemplarzy w domu, bo mi ich kilka wetknięto w rękę przy wejściu do sali.
Protocoll! — zawołał p. ober-inspektor, i spisano tak skrzętnie zeznania Stanisława, jak w gdyby w istocie zawierały coś nieznanego i nowego.
— A ten list znany jest panu? — zapytał ponownie ober-inspektor, pokazując drugi papier.
— Nie przypominam sobie, musiałbym go przeczytać.
— Ja go panu odczytam: „Kochany Stasiu! Nie ma najmniejszej nadziei wydobyć co od Antka. Jestem w tem samem położeniu, co ty, bo zarwał mię także. Twój socius doloris, Michał.“ Uważasz pan, „socius doloris!
— Ach, to jest list od kolegi mojego, Michała Drewalskiego z Sokołowa. Poręczyłem dług za drugiego kolegę, Antoniego Pumpmeiera, którego przeniesiono także do Sokołowa, i musiałem zapłacić. Udałem się tedy do Drewalskiego, żeby mu przypomniał zobowiązanie, i oto, co mi odpisał.
— Tak, ale nie powiadasz nam pan, co znaczą te wyrazy: socius doloris. Nie tajno panu zapewne, że istnieją sekty niebezpieczne, zwane dolorystami i socyalistami, z któremi ten podpis na liście pana Drewalskiego ma widoczny związek. Pada na pana podejrzenie, że jesteś pan dolorystą!
— Ależ, na miłość Boga, panie ober-inspektorze, socius doloris znaczy przecież: towarzysz boleści, i Drewalski nazwał się tak, ponieważ jego, równie jak mnie, zarwał Pumpmeier.
— Ba, ale gdzie dowód?
— Dowód? W słowniku łacińskim!
— Mój panie, upominam pana, ażebyś wobec władzy zachowywał się przyzwoicie i nie pozwalał sobie żadnych żartów! Obecnie możesz się pan oddalić, ale jako dobry przyjaciel radzę panu, ażebyś pan zaniechał stosunków z socyalistami i dolorystami, bo w przeciwnym razie przypiszesz pan sam sobie złe skutki, które ztąd wynikną. Żegnam.
Stanisław słyszał, odchodząc, jak inspektorowie pomrukiwali jeden do drugiego: ein gefährliches Individuum i Sehr verschmitzt! i t. p. i uśmiechnął się na myśl, że władza podejrzywała go tylko o teoretyczny „doloryzm“, podczas gdy cień w areszcie imputował mu praktyczne zastosowanie tej „zasady“. Bawił go także drugi cień, który nie znając z pewnością Moliera, sparodyował tak naiwnie słynnego po wszystkie wieki p. Jourdain, co to przez 40 lat mówił prozą, nie wiedząc o tem.
W tym humorystycznym nastroju umysłu zaszedł do gmachu szkolnego, dokąd wypadało mu udać się przedewszystkiem, zważywszy, że już była dziesiąta godzina, a, i bez tego opuścił już był dwie lekcye. Postanowił pójść do dyrektora i wytłumaczyć się, z jakiej przyczyny nie dopełnił obowiązku. Naraz usłyszał za sobą galop konia i głos znajomy:
— Dzień dobry szanownemu profesorowi!
Oglądnął się; był to Dr. Mitręga wierzchem, na jednym ze swoich szpaków. Siodło i uzda były nowe, prosto od rymarza. Zmiana ta w sposobie lokomocyi szanownego doktora pochodziła po części ztąd, że Marcin załatwiać musiał przed południem różne czynności redakcyjne, i nie mógł przeto powozić, a po części ztąd, że było przecież nierycerską rzeczą dla młodego hidalga od samego rana jeździć dorożką. Stanisław mimowoli spojrzał na wierzchowca, którego jeździec zatrzymał i poklepał ręką po szyi.
— Prawda, że nie zła szkapka? — rzekł doktor.
— Mało się znam na koniach — była naturalna odpowiedź.
— Nazywa się Machiawel — objaśnił dalej p. redaktor Orędowniczki.
— Hm, hm — odezwał się Stanisław, jak gdyby chciał powiedzieć: Ktoby się tego spodziewał!
— Zobaczyłem profesora zdaleka i dopędziłem, bo mam pilny interes, z którego, jak się spodziewam, będziemy obydwaj zadowoleni. Kiedy pan będziesz wolnym?
— Za godzinę.
— A więc za godzinę, dajmy na to, w cukierni Gościckiego; czy mogę liczyć na pana?
— Nie omieszkam się stawić.
— Słowo?
— Słowo.
— A więc do widzenia!
— Do widzenia.
Osiodłany Machiawel, usilnie napomniany podpiętkami i fiszbinową laseczką, ruszył z miejsca owym nieprawidłowym czwałem, który doprowadza do rozpaczy każdego prawdziwego kawalerzystę, i który u przemytników brodzkich nazywa się hatałajkaniem. Mam nadzieję, że Akademia Umiejętności wcieli ten wyraz do swojego słownika prowincyonalizmów.
Stanisław wszedł do gmachu szkolnego i udał się do kancelaryi dyrektora, który go przyjął z jakąś dziwnie grobową miną.
— Cóż to wszystko ma znaczyć? — zapytał, podnosząc jakiś dokument ze stołu.
Stanisław sądził, że chodzi o niedotrzymanie godzin, i zaczął opowiadać, co się stało.
— Niepotrzebnie się pan tłumaczysz — rzekł dyrektor — oto reskrypt z oberkomisaryatu. Posada pańska nie była jeszcze stałą i jesteś pan z niej usuniętym bez podania powodów; ja zaś otrzymuję nosa za to, iż panowie mięszacie się do polityki.
Był to cios okropny dla biednego pedagoga. Sprawiedliwość nakazuje mi przyznać, że kiedy nareszcie uwierzył, że to, co mu mówiono, było prawdą, przyszła mu najpierw na myśl matka. Miał on bowiem matkę staruszkę, która mieszkała w Stawiczanach, w owym dworku z ogródkiem, o którym rozmawiał z Smiechowskim. Nie miała żadnego utrzymania, a zgrzybiały wiek nie pozwalał jej pracować. Z przychodu swojego, który wynosił sześćdziesiąt idealników miesięcznie, Stanisław chciał jej dawać połowę, ale nie przyjmowała nigdy więcej, jak dwadzieścia. To jej wystarczało i jeszcze przez każdą „okazyę“ posyłała swemu Stasiowi różne przysmaki, porządki kawalerskie i t. p. Teraz mogło jej zabraknąć chleba, bo w Milicyi i Landweryi niełatwo o zarobek, zwłaszcza jeżeli ten, który chce zarabiać, umie aż tyle, że może być profesorem. Ba, gdyby umiał tylko tyle, co Dr. Mitręga! Jeździłby na Machiawelu, albo powozem. Straszna gorycz napełniła serce Stanisława; nie mógł przemówić ani słowa, kiedy mu dyrektor radził, ażeby się udał z przedstawieniem do Jego Ekscelencyi pana Ober-Komisarza, skoro ten wróci z wód. — Moja matka, moja biedna matka! — westchnął tylko i wyszedł, sam nie wiedząc dokąd. Z kolei drugi ból, niemniej dotkliwy, zapukał do jego piersi. Liczył on na to, że wkrótce otrzyma stałą posadę z wyższą znacznie pensyą i że będzie mógł ośmielić się przemówić do panny Natalii, jak tego pragnął oddawna. Teraz potrzeba było wyrzec się nawet marzeń o pannie Natalii i myśleć o tem, co począć z samym sobą. Co począć!...
Zwykłym obyczajem wszystkich ludzi, na których spadło nieprzewidziane jakie nieszczęście, Stanisław błąkał się długo bez celu po Wilkowie, zaledwie poznając znajomych i odpowiadając od rzeczy na pytania, jakie mu niektórzy z nich zadawali. W ten sposób znalazł się przypadkiem przed cukiernią Gościckiego, która umieszczoną była jakoś tak, że do niej, jak do Rzymu, wszystkie drogi w Wilkowie prowadziły. Ocknął się jakby ze snu i przypomniał sobie słowo, dane Dr. Mitrędze.
— Nie jestem usposobionym do interesów, ani do rozmowy — pomyślał — ale dałem słowo, a ponieważ go widzę w oknie cukierni, więc wejdę...
Dr. Mitręga oczekiwał go rzeczywiście i to z upragnieniem. Zaprosił go do osobnego stolika na „biszkokt i kieliszek maderytt, ponieważ wszystkie owe ulubione gdzieindziej wódki i zakąski uważał za istne barbarzyństwo.
— Panie Stanisławie — rzekł — wejdę... który to poeta powiedział: in media...
— Horacy. In medias res.
— Otóż, in medias res: czy bardzo panu zależy na pańskiej posadzie pedagogicznej?
Stanisław wlepił w niego oczy ze zdumieniem. Dr. Mitręga miał do niego interes przed godziną, widocznie tedy już przed godziną wiedział, że mu odebrano posadę. Złamany na duszy pedagog nie mógł atoli dać słowami wyrazu swoim myślom i wpatrzył się tylko smutnie w pana redaktora. Dobrze zrobił, Dr. Mitręga nie był bowiem tak bardzo wszechwiedzącym, jak się zdawało.
— Ile wynosi najwyższa pensya profesora? — zapytał dalej.
— Sto idealników miesięcznie — odparł melancholijnie Stanisław.
— Sto idealników dla takiego człowieka jak pan! Porzuć pan ten niewdzięczny zawód, a damy panu odrazu... stodwadzieścia.
Zrobiwszy tę ofertę, Dr. Mitręga wlepił wzrok przenikliwy w naszego bohatera. Chodziło mu o to, ażeby zbadać, czyli proponowana suma nie wyda mu się zbyt niską. Stanisław tymczasem, który nie był w tem usposobieniu, w jakiem człowiek być powinien, ażeby zrozumiał odrazu, co do niego mówią, zastanawiał się, czyli przypadkiem nie marzy i czyli nie jest snem to wszystko, co się z nim dzieje: uwięzienie, rozmowa z dolorystą, indagacya u inspektora, dymisya z oberkomisaryatu i propozycya, ażeby ni ztąd ni zowąd przyjął od Dr. Mitręgi stodwadzieścia idealników miesięcznie, t. j. akuratnie dwa razy tyle, ile wynosił dotychczas skromny jego dochód. W skutek tego wszystkiego fizyognomia jego przybrała wyraz dwuznaczny, który wprowadził w błąd szanownego doktora.
— Hm, pedagog mój ceni się wysoko — pomyślał — trzeba się dyplomatycznie brać do rzeczy. Zapewne — rzekł głośno — że suma ta wydać się panu może zbyt małą, ale muszę panu wyznać w sekrecie, że chociaż Orędowniczka dysponuje bardzo znacznemi funduszami, to i wydatki mamy bardzo wielkie. Stosunki z gabinetami... reprezentacya pisma na zewnątrz... Ale też to, co panu proponuję, jest tylko tymczasowem, wkrótce bowiem będziemy mogli podwyższyć pańskie honoraryum.
— Ja nie o tem myślałem — odparł Stanisław, przetarłszy oczy i przekonawszy się, że nie śpi — ja myślałem...
— Myślałeś pan zapewne, że będziesz pan musiał porzucić posadę publiczną, która się panu wydaje pewniejszą. Daję panu słowo, że Orędowniczka stoi na silnych nogach i że ma dobre plecy. Zresztą jest wszelka nadzieja, że wkrótce zajdą takie zmiany polityczne... jednem słowem, zmiany, dzięki którym, zamiast starać się o posady, będziemy je rozdawać według naszego upodobania. Przytem chciej pan zważyć, że jako pedagog jesteś pan zawisłym od widzimisię przełożonych, a my ofiarujemy panu niepodległość i sposób służenia ojczyźnie całym zasobem wiedzy, jaką pan posiadasz.
Stanisław wierzył może, a może nie wierzył, że ziści się świetna perspektywa, w której Orędowniczka miała nabrać takiego znaczenia, o jakiem mówił Dr. Mitręga. Na wszelki wypadek, było mu to obojętnem; ambicya jego sięgała tylko tak daleko, jak potrzeba egzysteucyi, a więc aż do posady, któraby mu chleb zapewniała, a nie do rozdawnictwa posad. To, co mu ofiarował p. Mitręga, wydawało mu się już samo w sobie tak świetnem, że przerażała go raczej mysi, czy zdoła sprostać pretensyom, jakie ludzie mieć mogą do człowieka, któremu płacą 120 idealników miesięcznie — pensyę dwu profesorów! W tym też duchu odpowiedział p. Mitrędze.
— O, niechaj pan o to będzie spokojnym! Z takim zapasem wiadomości, jaki pan posiadasz, będziesz pan prawdziwem światłem w redakcyi! Zresztą, z początku będę panu dawał wskazówki, jak i co potrzeba zrobić, zwłaszcza pod względem poli...
— Politycznym?
— Nie, nie, polityczny kierunek pisma już ja biorę sam na siebie, chciałem powiedzieć co innego. Jakże u licha... wypadło mi z pamięci... słowo, które także zaczyna się „poli“. A-ha, politechnicznym!
— Pod względem technicznym — poprawił spokojnie Stanisław. — Smiechowski i Języczkowski daliby byli pięć idealników, gdyby im kto pozwolił był posłuchać tę rozmowę, ale na szczęście, nie wiedzieli o niej wcale.
— Tak, chciałem powiedzieć, pod względem technicznym. Głownem zadaniem paóskiem będzie czuwać nad tem, ażeby się pismo nie kompromitowało nieuctwem, ani rubasznością formy, albo też niepotrzebną polemiką o drobiazgi. Co do ogólnego kierunku, głównem zadaniem Orędowniczki jest walka ze wstecznictwem Raka i Rakowiczan na polu politycznem, społecznem i ekonomicznem — w obecnej zaś konstelacyi wykazanie konieczności wojny z Laputańczykami.
— Walka ze wstecznictwem i z Rakowiczanami i wojna z Laputańczykami — powtórzył Stanisław, jak gdyby sobie zapisywał w pamięci program Dr. Mitręgi.
— Jakże, zgadzasz się pan na to?
— Najzupełniej — odparł Wołodecki, który w istocie był przeciwnikiem Rakowiczan od czasu, gdy podnieśli myśl, ażeby z wykładów matematyki w szkole średniej technicznej ujęto dwie godziny tygodniowo na korzyść obszerniejszych wykładów katechizmu, i który oprócz tego żywił w głębi duszy mimo wiedzy i woli swojej przekonanie, że stanowisko Orędowniczki nic dobrego, ani nic złego nie zdoła wyrządzić Laputańczykom.
— I przyjmujesz pan moją propozycyę? — dodał Dr. Mitręga.
— Przyjmuję z wdzięcznością.
— Brawo! — zawołał Dr. Emanuel, ściskając Stanisława za rękę. — Zaraz jutro wprowadzam pana do biura, a tymczasem, ażebym mógł uważać kontrakt jako ostatecznie zawarty, zechciej pan przyjąć honoraryum za pierwszy miesiąc, następnie, co pierwszego, wypłaci je panu kasa.
Przy tych słowach Dr. Mitręga wyjął z eleganckiego, a przecież brzuchatego pugilaresu najpierw ideał nad ideałami, przedstawiający sto małych idealików, a następnie dwa mniejsze ideały, przedstawiające po dziesięć, i wręczył to wszystko Stanisławowi. Ten ociągał się, bo jakoś mu się zdawało, że pieniądze te są darowane i że nie ma do nich prawa; ale nie było rady, musiał przyjąć. I nietylko musiał przyjąć, ale nadto musiał pójść do hotelu na obiad z panem doktorem, który przedstawił go kilku hrabiom, baronom i hidalgom, dodając od niechcenia, że to jest jego adlatus i szef sztabu Orędowniczki, a przytem chodząca encyklopedya wszystkich wiadomości. Encyklopedya skompromitowała się atoli zaraz na pierwszym swoim wstępie w te sfery, nie umiała bowiem zdać sprawy pewnemu grandowi z ważnego szczegółu, czyli pewna znakomitość operetkowa paryska wyjechała na lato do Trouyille, czy do Monaco, ani też z drugiego jeszcze ważniejszego, czy są doniesienia, jak wypadło „Derby“ w Epsom i który koń wygrał. Prawda i to, że z drugiej strony jakiś wyjątkowo uczony hidalgo męczył bez skutku Dr. Mitręgę pytaniami o najnowsze wykopaliska w okolicy Niniwy. Udało się atoli pokierować rozmowę tak, że Stanisław zaspokoił asyryjską ciekawość hidalga, a to właśnie w chwili, w której Dr. Emanuel już wcale niedwuznacznie dawał do zrozumienia, że Aryjczycy a heretycy Aryanie są jedną i tą samą odmianą lutrów i innych bezwyznaniowców. Wybawiony z tego kłopotu, rzucił się pan Mitręga w rozprawę z grandem o biegach Derby, Oaks i St. Leger w Doncaster, jakoteż o najnowszej operetce Offenbacha, i wszystko odtąd szło doskonale. Obiad był także wyborny: zupa mock-turtle, pstrągi au bleu, bifsztyk à la Chateaubriand, karczochy z sosem à la braise, pularda z truflami i lody, przytem madera, Chateau-Larose i Heydsieck-Imperial, a do kawy Fine-Champagne, bardzo stary. Stanisławowi przynajmniej zdawało się to wszystko arcywykwintnem, dr. Mitręga zaś narzekał ciągle, że w Wilkowie niepodobna zjeść dobrego obiadu — grand zaś narzekał także, zjadł rosół, trzy porcye polędwicy i wyszedł, niezapłaciwszy rachunku.
Stanisław, rozpromieniony spożytemi dobremi darami bożemi, a jeszcze więcej szczęśliwym zwrotem, jaki nastąpił w jego położeniu w chwili, gdy ono było tak bardzo krytycznem, wrócił do domu z sercem pełnem wdzięczności dla tej najwyższej władzy, która wszystko tak dobrze ułożyła. Przy tem powtarzał sobie ciągle, że dr. Mitręga wyświadczył mu olbrzymią przysługę, za którą postanawiał odpłacić mu się pracą, pilnością, a jeżeli sposobność się zdarzy, poświęceniem bez granic. Janowa przyjęła go nieco szorstko — jakieżbo wyobrażenie można mieć o lokatorze, którego w nocy policya wyciąga z łóżka i dla którego potrzeba było trzy razy otwierać bramę, raz tylko dostawszy na piwo! Ofuknęła go; że zostawił pokój otwarty i że jeżeli nic nie zginęło, to jej w tem zasługa (zmniejszona, jak się później pokazało, decesem, obejmującym parę trzewików, parasol i wysłużone palto zimowe), poczem rzuciła na stół list, który przyniesiono z poczty, i znikła.
Był to list od matki. Donosiła mu; że zdrowa, że niczego jej nie braknie, że wdzięczna mu za przesyłkę, którą właśnie odebrała, że błogosławi go z całej duszy i wszystkim poczciwym ludziom życzy, ażeby mieli takie dobre dzieci. Niestety, nie wszystkim je Pan Bóg daje; oto sąsiadka jej, pani Salewiczowa, równie jak ona, wdowa po urzędniku, pobierająca wprawdzie małą pensyjkę, ale mająca pięcioro drobiazgu do wyżywienia, ma najstarszego syna, który jej się bardzo a bardzo nie udał. Narobił długów, podpisał matkę na wekslu, dług w ręku lichwiarza z procentami i kosztami urósł z 20-tu idealników do tiO-ciu i rozpisano licytacyę na domek pani Sale wieżowej, bo przecież nie mogła zaprzeczyć podpisu i oddać syna do kryminału. Ma wprawdzie kobiecina jakiś los chaocko teremteckiej pożyczki loteryjnej, za który nieboszczyk mąż zapłacił 50 id., ale żydzi powiadają, że ten los już nic nie wart, i dają zaledwie 10 id. Możebyś ty Stasiu, który mieszkasz w wielkiem mieście i uczyłeś się tylu rzeczy, dowiedział się, co wart taki los i gdzie go można sprzedać, żeby nie za pół darmo?
Stanisław nie był biegłym finansistą, ale wiedział, że pożyczka loteryjna chaocko-teremtecka, jako już dawna i dająca przeto więcej szans wygranej, wcale dobrze stoi na giełdzie. Rzucił okiem na dziennik i przekonał się, że płacą za losy 68 do 70 idealników. Zastanowiwszy się chwilę, pomyślał, że posiada jeszcze około 20 idealników z pensyi swojej profesorskiej, którą przed kilku dniami odebrał, a oprócz tego 120 idealników od dra Mitręgi. Bez namysłu więc siadł do stolika, opisał matce wszystko, co mu się zdarzyło, dołączył wycinek z gazety i banknot, opiewający na sto idealników i prosił matkę, ażeby pożyczyła z tej sumy pani Salewiczowej to, czego jej było potrzeba. Ale domyślał się, że matka nie zgodzi się na to. Pożyczyłaby swoje, gdyby miała, ale pracę syna swego nigdy. Dlatego też dodał, że „może mama kupi ten los po najwyższym kursie i schowa go dla mnie, chociaż wolałbym, ażeby został pani Salewiczowej — może znowu kiedy będzie w podobnych kłopotach“.
Zapieczętowawszy list, udał się na pocztę, ażeby go polecić i oddać osobiście. Na schodach spotkała go dziewczyna, niosąca dwie konewki wody, a ponieważ powiedzieliśmy już, że nasz bohater był wcale przystojnym młodzieńcem, i miał bardzo figlarne oczy, więc dziewczyna obejrzała się, wyszedłszy o parę schodów wyżej i przy tej sposobności przechyliła konewki tak, że trochę wody chlupnęło na kapelusz Stanisława. Oglądnął się więc także, nieco zirytowany.
— Będzie szczęście, proszę pana — zaśmiała się dziewczyna — konewki pełne!
— Szczęście! — mruknął p. profesor. — Szczególny zabobon, zwłaszcza w mieście, gdzie codzień wychodząc z domu można na schodach spotkać się z pełnemi konewkami, bo próżnych nikt przecież na górę nie nosi. Na ulicy znowu, kto chce spotkać się z dobrą wróżbą, niech tylko zawsze idzie w stronę, w której jest studnia, a z pewnością ktoś mu przejdzie drogę „z pełnem“.
Wśród tych medytacyj, Stanisław zaszedł na pocztę, oddał list 9 i z powrotem wstąpił do p. Smiechowskiego, ażeby mu opowiedzieć swoje przygody i zasięgnąć jego rady.
— Dziwny jesteś z twojemi skrupułami — odpowiedział mu p. Władysław. — Umiesz tyle, co wszyscy tutejsi redaktorowie razem, masz styl dobry, i jeszcze sobie nie dowierzasz! Przeczytaj wszystkie dzienniki zagraniczne i miejscowe z ostatnich kilku dni, a wnet będziesz au courant wszystkiego. Co się tyczy twoich uczuć bezgranicznej wdzięczności dla p. Mitręgi, té są one wcale nie na swojem miejscu. Jest to osioł, który ma szczególny dar wnęcania się między wielkich panów i wyciągania od nich pieniędzy. Jakim sposobem trafił do Skirgiełły, tego nie pojmuję, ale dość, że trafił. Skirgiełło jest to człowiek, którego nie cierpię, bo podejrzy wam go o nieszczerość, o ambitne zamiary, i o wichrzycielstwo, a to, że chce on prowadzić walkę z Rakowiczanami, nie imponuje mi wcale. Fakcya przeciw fakcyi, koterya przeciw koteryi — o zasady nie chodzi tu ani trochę. To tylko pewna, że Skirgiełło jest człowiekiem bystrego umysłu, wielkiej śmiałości w przedsięwzięciach i chwilami wielkiej energii, która przychodzi mu jak kaprys, i jak kaprys znika. (Autor zwraca uwagę, że stosownie do zapowiedzi swojej, nie wdaje się w sądy o wyższych sferach, i że to wszystko mówi tylko p. Smiechowski.) Na wszelki wypadek powtarzam, że jest to człowiek rozumny i bardzo wykształcony — ma tylko to nieszczęście, że posługuje się bardzo często głupcami, albo oszustami. Na Mitrędze może się jeszcze nie poznał, ale pozna się wkrótce, jeżeli „Orędowniczka“ zabłyśnie całem jego światłem. Dlatego też jesteś niezbędnie potrzebnym p. doktorowi, i on tobie będzie winien wdzięczność, a nie ty jemu. Będziesz pracował jak czarny wół (NB. nie uważałem nigdy, ażeby czarny wół był pracowitszym od siwego, czerwonego lub krasego, ale tak utrzymuje przysłowie), jak czarny wół, powiadam ci, a on będzie zbierał owoce twojej pracy.
— Owocami temi dzieli się przecież ze mną, a to co powiadasz o Skirgielle, jest tylko twojem osobistem zdaniem...
— No, no, daruję ci Skirgiełłę, i zdążam do konkluzyi. Bądź co bądź, masz walczyć z Rakiem, ze stronnictwem, z Rakowiczanami i całym tym taborem, do którego oni należą. Mniejsza o to, czy dzieje się to pod egidą Skirgiełły i Mitręgi, cel zawsze dobry, i będziesz służjł dobrej sprawie, dlatego nie ganię wcale, ale owszem pochwalam, że przyjąłeś posadę w „Orędowniczce“. Tylko trzymaj się, bo będziesz widział, że prędzej czy później „oni“, tj. twoi przywódcy, wywrócą jakiegoś koziołka... a, oto p. dr. Mitręga na koniu!
— Na Machiawelu!
— Powiedz mu odemnie, żeby się także dobrze trzymał, bo go Machiawel zrzuci. Do widzenia.
— Do widzenia.
Z lżejszem nieco sercem, ale zawsze jeszcze mocno bijącem, objął Stanisław nazajutrz po tej rozmowie urzędowanie swoje w redakcyi „Orędowniczki“, Zaraz pierwszego dnia udało mu się oddać temu organowi znakomitą przysługę — spostrzegł bowiem przy korekcie, że zdaniem któregoś z pp. współpracowników pewien Milicyanin, osiadłszy w Amsterdamie, „wydoskonalił“ tam, nie mniej i nie więcej, jak tylko „perpetuum mobile“. Szepnął do ucha p. Mitrędze, że perpetuum mobile nie da się wydoskonalić, ponieważ nietylko nie jest wynalezionem, ale wynalezionem być nigdy nie może, że jest to mrzonka średniowieczna, jak kwadratura koła, albo kamień filozoficzny itp. — i kompromitujący artykuł poszedł do kosza, a dr. Mitręga palnął na zasadzie informacyi powziętych od Stanisława taki speech w redakcyi, że Marcin zapomniał nietylko języka w gębie, ale nadto zapomniał tego dnia dać szpakom pełną miarę należącego im się owsa, na który przecież w pocie grzbietów swoich pracowały.
Położenie Orędowniczki było w istocie świetne pod względem materyalnym — pieniędzy nigdy nie zabrakła w kasie. Dzięki niezmordowanym usiłowaniom Stanisława, który pracował dniem i nocą, pismo przybrało pewien zakrój inteligentny, do tego stopnia, że Rak, który dotychczas zbywał wycieczki pism wilkowskich przeciw partyi sokołowskiej lekceważącemi wzmiankami w tej samej rubryce, w której donosił o narodzeniu się cieląt z dwiema głowami, o pomyłkach urzędu telegraficznego i innych moustrualnościach tego rodzaju, obecnie uważał za stosowne polemizować na seryo z organem „redagowanym“ przez dr. Mitręgę — zwłaszcza gdy stosunek tego ostatniego z hr. Skirgiełłą nie był tajemnicą, i gdy grandowie sokołowscy poczęli z obawą zapytywać jeden drugiego, czyli w istocie nie zorganizowała się jaka partya grandów i hidalgów wilkowskich, gotowa wyrugować ich najpierw z łaski opinii publicznej, a następnie, z oberkomisaryatu i oberszpitalnictwa.
Na nieszczęście, jeżeli istniała taka partya, to dotychczas nie objawiła niczem swojego istnienia. Postawienie kandydatury majora Bombogromskiego na ambasadora do Krachenburga, odpowiadało wprawdzie programowi Orędowniczki, ale było ono raczej dziełem Kosturskiego i Pałkiewicza, niż nowej partyi. Wiemy nawet, że nazwisko Bombogromskiego niekoniecznie było sympatycznem hr. Albinowi. Stało się tedy tak, że polując na grubego zwierza w górach Monomotapa, potomek Palemonów ubił jednego dnia dwa olbrzymie odyńce i młodego niedźwiadka, a wróciwszy w doskonałym humorze do swego zamku, przejrzał nadesłane mu ostatnie numera Orędowniczki i znalazł w nich upodobanie.
W skutek tego napisał list do dr. Mitręgi, wyrażający mu uznanie jego tryumfów literackich.
Nazajutrz atoli ruszono w debrach starego niedźwiedzia, którego myśliwi rozdrażnili niedość celnemi a jednak bolesnemi strzałami > zupełnie tak jak w polemice, przytyk humorystyczny drażni tylko, ale nie zabija. Niedźwiedź poczęstowawszy łapą borowego po siermiędze i poszarpawszy kilka psów, drapnął w najnieprzystępniejszą stronę gór — hr. Albin podążył za nim, przez jary, skały i dzikie zarośla.
W tej pogoni pozbył się najpierw torby z amunicyą, kordelasa i rewolweru. Następnie z powodu gorąca, zdjął i cisnął w krzaki kurtkę myśliwską, dobrze już poszarpaną wśród pogoni.Następnie zgubił nakrycie głowy. Następnie upadł, zawadziwszy nogą o korzeń, i przy tej sposobności wypaliła jedna lufka dubeltowego sztućca, ta właśnie, która była nabita kulą.
Nakoniec, po trzech godzinach tego szalonego pędu, hr. Albin znalazł się na cyplu nagiej skały, zmęczony, zgrzany, podrapany, z bronią, w której był tylko nabój lotek — a przed nim, poza głębokim parowem i szumiącym strumieniem górskim, na podobniusieńkiej skale, zatrzymał się o sto kroków niedźwiedź.
Strzelec hrabiego, którego uprzejmości zawdzięczam wiadomość tych wszystkich szczegółów, nie umiał mi powiedzieć, jakie były uczucia niedźwiedzia w tej chwili tak ważnej — jak się później pokazało, dla wyborów wilkowskich. To pewna, że kiedy hrabia wypalił do niego, i trafił go niezawodnie, okazał się zupełnie nieczułym na lotki, które go obsypały — usiłował tylko zbliżyć się do przeciwnika, ale topografia terenu czyniła to niepodobnem, nawet dla niedźwiedziej gimnastyki. Pan Albin ze swojej strony usiłował przebyć było parów, i by przyszło do pojedynku pugilystycznego między potomkiem dwudziestu pięciu pokoleń Palemonów-Skirgiełłów, a niedźwiedziem z gór Monomotapa, ale te same trudności terenu, które przeszkodziły zaczepnemu działaniu kudłatego syna borów, wzmacniały jego pozycyę pod względem odpornym. Mruknął więc tylko coś zupełnie niezrozumiałego w języku niedźwiedzim, i zniknął w krzakach.
Nad wieczorem, po szczątkach odzieży i innych śladach, zostawionych po drodze, wierna służba odszukała hr. Albina, spoczywającego w jamie wypełnionej kilkoletnim śniegiem, pod chłodnem górskiem niebem, i tak zirytowanego niepowodzeniem łowów, że nie czuł nawet gwałtownego przeziębienia, na które się naraził.
Wróciwszy do domu z gorączką kataralną, hr. Albin spostrzegł na stole list, napisany do dr. Mitręgi, a niewyprawiony jeszcze na pocztę z powodu, iż komunikacya między górami Monomotapa a Wilkowem nie jest codzienną. Z nudów, czy ze złości, hr. Skirgiełło rozdarł kopertę, przeczytał swoje pismo, wziął pióro do ręki i do wszystkich pochwał, któremi obsypywał dr. Mitręgę, dodał następujące:
Post-Scriptum: Z tego wszystkiego atoli wynika, że Wilków wybierze Bombogromskiego — na prawdę, nie zły regimentarz: ani łacina, ani pierzyna, ani dziecina, ale coś jeszcze niedołężniejszego. Nie winszuję panu tego sukcesu. Za mało też Orędowniczka wytyka Rakowiczanom ich postępowanie — połową tej energii, jaką obracamy na cele uboczne i drobiazgowe, moźnaby wiekopomne zasługi oddać krajowi.

A. S.

W istocie mniemam, jeżeli mi w ogóle wolno co „mniemać“ z poziomego mojego powieściopisarskiego stanowiska, że połową tej energii, jaka np. ścigała właśnie w oczach naszych niedźwiedzia w górach Monomotapa, możnaby zwalczyć Rakowiczan, Oberkomisaryat, Oberszpitalnictwo, i wszystko, co jest złego w Milicyi, w Chaocyi, w Beocyi i Lapucie, zwłaszcza nie gubiąc po drodze amunicyi i uważając na korzenie pod nogami, aby sztuciec nie wypalał bez potrzeby.
Dr. Mitręga otrzymał to pochwalne i naganne oraz pismo hr. Albina w godzinę po konferencyi, jaką miał z gronem kilku celniejszych polityków miasta Wilkowa. Należał do nich najpierw sekretarz Kluszczyński. — Temu, nawiasem mówiąc, opowiedział dr. Mitręga cuda o poświęceniu się Stanisława dla sprawy publicznej, o heroizmie, z jakim tenże porzucił posadę rządową, o jego wielkich zdolnościach i o świetnej karyerze, jaka go czekała w zawodzie publicystycznym — któremu on, dr. Mitręga, poświęca się tylko tymczasowo, będąc z rodu i powołania posesyonatem ziemskim i mężem stanu, a nie pisarzem. P. Kluszczyński przejął się wielkiem uwielbieniem dla Wołodeckiego, i widział w nim przyszłego wyłącznego redaktora Orędowniczki, dyktatora opinii publicznej, przy którego pomocy sekretarz mógłby kiedyś władać w Wilkowie, jak Perykles władał w Atenach, tj. nie piastując żadnej posady, ale trzęsąc wszystkiemi posadami i całem miastem, i zabierając w kształcie lwiego udziału najlepszą cząstkę chwały i pożytku, jakieby wynikły z tego nowego porządku rzeczy. Nie twierdzę bynajmniej, by p. Kluszczyński w istocie w duchu pragnął wyraźnie zostać Peryklesem wilkowskim, owszem, nadmienić muszę, że egzystencya Peryklesa równie jak cała historya grecka była dla szanownego sekretarza faktem nieznanym, nie wchodzącym przeto w rachubę — rzecz sama atoli, bez nazwisk i bez paraleli historycznej, rysowała się dość dokładnie w jego umyśle. Z takich i podobnych Peryklesów in spe składało się mniej więcej całe owe grono polityków, o którem właśnie wspomniałem. Grono to, ochłonąwszy z pierwszego zapału, poczęło rozważać, że kandydatura majora Bombogromskiego jest w gruncie rzeczy tryumfem Pałkiewicza i znienawidzonego Postępu, tryumfem, w ślad za którym pójdą inne zwycięstwa Pałkiewiczów w inspektoracie targowym, w towarzystwie muzycznem, w kwestyi jatek miejskich, w kwestyi wystawy obrazów i dzieł rzeźby, w sprawie kopytkowego, w wydzierżawieniu propinacyi, w dyrekcyi teatru, w nadzorze szkół miejskich i w stowarzyszeniu spożywczem. Nieukontentowanie było tedy wielkie w całem „gronie“, i kiedy dr. Mitręga otrzymał list hr. Skirgiełły, miał już ucho przesycone skargami w tym samym kierunku, co pierwsza część przytoczonego powyżej Post-Scriptum. Postanowił tedy czemprędzej znieść się z „gronem“, i w tym celu rozkazał Marcinowi osiodłać czemprędzej Machiawela.
Stanisław siedział przy swoim stoliku w redakcyi, przjr oknie parterowem, wychodzącem na podwórze domu, w którym mieściła się cała Orędowniczka wraz ze swoją drukarnią. Pisał, korygował, i ani się domyślał, że w tejże samej chwili p. Kluszczyński śpiewał na jego cześć hymny pochwalne w swoim dworku, w obecności p. sekretarzowej i panny Natalii, hymny, które były tylko powtórzeniem tego, co słyszał od dr. Mitręgi. Wyłuszczał on im, że literatura i nauka sama przez się nie prowadzą do niczego i dobre są chyba na to, ażeby chodzić bez butów, równie jak belferstwo, ale że trochę literatury, trochę nauki i trochę belferstwa w połączeniu z władzą nad codziennym arkuszem drukowanego papieru, otwierają dziś drogę do znaczenia i da majątku. Sekretarzowa słuchała tego wywodu z upodobaniem, i gładziła włosy panny Natalii, która udawała zupełną obojętność. Obojętność ta atoli była udaną, na stoliku bowiem koło panienki leżał wczorajszy numer Orędowniczki, w którym znaczony cyfrą S. W. znajdował się fejleton pod tytułem „Dworek na przedmieściu“. W fejletonie tym, i w dworku, jaśniała piękność, którą autor obarczył całą sumą doskonałości niewieściej, a raczej dziewiczej, i ku której wyciągał tęskne ramiona nieśmiałej, ale wielce poetycznej swej muzy. Była to melodyjna przygrywka do więcej esencyonalnych rzeczy, o których mówił sekretarz, i jedne z drugiem, tj. melodya i esencya, tak jakoś trafiało do serca panny Natalii, że pomieniony „S. W. a prezentował się u jego progu (bo serce musi mieć próg, skoro ma komórki) w nowej zupełnie i bardzo korzystnej postaci. Ale, jak powiadam, S. W. pisał i korygował, nie domyślając się nawet, jak jego akcye szły w górę w „Dworku na przedmieściu“.
Nagle oderwał go od pracy tentent kopyt końskich, i za chwilę znalazł się u okna na podwórzu dr. Emanuel na swoim szpakowatym wierzchowcu. Wyciągnął rękę i powitał Stanisława, podjeżdżając jak najbliżej. Machiawel włożył swój szpakowaty łeb przez okno do pokoju, a ponieważ Marcin i dzisiaj porobił był jakieś redukcye w jego budżecie owsianym, więc począł nozdrzami uważnie śledzić na stoliku, czyli nie znajdzie tam co pożywnego. Obwąchał Gazetą Kolońską, i strącił ją pogardliwie na ziemię. Poświęcił następnie niejaką uwagę egzemplarzowi Journal des Débats, ale i ten nie trafił mu jakoś do przekonania. Nakoniec zanurzył się w kosz redakcyjny, misterny wyrób przemysłu krajowego, pleciony ze słomy, i począł badać manuskrypta, na jego dnie spoczywające.
— Panie Stanisławie — rzekł tymczasem dr. Mitręga — czy jest dzisiaj jaki artykuł, popierający kandydaturę Bombogromskiego?
— Nie ma. Byłoby to zbytecznem, skoro nikt nie oponuje.
— To wybornie! Otóż muszę panu powiedzieć, że jest opozycya. Bądź pan łaskaw donieść natychmiast, że grono bardzo poważnych obywateli, po dojrzałej rozwadze, nie widząc w wyborze majora Bombogromskiego tych rękojmi, jakie daje rutyna dyplomatyczna poparta wiadomościami specyalnemi, postanowiło nie głosować na niego, i stawia kandydaturę zasłużonego weterana idei demokratycznej i federalistycznej, dra Ciemięgi, którą z całego serca popieramy. Dodaj pan oczywiście coś więcej, ale w tym duchu.
— Kandydaturę dra Ciemięgi! — zawołał Stanisław — wytrzeszczając oczy.
— A tak, jest to jedyny kandydat, który może liczyć na większość głosów; był dawniej bardzo popularnym w Wilkowie, a my odświeżymy jego popularność.
— Ależ dr. Ciemięga oświadczył się przecież stanowczo przeciw wojnie z Laputańczykami, za którą my tak gorliwie przemawiamy, i w ogóle w swojem politycznem wyznaniu wiary zawarł to wszystko, co Rakowiczanie piszą w Raku, podczas gdy Bombogromski...
— Mój panie Stanisławie, wiesz pan przecież, że w szachach — tu Stanisław, słuchając z jednej strony dra Mitręgę, z drugiej zwrócił niespokojne spojrzenie na łeb jego wierzchowca, który coraz głębiej zanurzał się w koszu redakcyjnym — wiesz pan, że w szachach poświęca się nieraz figurę, nawet nieraz bardzo ważną, ażeby w końcu wygrać partyę. W szachach uczy tego Murphy, a w polityce (tu dr. Mitręga szarpnął uzdę) Machiawel!
Czy to było szarpnięcie uzdą, czy głośne wymienienie jego nazwiska, czy nakoniec niezadowolenie z instrukcyi danej Stanisławowi, lub inna jaka przyczyna — dosyć, że w tej chwili czworonożny imiennik autora „del Principe“ żachnął się, cofnął i wydobył z poza okna swój łeb, ale niestety, wraz z owym słomianym koszem redakcyjnym, którego znaczną część ju£ był pożarł, i w który tak się był wgryzł, że uwiązł w nim, jak w kagańcu. Dr. Mitręga użył w tej chwili niefortunnie twardego wędzidła, wplątanego w kosz, Machiawel wspiął się, skoczył w bok, i siodło, u którego podczas poprzednich konferencji z „gronem“ popuścił ktoś był popręgów, spadło na ziemię. Byłby z niem upadł i dr, Mitręga, ale oparty jedną nogą o futrynę redakcyjnego okna, chwycił się ręką grzywy, i w skutek tego zmuszony był następnie towarzyszyć Machiawelowi w popisowym acz nieprawidłowym galopie, który tenże począł odbywać naokoło podwórza, nie mogąc wybiedz na ulicę, bo mu drukarze drogę zastąpili. Cały personal Orędowniczki, nie wyjmując panien, wkładających i wyjmujących papier z pod prasy, pospieszył na pomoc panu doktorowi, który atoli znalazł się tymczasem w jakiejś beczce, na szczęście, próżnej. Schwytano Machiawela i Maciej osiodłał go napowrót, a szanowny doktor, po krótkiej jeszcze konferencyi ze Stanisławem, odjechał do domu.
Tak tedy, podczas gdy w górach Monomotapa sport wpłynął niefortunnie na politykę Milicyi i Landweryi, w Wilkowie polityka ta także niebardzo korzystnie wpłynęła na ćwiczenia sportowe. Na razie, skrupiło się wszystko na Marcinie.
Po kilku dniach atoli, hr. Albin Skirgiełło dowiedział się, że Orędowniczka postawiła kandydaturę dra Ciemięgi przeciw majorowi Bombogromskiemu, i że dr. Ciemięga upadł przy wyborze, otrzymawszy 200 głosów przeciw 2000. Kamerdyner pana hrabiego, nierównie mniej udzielający się od strzelca, wygadał się przecież później, że pan Albin, otrzymawszy list dra Mitręgi donoszący mu o tym wypadku, rzucił go na ziemię, i wygłosił przytem własnoustnie popularny milicyjski wyraz:

— Dureń!



ROZDZIAŁ VI,

w którym miłość i polityka robią zadziwiające postępy, a sekretarz Kluszczyński omal nie zostaje admirałem floty landweryjskiej.

Nieparlamentarny przydomek, którym zakończyliśmy rozdział poprzedzający, znalazł szerokie echo w Wilkowie, jakkolwiek rozległ się był tylko w jednej komnacie myśliwskiego zamku w górach Monomotapa. Niezrównany Języczkowski parafrazował go w Szturchańcu na różne sposoby, w dowcipnych wierszach i w złośliwych rycinach. Podczas gdy atoli hr. Skirgiełło oddał sprawiedliwość temu tylko, komu ją oddać należało, Szturchaniec wziął się do całego grona politycznych przyjaciół dr. Mitręgi. Nie przebaczył ani sekretarzowi Kluszczyńskiemu, ani innym dyplomatom, a dostało się i Stanisławowi, który Bogu był ducha winien. Humoryści zawsze są tak nielitościwymi. Języczkowski w kilku rysach pełnych zjadliwej satyry wskazał, jak „grono“ zawiązało się przeciw kandydaturze Ciemięgi, jak niefortunnie przeciw niej walczyło, i jak jeszcze niefortunniej podniosło ją w końcu samo. Muszę nawet wyznać otwarcie, że całą polityczną kanwę dotychczasowego mojego opowiadania wziąłem ze sprawozdań Szturchańca. Wobec takich napadów, stanowisko Orędowniczki było bardzo trudnem do utrzymania — cóż bowiem począć z przeciwnikiem, o którym nie da się powiedzieć nic więcej jak tylko to, że ma jednę nogę krótszą od drugiej? A tymczasem, oficyał Kostruba przynosił aż do Lej zora na miód egzemplarze nieznośnego pisemka humorystycznego, i mszcząc się za różne szykany, których zwykle padał ofiarą, porównywał karykatury Szturchańca z fizyognomiami swoich prześladowców, znajdując, że trafiono je doskonale. Tymczasem także Orędowniczka, szpaki, Marcin i inne narzędzia akcyi politycznej zrobiły już były bardzo znaczny wyłom w owym zapasie idealników, który dr. Mitręga otrzymał był od hr. Skirgiełły. Stosownie do instrukcyi, którą otrzymał był swojego czasu, udał się do adwokata, dr. Sciślewicza. Ten odpowiedział mu, że hrabia kazał sobie tylko zaprenumerować Szturchańca, bo jest cierpiącym w skutek przeziębienia i nudzi się bardzo — ale o Orędowniczce nic nie wspominał.
Potrzeba było koniecznie coś na to poradzić, muszę bowiem oświadczyć z góry, że własne fundusze dr. Mitręgi były poniekąd już wyczerpane na kilka lat przed jego urodzeniem. Składały się one z majętności tabularnej Wielkie i Małe Znikło, z Niebywałami i Wulką Niebywalską, obejmującej razem, według „Skorowidza W. W. ks. ks. Milicyi i Ladweryi z uksiążęconem hrabstwem Sokołowskiem“, 2 morgi „łąk i ogrodów“ i 3 morgi „pastwisk“. Dawały one wprawdzie właścicielowi swemu prawo do żądania arendy w wysokości 300 id. od karczm, pobudowanych w owych 4ch osadach, i do prowadzenia procesu o przyległe 2 morgi lasu i wikliny, ale ponieważ karczmy owe powaliły się były właśnie, jak mówiłem, na kilka lat przed urodzeniem dr. Emanuela, więc arendarze, pobudowawszy się na nowo własnym kosztem, nietylko odmawiali zapłacenia tenuty, ale co gorsza, zasekwestrowali wyliczone powyżej grunta dworskie, w skutek czego majątek dr. Mitręgi składał się właściwie tylko z jednego większego procesu i czterech mniejszych — co jak każdy przyzna, wystarczało wprawdzie do używania korony o trzech listkach i dwóch perełkach, ale nie mogło wystarczyć na utrzymanie Orędowniczki, szpaków i Marcina. Tak tedy, w raju dr. Mitręgi znalazły się naraz ciernie.
Szczęściem, przypomniał on sobie ze słów suchej odprawy. jaką, otrzymał był od dr. Ściśle wicza, że hrabia Albin jest cierpiącym i nudzi się bardzo. Z szybkością decyzyi, właściwą wyższym umysłom, postanowił on działać na zasadzie tej informacyi. Wpadł do redakcyi i zapowiedział Stanisławowi, że wyjeżdża na kilka dni w bardzo ważnym interesie. Prosił go, ażeby w jego nieobecności dobrze doglądał Orędowniczki, i ażeby się udał do sekretarza Kluszczyńskiego z wiadomością o jego wyjeździe, i z prośbą, ażeby aż do jego powrotu zaniechano wszelkiej „akcyi“, zważywszy, iż podróż ta wpłynie rozstrzygająco na wszystko, co się ma dziać w Wilkowie. Tymczasem Marcin pakował już w hotelu rzeczy swojego pana, i ten w pół godziny później siedział już w dyliżansie i dążył w góry, ku miejscu pobytu hr. Albina.
Stanisław nietylko nie zmartwił się wyjazdem swego pryncypała, który nie brał żadnego czynnego udziału w redagowaniu Orędowniczki, ale ucieszył się nawet z misyi, którą mu poruczono. Od czasu jak zamienił katedrę na biórko w redakcyi, zdawało mu się, że dr. Mitręga stał się właścicielem wszystkich godzin jego czasu, przepędzał więc poranki, dnie i wieczory przy pracy, i jeszcze sobie wyrzucał, że sypia nocami, zamiast obracać je na wywdzięczenie się swemu dobrodziejowi i chlebodawcy. Oczywista rzecz, że w takich warunkach nie widział ani razu panny Natalii, i tylko duchem bawił przy niej, gdy pisał fejletony. Byłby tam bawił może także, pisząc leadery i sprawozdania handlowe, ale to przecież jakoś nie uchodziło. Już i fejletonom zarzucano, że były nad miarę płaczliwe, a Szturchaniec otworzył na to conto osobną rubrykę p. t. „fletony“, w której nasz bohater miał się zpyszna. Obecnie zdarzała się sposobność oglądania panny Natalii oczyma ciała, i serce mu bilo z radości na tę myśl samą.
Muszę się tu zastrzedz, że jeżeli powiadam, Stanisławowi „biło serce“, to oddaję jedynie hołd zwyczajowi powieścio-pisarskiemu, nie opartemu bynajmniej na prawdzie fizyologicznej. Prawdą fizyologiczną jest, że w wypadkach podobnych nie bije nam serce, ale doświadczamy raczej jakiejś na pół przyjemnej nudności w okolicy żołądka. Lecz skoro już raz napisałem: serce, to niech będzie serce — jednakowo uważam, że pisząc już szósty rozdział tej powieści, bardzo mało znalazłem w niej dotychczas miejsc na to, co zdaniem łaskawych czytelniczek i niełaskawych powieściarek powinno być główną treścią każdego „romansu“, to jest na sprawy serca. Pochodzi to ztąd, że jestem realistą, i że przeto na żaden sposób nie mogę miłości przyznać więcej miejsca w powieści, niż ona go zajmuje w życiu. W życiu zaś, zajmuje go ona bardzo mało, a najczęściej, nic wcale. Kto się kiedy kocha na prawdę? Chyba człowiek w tym wieku i z tem nieśmiałem usposobieniem, co Wołodecki. — Inni nie mają czasu kochać się, bo zdobywają serca szturmem — inni znowu, kupują sobie kobiety albo sprzedają im się za posag. Tego rodzaju transakcye zbyt są jednostajne, by warto o nich pisać tyle, ile się pisze. Błogo mi, że mam na kanwie młodzieńca na seryo zakochanego!
Wybierał się tedy Stanisław do pp. Kluszczyńskich, ale nim się wybrał, musiał jeszcze dopilnować wyjścia numeru i odebrać pocztę. Między listami był jeden do niego, od matki, z którego wyjątki muszę tu powtórzyć, jako ważne dla mojego opowiadania.
„Musi to być bardzo szlachetny człowiek, ten pan doktor Mitręgowski, o którym mi piszesz — mówiła pani Wołodecka. — Niechaj błogosławieństwo staruszki, i matki, przyczyni mu szczęścia i powodzenia w życiu, za to, że ci podał tak w porę rękę pomocną. Wiem, że nie potrzebuję ci przypominać, jak dalece powinieneś mu być wdzięcznym, bo ty także jesteś dobrym, bardzo dobrym, kochany Stasiu. Dałam Salewiczowej całą setkę, którą przysłałeś, za ten jakiś jej los — choć żydzi wciąż powiadają, że to nie ma żadnej wartości — najwięcej 20 idealników. Ale mniejsza o to, wolałam udać, że kupuję za 100 idealników, niż pożyczać, bo najprzód babina byłaby się ciągle turbowała, zkąd oddać, a potem jej syn ladaco dowiedziawszy się, że matka ma przyjaciół, którzy jej pożyczają pieniędzy, narobiłby nowych długów. Nie uwierzysz, jak mi dziękowała, i co mówiła o tobie, aż mi serce rosło z dumy macierzyńskiej. I co ty na to powiesz, że Pan Bóg wyraźnie chciał nagrodzić nam tę drobną przysługę, którą wyświadczyliśmy Salewiczowej? Pamiętasz może tę sumę 8000 id., którą nieboszczyk ojciec miał na hipotece u hrabiego Łapińskiego? Była ona gdzieś aż na dziesiątem miejscu w tabuli, czy jak to się tam nazywa — dosyć, że przez trzydzieści lat nikt nie widział procentu ani kapitału, i wszyscy mówili, że gdyby przyszło do licytacyi majątku, to wszystko przepadnie. Otóż teraz, jak się pokazuje, powstały jakieś niemieckie banki, które pożyczają na dobra dwa razy więcej, niż one warte, i hr. Łapiński postarał się o taką pożyczkę, ale mu kazali poprzednio oczyścić tabulę. Dosyć że wpadł tu do mnie jak bomba plenipotent pana hrabiego i zaczął mi prawić coś o jakichś konsensach tabularnych, skryptach i kwitach, z czego tyle wyrozumiałam, że coś przecież odbierzemy. Powiedziałam mu, że ty jesteś także spadkobiercą po nieboszczyku ojcu, i że bez ciebie nic zrobić nie mogę — ale że im pilno, więc musiałam z nim iść do notaryusza i podpisać pełnomocnictwo na twoje imie, z którem p. plenipotent jedzie do Wilkowa, i zobaczysz go jeszcze może prędzej, nim mój list odbierzesz. Zawsze ty sobie prędzej dasz radę z tą sprawą odemnie. Szczególny zbieg okoliczności! Los kupiony u Salewiczowej ma numer 1484 i ten sam numer powtarzał się wszędzie na papierach, które mi pokazywał plenipotent Łapińskiego“.
W istocie, nim jeszcze Stanisław wstał od biurka, wpadł i do niego jak „bomba“ ten sam plenipotent, bo ponoś licytacya wisiała nad majątkiem p. hrabiego i pilno mu było „oczyścić tabulę“. Błogosławiona jakaś formalność wymagała koniecznie, ażeby sprawa tego rodzaju musiała być.załatwioną u notaryusza, inaczej Stanisław byłby niezawodnie przystał na propozycyę p. plenipotenta, ażeby się kontentował trzecią częścią lub połową należącej mu się sumy. Ponieważ atoli znajdują się częstokroć notaryusze uczciwsi od plenipotentów, i ponieważ najbliższy notaryusz wilkowski należał do ich rzędu, więc nie dał przynajmniej co do kapitału zrobić krzywdy Wołodeckim i rzecznik hr. Łapińskiego mógł się czuć szczęśliwym, że strona przeciwna nie nalegała na zwrot procentów, od 30 lat zaległych. Dosyć, że Stanisław, wysłuchawszy tekstu rozmaitych dokumentów prawnych i położywszy na nich swój podpis, ocknął się nagle jak ze snu, znajdując się ni ztąd ni zowąd za stolikiem u notaryusza z pakietem 8000, mówię: ośmiu tysięcy idealników w ręku. Jako matematyk, obliczył on naprędce, że wobec bieżącego kursu listów zastawnych, suma ta przedstawia rentę pięciuset idealników rocznie — ale jakoś nie mógł uwierzyć własnym oczom, że wraz z matką jest posiadaczem tak olbrzymiego kapitału. Nie było wszakże rady — potrzeba było prosić poczciwego notaryusza o pożyczenie arkusza papieru, zrobić z niego okładkę na idealniki, włożyć je do najbezpieczniejszej kieszeni na piersiach, i wyjść...
Szanowny czytelnik przypomina sobie może, że kiedy dr. Mitręga wychodził z podobnym ładunkiem od hr. Skirgiełły, i spotkał po drodze p. Światozmysła Oxenschlepa, to był niepospolicie wielkim. Stanisław nie czuł się tak bardzo wywyższonym nad ogół ludzkości, ale też wcale nie był małym. Posiadanie „kasy“ nadaje każdemu z nas niejaką pewność siebie — jakkolwiek są wyjątkowo ludzie trwożliwi z milionami w kieszeni i ludzie zuchwali bez grosza przy duszy. Ogół atoli śmiertelników ma fantazyę w miarę pugilaresu. Przypominam sobie, że kiedy byłem dzieckiem i bałem się duchów, anektowałem czasem w skrytości (nienabity NB.) pistolet ojcowski i wydobywałem go z pod poduszki, ile razy mysz skrobnęła. To dodawało rni niepospolitej odwagi, jakkolwiek świadczyło niedobrze o moich wyobrażeniach pod względem militarnej odwagi P. T. pp. duchów. W podobny sposób, dorosłemu, pieniądz dodaje „rezonu“ nawet w tych wypadkach, w których bezpośrednio nie może być użyteczniejszym od owego nienabitego pistoletu, któregoby miał nastraszyć się JW. Lucyper, udrapowany w białe prześcieradło i brząkający łańcuchami. Dlaczego, pytam, oto np. p. baron Józio Bezczelnicki naraża się tak śmiało na wyrzucenie z teatru, albo na obicie na ulicy? Bo czuje w kieszeni wczorajszą wygraną z dżokiej-klubu! Niechnoby mu się karta stale sprzeniewierzyła, albo niechnoby się poczuł dyurnistą na schyłku miesiąca, a zobaczylibyśmy, jakimby był potulnym.
Nie powiadam ja, ażeby mój bohater czuł się odrazu baronem Józiem Bezczeluickim — broń mię Boże od takiego bohatera! Ale czuł się naraz człowiekiem bardziej statecznym, bardziej osiadłym — czuł przytem, że egzystencya jego matki nie będzie już zawisłą od kaprysu oberkomisarza, albo od powodzenia Orędowniczki — czuł nakoniec, że w danym razie, będzie mógł odpowiedzieć na zapytanie: „Mamy realność w Stawiczanach, i 10.000 idealników nominalnie w listach zastawnych.“ Jakakolwiek mogła być przyszłość prasy peryodycznej w Milicyi i Landweryi, brzmiała to jakoś lepiej i pozytywniej, niż: Mam 1500 idealników pensyi w redakcyi Orędowniczki“.
Ztąd poszło, że Stanisław zaprezentował się w „dworku na przedmieściu“ z pewną swobodą i powagą w ruchach i słowie, niezwykłą u niego i niewidzianą. Sekretarzowi zaimponował formalnie donosząc mu o powodach wyjazdu dr. Mitręgi i o potrzebie powstrzymania na razie wszelkiej dalszej „akcyi“ aż do nadejścia depesz i instrukcyj z głównej kwatery. Co więcej, kiedy sekretarz zerwał się, ażeby pójść donieść przyjaciołom politycznym o tym ważnym wypadku, i powstrzymać wszelką akcyę, jakaby się przypadkiem gdzie wykłuć mogła, i kiedy go zapytał, czy nie zechce mu towarzyszyć na poufne zebranie grona, on odparł bez namysłu:
— Ach, nie! Tak dawno nie miałem sposobności rozmawiać z paniami, że jeżeli pozwolą, to się zaproszę na kawę.
O cudowna mocy ośmiu tysięcy idealników! Stanisław sam się zapraszał na kawę, po sześcioletniej zaledwie znajomości!
Zarumienił się wprawdzie mocno, usłyszawszy dźwięk własnych wyrazów, ale już było zapóźno, ażeby je cofnąć.
— A widzisz — zawołała p. Magdalena do męża — p. Wołodecki nierównie jest grzeczniejszym od ciebie. Uznaje przecież, że i o nas trochę pomyśleć wypada, a nietylko o tej waszej nieznośnej polityce. I ty mógłbyś zatrzymać się chwilkę; zaraz będzie kawa.
— Zatrzymać się! Kobieto, co tobie w głowie? Ja mam pić kawę, a tymczasem Wtorkowski albo Czwartkiewicz palną jakie głupstwo, które się już naprawić nie da, i które pokrzyżuje wszystkie plany dra Mitręgi, i innych mocarstw... Idę, pędzę, galopem, każę im czekać na wiadomości z Krachenburga!...
Ostatnie te słowa wymówione już były na ulicy. Dla uspokojenia czytelników powtarzam, że sekretarz nie mógł się spóźnić, ani Wtorkowski bowiem, ani Czwartkiewicz, ani nikt inny w całym Wilkowie nie rozpoczynał żadnej „akcyi“ — wszyscy owszem „czekali galopem“, jak mówił sekretarz, na rezultat misyi majora Bombogromskiego w Krachenburgu, który przecież zapowiedział, że „już on im pokaże!tt Czekali nie galopem nawet, ale ventre à terre; nikt nigdy tak pilnie i usilnie nie mozolił się czekaniem, jak obywatele wilkowscy.
— Czy ten dr. Mitręga jest w istocie taką ważną i wpływową figurą, panie Stanisławie? — zapytała panna Natalia.
— To jest... tak, rzeczywiście... dziennikarstwo dziś nie jest bez wpływu na bieg spraw publicznych... zresztą ma on stosunki i z ludźmi zajmującymi bardzo znakomite stanowiska...
— Mój ojciec nie może go się nachwalić... Co do mnie, znajduję go zarozumiałym i nadętym...
— O, nie! ma on tylko tę pewność siebie, jaką daje  obracanie się w wyższych sferach towarzyskich. Przytem, serce najlepsze, uczynność rzadka, której sam najlepsze mam dowody...
— Obracanie się w wyższych sferach towarzyskich! Ozy to ma znaczyć, że kto rozmawia z grandami, to już z niższymi od nich nie potrzebuje zadawać sobie przymusu? A familiantem sam przecież nie jest dr. Mitręga!
— Hm, matkę jego rodziła baronówna Mordężanka, a jego samego swatają z hrabianką Gozdawicką z Wielkich Gozdawic...
— Et, nieznośny truteń, i kwita.
— Panna Natalia bardzo niełaskawa na człowieka, który mi zrobił wiele dobrego.
— Wiele dobrego! Zasadził pana za biurkiem, ażebyś dniem i nocą pracował za niego, podczas gdy on jeździ to konno, to powozem, i stara się niby o sprawę publiczną, a w rzeczywistości, o hrabiankę Gozdawicką!
Gdyby dr. Mitręga był rywalem Stanisława w domu Kluszczyńskich, nie mógłby był ten ostatni jednocześnie i lepiej, i gorzej mu się przysłużyć. Wszystkie sekretarzówny nienawidzą kawalerów, starających się o hrabianki, i wszystkie, same sobie z tego może sprawy nie zdając, radeby jaką hrabiankę pozbawić konkurenta. Z drugiej strony, młody człowiek szlachetnie stający w obronie rywala, stawia się w pięknem świetle wobec kobiety szlachetnej i rozumnej — ale młody człowiek, przyznający się, że doświadczył dobrodziejstw od drugiego młodego człowieka, poniża się w oczach kobiety głupiej i bez serca. Weźmy środek między temi dwiema ostatecznościami, tj. między rozumem a głupotą i między szlachetnością a brakiem serca — a otrzymamy przeciętne wrażenie, jakie rozmowa powyższa sprawiła na umyśle panny Natalii.
Widziała ona p. Mitręgę zaledwie kilka razy, i znalazła go, czem był w istocie, bardzo przystojnym młodym człowiekiem. Zaimponowała jej cokolwiek jego fałszywa mina „z pańska“, chociaż do tego nawet sama przed sobą nie byłaby się przyznała. Zgniewał ją tem, że zajęty polityką i obrabianiem sekretarza, za mało na nią zwracał uwagi. Nie każdy człowiek „na ożenieniu“, wchodzący w dom, gdzie jest panna na wydaniu, staje się konkurentem, ale to pewna, że każdy bywa rozważanym i oglądanym przy świetle tej lampy, która służy do oceniania konkurentów, a jeżeli okaże się odpowiednim, i sam tego uznać nie chce, to staje się, jako wyżej, „nieznośnym trutniem“. Swoją drogą nieraz od niego zawisło zmienić to zdanie na inne, wprost przeciwne.
Podczas tych uwag naszych, pani sekretarzowa, ukończywszy przygotowania do kawy, dała była hasło do spożywania tego kolonialnego daru bożego, i rozmowa weszła na inne, mniej drażliwe tory. Kluszczyńscy przebywali niegdyś, przed laty, w okolicy Stawiczan, i ztąd pani Magdalena znała panią Wołodecką. Zapytała o jej zdrowie. Stanisław odpowiedział z podziękowaniem, że jest dobre. Sekretarzowa, w dalszym ciągu, jęła opowiadać szeroko o swojej znajomości z Wołodeckimi: jako rodzice pani Wołodeckiej mieli kiedyś znaczny majątek, ale go stracili. Jako śp. Wołodecki miał także ładny mająteczek, i dobrą posadę urzędową, ale stracił jedno i drugie, i umarł ze zgryzoty. I jako opłakane położenie p. Wołodeckiej, wyciskało zawsze łzy pani sekretarzowej, która rzeczywiście była dobrą kobietą. Na to Stanisław odpowiedział, że hr. Łapiński zwrócił nakoniec ulokowaną u niego sumę, którą on właśnie, działając we własnem i w matki imieniu, jako pełnomocnik u notaryusza odebrał. Tu sekretarzowa westchnęła, i rzekła, że gdyby wszyscy, co skrzywdzili rodziców Stanisława, oddali jego matce chociaż połowę, to byłaby jeszcze bardzo majętną. Wśród tego wszystkiego wypito kawę, i towarzystwo przeniosło się do altanki w ogródku. Taki sam ogródek, taka sama altanka jak owa w Stawiczanach, w której pan Smiechowski starał się o panią Alojzę!
Nieoceniona Marysia odwołała znów panią sekretarzowę, był to bowiem sezon przyrządzania korniszonów i innych konserw. Stanisławowi biło serce tak gwałtownie, że podnosiło paczkę idealników, prozaicznie na niem umieszczoną. Ma się rozumieć, że układał sobie w głowie, co ma powiedzieć, i że ile razy spojrzał na pannę Natalię, myśli i wyrazy plątały mu się tak, że musiał spuszczać oczy i rozpoczynać kompozycye na nowo.
— Cóż to pan dziś tak zamyślony; czy może także jaka hrabianka?...
— Panna Natalia nielitościwie żartuje sobie ze mnie — rzekł płaczliwym głosem.
— Ależbo wy panowie dziennikarze, co trzęsiecie losami świata, i macie takie familijne koneksye, nie możecie zniżać się do prostych śmiertelniczek.
— Nie... możemy...
— A więc zgadłam! No, proszę prędko powiedzieć mi, jak się nazywa ta panna hrabianka? Czy młodsza Gozdawicka, z wielkich Gozdawic?
— Nie Gozdawicka, nie hrabianka... księżniczka, królewna, więcej niż królewna, istota nadziemska, panno, ach, panno Natalio!
— Przestraszasz mnie pan, co panu takiego?
Tutaj bohater nasz, według wszelkich prawideł scenicznych, runął na kolana, złożył ręce jak do pacierza i wznosząc oczy, z których płynęły dwie wielkie łzy po drgających od wzruszenia policzkach, zawołał niemal łkając:
— Panno Natalio, ja panią tak kocham!
Stało się. I dobrze się przytem stało, że jednocześnie Stanisław porzucił klęczącą pozycyę i wstał na równe nogi, klęczenie bowiem wobec istot posiadających rozwinięty nieco zmysł humoru, chybia dramatycznego efektu. Panna Kluszczyńska mogła była rozśmiać się i pozbawić moją powieść dalszego romantycznego jej wątku. Tak zaś, odparła tylko zakłopotana:
— Ja... ja także jestem panu życzliwą, ale...
— Ale?!
Nie ma znaku drukarskiego na wyrażenie, ile uczucia obawy i ukrytej nadziei było w tym wykrzykniku.
— To... zależy od moich rodziców... — mówiła dalej.
— A jeżeli rodzice pozwolą, to mogę mieć nadzieję?
Podała mu rękę, nic nie mówiąc.
— Panno Natalio, czy w istocie sprzyja mi pani?
Znowu nic nie powiedziała, ale uścisnęła mu rękę, i popatrzyła mu w oczy tak, że słowa były zbyteczne. W tej chwili sekretarzowa zjawiła się w altance, nie poprzedzona żadnym szelestem, jakby z pod ziemi wyrosła.
— Ja oddawna miarkowałam, na co się zanosi — rzekła dobrotliwie.
— Mamo! — zawołała panna Natalia, tuląc się do jej łona.
— Pani! — zawołał Stanisław, całując jej ręce.
— Moje dzieci — odpowiedziała — ja nietylko miarkowałam, na co się zanosi, ale prosiłam Boga, ażeby się tak stało. Mam do tego moje powody. Tylko że to nie odemnie zawisło... Musisz, panie Stanisławie, pomówić z moim mężem. Nie sądzę, by się opierał waszemu związkowi. Na każdy sposób przypomnij mu pan, że jesteś synem Macieja Wołodeckiego.
— Nie pojmuję... — zaczął Stanisław, więcej aby coś w ogóle powiedzieć, niż aby żądać wyjaśnień. Gdyby mu kazano przyznać się, że jest wnukiem Wielkiego Szeryfa Mekki, albo Piekarskiego na mękach, a obiecano mu za to Natalię, byłby się przyznał bez namysłu — tembardziej mógł się przyznać do rodzonego ojca.
— Ja wiem, co mówię — ciągnęła dalej sekretarzowa — ale o tem, potem. A teraz, kiedy już wiecie, że się kochacie, to rozejdźcie się tymczasem, bo nie mam serca zabronić wam gruchania, a pozwolić przecież także nie mogę, póki mój mąż nie przyjmie pańskich oświadczyn. Idźże pan sobie już, idź, i nie przychodź, aż jutro!
Wypadało posłuchać. Stanisław pocałował raz i drugi podaną sobie rączkę panny Natalii, i jakoś nie mógł zdecydować się i puścić ten zadatek szczęścia.
— Ach, Boże, z tymi zakochanymi! No, pocałuj ją pan zresztą w czoło, ale idź pan sobie!
I całus, jakkolwiek pod macierzyńskim nadzorem, udał się lepiej, niż bywa w takich razach. Zapewne strona przeciwna, broniąc się niezręcznie, zamiast czoła, nadstawiła usta. A jakie słodkie usta!

∗             ∗

Fejleton, który Stanisław tego wieczora przygotował dla Orędowniczki, nawet w uszach złośliwego Szturchańca nie był „fleto-tonem“. Były w nim puzony, surmy, rogi myśliwskie, wołające w tryumfie: ho, upadł! — było hozanna anielskie i evoe pogańskie, ale płaczu nie było. Szturchaniec pozbawiony był zwykłej swojej tygodniowej karmy.
Sekretarz tymczasem wrócił do domu, od Leizora z miodu, i był w różowym humorze. Nie mógł się dość naopowiadać żonie o potężnym wpływie, jaki wywarł na swoich stronnikach politycznych, o okropnych konflagracyach europejskich, którym zapobiegł, i o jeszcze okropniejszych które przygotował. Trwało to bardzo długo, nim sekretarzowa, wysłuchawszy cierpliwie całej tej relacyi, mogła nakoniec wtrącić:
— Wołodecki oświadczył się dzisiaj o rękę Natalci.
— Co, co? — zawołał pan Kluszczyński, podnosząc głowę z poduszki.
— Powiadam, że Wołodecki oświadczył się o rękę Natalci, a jutro będzie u ciebie w tej sprawie.
— A to znowu co takiego! To... to bynajmniej nie wchodzi w mój program! Ja mu to wyperswaduję. Zresztą on nic nie ma; goły jak turecki święty.
— Jeżeli nic nie ma, to nie on temu winien, ale inni. Wiesz przecie, że to syn Macieja Wołodeckiego ze Stawiczan, któremu... winniśmy może pewne zadośćuczynienie. Natalcia nie jest bez grosza, i może Pan Bóg tak pokierował, ażebyśmy mogli wrócić synowi, co się urwało ojcu...
Tu sekretarz, nietylko podniósł głowę, ale siadł na łóżku, i zawołał głosem, w którym był jakiś inny akcent niż wtenczas, kiedy mówił o polityce:
— Kobieto, milcz, i nie mięszaj mi się do interesów, zwłaszcza gdy ich nie rozumiesz!
— Być może, że nie rozumiem, ale czuję...
— Czujesz, czujesz! I ja czuję także, jak się kto dobiera do mojej kieszeni. Hołysz, któremu potrzeba będzie sprawić meble i suknie, i dać mu utrzymanie dla niego i dla żony! Piękne mi uczucie!
— Najpierw, nie hołysz, bo odebrali wczoraj 8000 od Łapińskiego, a zresztą ma utrzymanie przy gazecie, o którem sam tyle mówiłeś. Nakoniec, Natalia mu sprzyja, a jeżeli tak zechcemy przebierać i czekać aż się o nią oświadczy Rotszyld, to chyba nigdy jej nie wydamy.
— Mam ja moje plany, na które i dziewczyna się zgodzi, jeżeli ma rozum. A co się tyczy Wołodeckiego, wyperswaduję mu i basta.
Długo jeszcze trwał spór między pp. Kluszczyńskimi na ten temat, wśród którego, ile razy pani Magdalena poruszyła ową tajemniczą sprawę zadośćuczynienia, należącego się Wołodeckim, sekretarz przerywał jej mowę głośnym wybuchem gniewu. Sekretarzowa należała do tego rodzaju żon, które milkną wobec brutalnego krzyku, a zresztą tak mało znała się na interesach, że nie mogła poprzeć żadnym racyonalnym argumentem tego, czego się raczej tylko domyślała, co czuła nawet głęboko, ale co w szczegółach swoich było dla niej niejasnem.
Pod złemi tedy auspicyami rozpoczęła się nazajutrz konferencya między Stanisławem, we fraku i perłowych rękawiczkach, a sekretarzem w szlafroku i z długim cybuchem w ustach. Zresztą, przez noc, stracił nasz bohater wielką część tego, sangwinicznego usposobienia, które znalazło było swój wyraz w fejletonie, przeznaczonym dla Orędowniczki. Rozważył, że majątek sekretarza ceniono na parę kroćstotysięcy, i że krok, na który się ośmielił, mógł być tłumaczonym jako prosta spekulacya na posag. Przedstawił więc swoją prośbę nieśmiało i otworzył tem samem szerokie wrota darowi perswazyi, który sobie przypisywał sekretarz. Sprawa stała coraz gorzej, p. Kluszczyński prawił jak z katedry, i z lubością wsłuchiwał się w bujne fale głosu, które rozpuszczał po pokoju. Miał już kończyć stanowczą rekuzę, kiedy nagle w oknie poza jego haftowaną czapeczką pojawiła się poczciwa twarz pani sekretarzowej. Ujrzał ją Stanisław, tocząc wokoło wzrok rozpaczliwy. Robiła mu jakieś energiczne znaki, których z początku nie rozumiał. Nakoniec wskazała najpierw na altankę, a potem na męża. Stanisław przypomniał sobie wreszcie wczorajszą rozmowę, której jak wówczas, tak i teraz nie rozumiał. Ale była to ostatnia kotwica nadziei, i chwycił się jej z tą odwagą, jakiej dają zwykle dowód właśnie najbojaźliwsi ludzie w chwili wielkiej trwogi.
— Zresztą — odezwał się dziwnie stanowczym głosem, przerywając sekretarzowi jego perorę — zresztą, nie zapominaj pan, że jestem synem Macieja Wołodeckiego!
Nie wiem, dlaczego sekretarz opuścił w tej chwili swój cybuch na ziemię, i zerwał się z miejsca, wlepiając w Stanisława wzrok, niby przerażony.
— Pan jesteś synem Macieja Wołodeckiego, wiem o tem.
— Tak — mówił dalej Stanisław na chybił-trafił — jestem synem Macieja Wołodeckiego, i mam przy tem pewną pozycyę w dziennikarstwie krajowem. Posagu panny Natalii nie potrzebuję...
— Ależ, drogi, kochany Stasiu, — zawołał — p. Kluszczyński, porywając go ni ztąd ni z owąd w swoje objęcia — jak mówiłem, to wszystko da się jakoś załatwić! Toć ja z twoim ojcem żyłem i kochaliśmy się jak brat z bratem! Dziennikarstwo to dzisiaj wielka potęga, w sprawach publicznych i... w prywatnych! Oczywiście, że musimy poczekać aż... aż się stosunki publiczne wyklarują... wszak wam nie tak pilno, jesteście jeszcze bardzo młodzi. No, ktoby się był tego spodziewał, że syn tego kochanego poczciwego Macieja, będzie kiedyś moim zięciem! Ale poczekać musicie jeszcze kilka miesięcy, a może i rok cały... to przecież nie wieczność.
I od tej chwili, Stanisław mógł napisać matce, mógł ogłosić w całym Wilkowie, że jest narzeczonym panny Natalii.
Tylko gdy otrzymał od matki odpowiedź z tymczasowem błogosławieństwem, zawierała ona niezrozumiały ustęp:
„Dziwne są, drogi Opatrzności! Kluszczyńscy! Ktoby się był tego spodziewał!“
A kiedy opowiedział cały przebieg sprawy Smiechowski emu, i przyznał mu się, że nie pojmuje przyczyn nagłej kapitulacyi sekretarza, Władysław powiedział mu:
— Tak jak rzeczy stanęły, lepiej, że tego nie pojmujesz, — ale udawaj, że pojmujesz, a sekretarz nie cofnie danego słowa.
Zagadka została zagadką, na razie przynajmniej.
Teraz zaś kiedyśmy już skojarzyli jedno małżeństwo, pospieszymy za drem Mitręgą do hr. Skirgiełły, który ma chrypkę, kaszel, gorączkę, i nudzi się okropnie.
Przedewszystkiem muszę wyznać, że wiadomości moje o przyjęciu, jakiego dr. Emanuel doznał od hr. Albina, są bardzo niedokładne. Z informacyj, mozolnie tu i owdzie pozbieranych, wnoszę wszakże, iż hr. Skirgiełło rad był, że ktokolwiek przybył przerwać mu nudy górskiego ustronia; towarzystwo bowiem myśliwskie, które zgromadził był około siebie i które składało się z kilku mniejszych grandów i pospolitych hidalgów, zaczynało go nurzyć i drażniło mu nerwy, z natury skłonne do irytacyi. Hr. Albin nie był zdolnym, na wzór polityków wilkowskich, zajmować się dniem i nocą „akcyą“ polityczną, opartą na podstawie czerpanej z wyobraźni, ani też poświęcić swój czas i pracę stale jakiej rzeczywistej usłudze publicznej, lub instytucyi prywatnej — ale kiedy przez dłuższy przeciąg czasu miał do czynienia z ludźmi, którzy nie myśleli nigdy o niczem, jak tylko o rozrywkach lub potrzebach codziennych, odzywał się w nim niesmak, czy budziło się w nim poczucie obywatelskie, i gotów był równie znienacka i gorączkowo rzucić się w wir różnych zabiegów i czynności, jak innym razem znienacka i stanowczo usuwał się od wszystkiego.
— Czy jest co prawdy w tych jakichś spiskach, które się knują w Wilkowie, i o których Rak wspomina z takiem oburzeniem? — zapytał dra Mitręgę.
— Hm, to jest właśnie kwestya, która mię tu sprowadza. Zarazem, to wytłumaczy hrabiemu powód postawienia kandydatury Ciemięgi. Przygotowują się rzeczy, którym koniecznie zapobiedz potrzeba.
— Kto je przygotowuje? — zawołał hrabia, zrywając się z szezlonga, na którym leżał.
— Czerwona demokracya: Sztyletowicz, Robespierski i inni.
— I czegóż chcą?
— Urządzają na własną rękę wyprawę przeciw Laputańczykom.
— Ależ to nie możną na żaden sposób pozwolić; to półgłówki i oczajdusze, którzy mogą narobić pięknego bigosu!
— Ja byłem tego samego zdania, a ponieważ w takich rzeczach nie można porozumiewać się listownie, i rzecz zresztą nie cierpiała zwłoki, więc dla sparaliżowania tych robót, na własną rękę wysunąłem naprzód Ciemięgę.
— Tak, i Ciemięga został radykalnie sparaliżowany. Ale mniejsza o to. Jakiemi siłami mniej więcej rozporządzają czerwoni?
— Mają ludzi, broń i kasę.
— Mają, mają! Ale ile jest tego wszystkiego?
— Ba, gdyby to można wiedzieć! Trzymają wszystko w sekrecie.
Na szczęście dla ciekawego czytelnika, wiem z tajnych archiwów milicyjskich, jakiemi siłami rozporządzali już wówczas Sztyletowicz i Robespierski. Mieli sześciu ochotników, pistolet, dwa noże kuchenne, półtora idealnika i bilet wolnej jazdy koleją żelazną, tylko że ta ostatnia na nieszczęście prowadziła w stronę wprost przeciwną tej, z której znajdowali się Laputańczycy.
— Szczególna rzecz — rzekł hr. Albin po chwili namysłu. — Przed chwilą odebrałem bardzo tajemniczo brzmiący list od Oxenschlepa, w którym mnie zaklina, ażebym czemprędzej przybywał do Krachenburga, gdzie mam dowiedzieć się niezmiernie ważnych rzeczy od ważnych bardzo figur. Kto wie, może się uda coś zrobić tak, ażeby nie narazić kraju na żadne klęski i nie dopuścić szaleństw, jakie gotują czerwoni.
Hrabia zadzwonił.
— Zaprzęgać! — rzekł do lokaja. — Jedziesz pan ze mną? — dodał, zwracając się do Mitręgi.
— Choćby na koniec świata.
— A Orędowniczka?
Orędowniczka przestanie wychodzić dla braku funduszów, więc nie mam poco spieszyć się do niej.
— Cóż znowu! Przecież poleciłem...
— Poleciłeś mi hrabia udać się do Sciślewicza, a Sciślewicz oświadczył mi, że ma tylko polecenie zaprenumerować Szturchańca.
— Ależ-bo to wyborne pisemko! Jak dowcipnie ten Języczkowski opisał waszą kampanię przeciw Ciemiędze i za Ciemięgą! Cha, cha, uśmiałem się do rozpuku, choć i mnie się tam dostało. Ileż potrzeba dla Orędowniczki?
— Najmniej trzy tysiące, ażeby dociągnąć do końca kwartału.
— Hm, to dużo! Ale mniejsza o to, dam panu asygnacyę do Sciślewicza, a pan mu napiszesz, komu ma wypłacić pieniądze.
W pół godziny później hr. Skirgiełło i dr. Mitręga byli w drodze do Krachenburga. Miłoby mi było pokazać czytelnikowi mojego wice-bohatera, konferującego z owemi ważnemi figurami, o których Oxenschlep pisał do hr. Albina, dowiodłoby to bowiem, że nie zajmuję się pospolitymi ludźmi, ale tajemnice dyplomacyi są dla mnie święte, i o ile to odemnie zależy, zostaną tajemnicami, jakkolwiek mię pióro świerzbi. Wskażę więc tylko w głównych zarysach rezultat „akcyi“ tak, jak go dr. Mitręga, powróciwszy do Wilkowa, skreślił poufnie sekretarzowi Kluszczyńskiemu.
Niektórzy uczeni utrzymują, że Milicya nie przytyka do morza, co jest zupełnie mylnem. W zbiorze ustaw, uchwalonych przez Stany tego państwa, znalazłem jednę, której tytuł opiewa: „Ustawa dla ww. kstw. Milicyi i Landweryi z uksiążęconem hrabstwem Sokołowskiem, dotycząca regulacyi wszystkich wód z wyjątkiem morza“. Otóż każdy przyzna, że gdyby tam nie było morza, mądrość ustawodawcza milicyjska nie stanowiłaby dla niego wyraźnego wyjątku, ale owszem, poddałaby je najsurowiej regulacyi, równie jak stawy, sadzawki, potoki i rzeki. Jest tedy morze wprawdzie nie w Milicyi samej — ale Landwerya ma kilka portów, jakoto: Port à Port, Port d’épée, Pasz-Porty i t. d., uskarża się ona tylko na brak mniejszych, zdrobniałych, że tak rzekę, portów, na zbytek bałwanów i na częste zatoki, jakoteż na to, że ma zawsze więcej odpływu, niż przypływu, i więcej niedostatków niż statków. Już wszystkie te skargi same przez się dowodzą najlepiej, że panowie uczeni niedość dokładnie zbadali jeografię ciekawych krajów, które opisuję.
Otóż w jednym z portów, położonych na wybrzeżu Landweryi, miał być wyekwipowany okręt wojenny, zaopatrzony w działa, w załogę, w banderę, w suchary, w pekelfleisz i we wszystkie inne przybory, służące do morderstwa na wodzie. W przekonaniu, że wyprawa ta wyjdzie na dobre Milicyi i Landweryi, hrabia Albin Skirgiełło bez wahania się dał ćwierć miliona idealników na opędzenie kosztów. Okręt ten miał krążyć na tyłach Laputańczyków i przecinać im dowóz żywności i potrzeb wojennych, a w razie potrzeby wpłynąć na rzekę Plejtę i rozprawić się stanowczo z nieprzyjacielem.
— A to genialny plan! — zawołał sekretarz Kluszczyński. — Żałuję, że już mi wiek nie pozwala wziąć w nim udziału, bo za młodu, panie tego, byłem wybornym wioślarzem! Pamiętam raz, w Stawiczanach na sadzawce... ale to nie ma nic do rzeczy. Więc zapewne już wszystkie posady są obsadzone?
— Tak, mniej więcej — odparł dr. Mitręga. — Brakuje jeszcze ponoś tylko admirała portowego.
— Admirała portowego? Cóż to za godność?
— Admirał portowy... jest to po prostu admirał, który zostaje w porcie, podczas gdy inni pływają po morzu.
— I nosi jakie oznaki?
— Oczywiście, tylko pojmujesz pan, że ponieważ robimy wszystko w sekrecie przed Chaocyą, więc na razie będzie to...
— Tajny admirał portowy!
— Nieinaczej.
— Hm, hm, panie te, panie tego, kochany doktorze; wiadomo panu, jak dalece pałam chęcią służenia sprawie publicznej. Zdaje mi się, że w chwili obecnej najlepiejbym to mógł uskutecznić, przyjmując posadę tajnego admirała portowego, która zupełnie odpowiada moim siłom i zdolnościom. Zresztą zrobię Wtorkowskiego moim adjutantem, a to panie te, panie tego, urodzony marynarz: jest nawet prezesem towarzystwa gimnastycznego, a na okręcie gimnastyka jest niezbędnie potrzebną. Otóż podejmuję się zrobić to wszystko na mój własny koszt, nawet gdyby potrzeba munduru, szlifów, kapelusza z piórem... jeżeli tylko kochany doktor zechcesz wspomnieć o tem gdzie należy!
— Z największą przyjemnością; nie wątpię nawet, że pańska ofiara będzie najwdzięczniej przyjętą. Zrobi się to z pewnością. Tymczasem chciałbym pomówić z szanownym sekretarzem o interesie, o którym wspominaliśmy.
— A, o zajęciu Plejty i o przecięciu komunikacyj Laputańczykom! Mój plan byłby...
— Nie, nie o tem. O ulokowaniu akcyi Orędowniczki w gronie naszych przyjaciół politycznych... Wspomniałem panu, że pismo, ażeby miało należytą powagę, nie może być organem jednego człowieka, ale powinno opierać się na stronnictwie. Ja z mojej strony ponoszę chętnie wszystkie ofiary, ale potrzeba także, ażeby stronnictwo...
— O, niezawodnie! Zrobi się, zrobi się, kochany doktorze! Proszę tylko o nieco czasu, bo to widzisz pan, u nas gdy potrzeba sięgnąć ręką do kieszeni, to wszystko idzie jak z kamienia. Między nami mówiąc, obywatele nasi nie mają jeszcze wyrobionego poczucia swoich obowiązków... trzeba zaklinać, błagać... a każdy skrobie się w głowę. Ale zrobi się, zrobi się! Już ja im to wyperswaduję!
— Innym trzeba perswadować, ale sekretarz to i bez perswazyi weźmie kilka akcyj...
— Ja, panie dobrodzieju? O, na mnie teraz ciężkie czasy! Wydaję córkę za mąż, za pańskiego współpracownika, Wołodeckiego. Bardzo porządny i zdolny młody człowiek, ale goły jak turecki święty.
— Ej — pomyślał dr. Mitręga — mój Wołodecki widzę nie próżnował w mojej nieobecności. Żartuje sekretarz — dodał głośno — w pańskiem położeniu kilka akcyj po sto idealników, to bagatelka!
— Jak honor kocham, panie dobrodzieju, musiałbym sprzedać papiery ze stratą! Ale zrobi się, zrobi... później.
— Liczę na pana sekretarza!
— A ja także liczę na pamięć pana doktora w sprawie tego admiralstwa.
— O, to bagatelka! Zrobi się z pewnością!
Ale jakoś nic się nie zrobiło. Najpierw p. Oxenschlep i inni, którym polecono wyekwipowanie wyprawy morskiej, mieli wiele trudności z zakupnem odpowiednich przyborów. Trwało to parę miesięcy, a gdy dali znać, że już wszystko gotowe, ktoś doniósł o tej gotowości władzom chaockim. Chaocya, jako odpowiedzialna za zewnętrzną politykę Milicyi i Landweryi, przedsięwzięła środki ostrożności. Uwięziono jednego i drugiego z armatorów; u jednego znaleziono w kuferku moździerz kościelny, przeznaczony zapewne do wykończenia uzbrojeń floty landweryjskiej, u drugiego schwytano banderę. Nakoniec w porcie, przeznaczonym na punkt wyjścia ekspedycyi, zabrano stary prom, jako podejrzany o zamiar naruszenia neutralności, a jednocześnie odkryto spisek czerwony i skonfiskowano pistolet, jakoteż obydwa noże kuchenne. Idealników nigdzie nie było; właściciel moździerza zapewniał później, że za powierzoną mu sumę nabył cztery działa Armstronga z amunicyą, które mu zabrano; a właściciel bandery w podobny sposób tłumaczył się, że mu wzięto z tłumoka liny, żagle, kotwicę i śrubę archimedesowską, za pomocą której poruszać się miała owa korweta pancerna, niepojętym sposobem w prosty, stary prom przemieniona. Gdy zaś tymczasem zawarto już zawieszenie broni, więc i dla braku floty i dla opóźnienia się całej akcyi w ogóle, nominacya p. Kluszczyńskiego na tajnego admirała nie nastąpiła wcale.
Orędowniczka tymczasem prowadziła walkę zawziętą z Postępem, dowodząc, że zachwalany ambasador, major Bombogromski, się nie popisał. W istocie utrzymywano, że przez cały rok swego pobytu w Krachenburgu ani razu ust nie otworzył. Było to wierutnem kłamstwem, albowiem faktem jest historycznym, że kiedy pewnego razu, podczas audyencyi, kanclerz państwa Chaocyi kichnął, major Bombogromski zawołał donośnym głosem:
Zur Genesung!
Co w urzędowym języku chaockim znaczy: na zdrowie.
Nie potrzebuję dodawać, że hr. Skirgiełło, rzuciwszy się najpierw zawzięcie w akcyę polityczną i wyszafowawszy niemało idealników, spostrzegł niebawem, że specyaliści w tym zawodzie drażnią mu nerwy jeszcze gorzej od niepolitycznych grandów i hidalgów; porzucił więc wszystko, nim się jeszcze skończyło, i obrał sobie inny jakiś rodzaj sportu. Nie jestem pewny, czy nie pojechał polować na krokodyle w Nilu. Zapewne to w przewidywaniu tego obrotu rzeczy, dr. Mitręga myślał zawczasu o przemienieniu Orędowniczki na pismo akcyjne. Ponieważ atoli losy tego organu złączone są do pewnego stopnia z dalszym ciągiem tej powieści, więc pomówimy o nich w następnych rozdziałach, w których już nam zawikłania polityczne nie będą przeszkadzały zajmować się osobistemi sprawami naszych bohaterów i bohaterek.

Przedewszystkiem przypatrzmy się, kto niecierpliwiej wyglądał „wyjaśnienia się stosunków politycznych“, Stanisław, czy panna Natalia? Wiadomo nam bowiem, że wyjaśnienie się to było terminem, do którego sekretarz kazał czekać przyszłym państwu młodym.



ROZDZIAŁ VII,

w którym Ober-komisaryat Wilkowski zaczyna wpływać na to, czy Numa pójdzie za Pompiliusza.

Od dłuższego już czasu Wilków oswoił się był z myślą, że panna Natalia Kluszczyńska idzie za mąż: „Za jakiegoś literata“, dodawali niektórzy z lekceważeniem, inni zaś tym tonem, jakim młodzież szkolna na zapytanie katechety opowiada dogmat o Trójcy Przenajświętszej, t. j. z głęboką wiarą, a bardzo niegłębokiem zrozumieniem rzeczy. Z matrymonialnego punktu widzenia, literatura należała bowiem w Milicyi do wartości, zupełnie nie notowanych na giełdzie, i nie było wypadku, ażeby literat jako taki zdołał uniknąć niedogodności, połączonych z celibatem. Żonaci autorowie byli albo byłymi dzierżawcami dóbr, którzy pożenili się nim do reszty stracili na posesyi, albo też przed ożenieniem się otrzymali posadę w ober-szpitalnictwie, w jakim banku i t. p. Umysł milicyjski mógł wyobrazić sobie panią sekretarzowę, panią oficyałowę, panią profesorowę, panią kasyerowę, panią kanceliścinę nawet, ale pani „literatowa“ była czemś równie niemożliwem, jak parzysty pierwiastek ujemnej ilości.
Może po części z tego właśnie powodu, jakkolwiek Wilków oswoił się był powoli z tą myślą, nie oswoili się z nią jeszcze ani Stanisław, ani panna Natalia. Nieraz gdy rzucił okiem na serdeczny palec u lewej swojej ręki, na którym miał pierścionek z ametystem, dany mu przez pannę Natalię w zamian za inny, brylantowy, który ośmielił się jej ofiarować młody współpracownik Orędowniczki, sądził, że marzy, i musiał dopiero odtwarzać w swojej pamięci różne niezaprzeczone fakta i okoliczności, ażeby doznać owej wpół radośnej, a wpół tęsknej senzacyi, którą poeci mieszczą w sercu, a której siedzibą, jak powiedziałem, jest błona żołądkowa. To też pierścionek ten był dla niego nieocenionym skarbem. Lubił, gdy kto spostrzegł jego fason — zbyt wyraźnie niewieści, by nie dał powodu do różnych komentarzy, miłych sercu młodziana. Wieczorem, nim usnął, zwykł był całować nieczuły kamień, a ilekroć się budził, mimowoli chwytał się prawą ręką za lewą, ażeby się przekonać namacalnie o rzeczywistości swego szczęścia. Nie śmiałbym utrzymywać, że pierścionek Stanisława był przedmiotem równego fetyszyzmu ze strony panny Natalii, ale nosiła go zawsze, bo brylant był ładny i dobrze oprawiony. Zresztą obchodziła się dość dobrze ze swoim przyszłym poddanym. Pozwalała mu prowadzić się wraz z matką do teatru, ile razy chciał, co, nawiasem powiedziawszy, stanowiło niemałą pozycyę w budżecie literackim, bo Stanisław, jako dziennikarz, nie chciał nadużywać uprzejmości dyrekcyi i najczęściej kupował loże. Mniej powodzenia miały jego próby literackie. Jeszcze pół biedy było z tłumaczeniami z Horacego i Anakreonta, których dokonał był kilka dawniej i które teraz uzupełnił i wydał drukiem w ozdobnym tomiku. Ale stało się, co najczęściej bywa w takich razach, Stanisław dopuścił się napisania dramatu, wprawdzie tylko w trzech aktach, ale osnutego na tle patryotycznem. Publiczność obsypała go oklaskami; wołano autora; autor umierający z nieśmiałości i zakłopotania, pojawił się, prowadzony za rękę przez dyrektora i wykonał odpowiednią ilość uniżonych ukłonów. Postęp obszedł się wspaniałomyślnie z utworem pisarza, należącego do przeciwnego obozu; rozebrał wszystkie jego zalety i nie szczędził mu pochwał. Tylko panna Natalia milczała i o całości przedstawienia, równie jak i o szczegółach onego, nie znalazła do powiedzenia nic więcej, jak tylko to:
— Czy to hrabianka Gozdawicka była w tej loży, w której znajdował się p. Mitręga?
— Tak jest. Jakże pani znajduje moją sztukę, czy bardzo nudna?
— Znajduję... że powinna pudrować włosy, bo mają odcień wcale niepiękny. Nie do twarzy jej także w różowym kolorze.
— Jakto, mojej sztuce?
— Ej, ktoby tam mówił o takich nudziarstwach. Mówię o pannie Gozdawickiej.
Stanisław westchnął. Co mu po wszystkich tryumfach autorskiej miłości własnej, skoro ta, na której zdaniu najwięcej mu zależało, nie chciała ich z nim dzielić. Ukarał się, cofając swój dramat z repertoaru, pod pozorem zmian, które w nim zrobić zamierza.
Innym znowu razem panna Natalia dała bardzo wyraźnie do zrozumienia Stanisławowi, że podziela milicyjski sposób zapatrywania się na literaturę jako na źródło chleba powszedniego, w czem zresztą miała słuszność i ona, i mieli ją Milicyanie. Najlepiej byłoby, gdyby literatura i sztuka mogły być jedynie źródłem sławy, a nie potrzebowały dostarczać wyznawcom swoim tak prozaicznej rzeczy, jak chleba.
Stanisław polubił był swój nowy zawód i poświęcał mu się z zapałem. Nieprzychylny sąd panny Natalii dotknął go boleśnie.
— Więc sądzisz pani...? — rzekł skonfundowany.
— Sądzę, że z dwojga złego wolałabym już, abyś pan był profesorem. Zawsze to coś pewniejszego.
— Niebardzo, jak tego miałem przykład.
— Przynajmniej nie miałbyś pan żadnych zobowiązań wobec pana Mitręgi, i nie powtarzałbyś wciąż, że jest pańskim dobrodziejem!
„Pan i pani“, to tytuły dość sztywne między narzeczonemi, ale Stanisław nie mógł zdobyć się na odwagę i prosić Natalii o zmianę w tej mierze. Smiechowski miał najzupełniejszą słuszność, utrzymując, że młody jego przyjaciel posiada wszelkie kwalifikacye na męża, zostającego pod pantoflem żony. I tym razem jedno jej słówko wystarczyło, aby go skłonić do wysileń w celu odzyskania utraconej posady.
Królewski ober-komisarz Milicyi i Landweryi powrócił był oddawna do Wilkowa, jemu tedy postanowił nasz bohater przedłożyć swoją sprawę. Prosił o audyencyę, którą uzyskał bez wielkich trudności. Ma się rozumieć, że nim był przypuszczonym do oglądania twarzą w twarz tego dygnitarza, ten ostatni przywołał poprzednio swojego sekretarza, który nosił za nim w portfelu jego ober-komisarski rozum stanu i talenta administracyjne, równie jak dawniej giermkowie nosili za rycerzami ich zbroje i miecze. Ten zdał sprawę, co zacz jest Wołodecki i o co może prosić, a co mu można odpowiedzieć. Na nieszczęście sekretarz ten pod nieobecność ober-komisarza, stał się był sprawcą dymisyi, danej Stanisławowi, i nie mógł tedy dać o nim korzystnej informacyi.
Grandowie milicyjscy są po największej części w istocie grandami, t. j. ludźmi nadzwyczaj słusznego wzrostu. Baron Koniecpolski, rzeczywisty tajny podczaszy, kawaler orderu Srebrnego Niedźwiedzia, i ober-komisarz Milicyi i Landweryi, należał do ich rzędu, a nawet przewyższał ich po części o parę centymetrów. Przyjął on Stanisława ozięble i z góry, t. j. z pełnej wysokości dwóch metrów. Z bijącem sercem bohater nasz opowiedział mu swoją historyę.
— Dobre to wszystko — rzekł Jego Łaskawość — ale panowie szerzycie między młodzieżą zasady bezwyznaniowe, czego na żaden sposób cierpieć nie można.
— Wasza Łaskawości, przedmiot, który wykładałem, nie ma przecież nic wspólnego z religią!
— A... a jakiż to przedmiot?
— Wykreślna geometrya.
— Hm, więc pańskiem zdaniem wykreślna geometrya nie ma nic wspólnego z religią? To bardzo źle. To bardzo niedobrze. Wychowanie młodzieży musi opierać się na zasadzie religijnej. Religia jest fundamentem rodziny, społeczeństwa i państwa, i... i... fundamentem wszystkich nauk.
— Ale geometrya wykreślna...
— Nie powinna także wykreślać nic sprzecznego z naukami kościoła. Pan miewałeś także odczyty popularne?
— Jeden, o rozbiorze widma słonecznego.
— A czy widma mają co wspólnego z geometryą wykreślną? Dlaczego pan nie zostałeś w obrębie swojego przedmiotu?
— Wasza Łaskawość raczy zważyć, że do odczytów popularnych wybiera się przedmioty, mogące obudzić zajęcie powszechne.
— Nie powinno się wybierać przedmiotów, które szerzą pojęcia bezwyznaniowe. W odczycie swoim powiedziałeś pan (tu J. Ł. pan ober-komisarz zajrzał do notatek, które miał na stoliku, i ciągnął dalej z tryumfującą miną), że słońce z czasem wypali się i wystygnie. Tego rodzaju zasady są zupełnie niezgodne z bezpieczeństwem państwa, ze spokojem i porządkiem publicznym, i z religią. Co pan masz na to do powiedzenia?
Na tę interpelacyę, wygłoszoną bardzo ostro, bohater nasz zmięszał się do reszty.
— Zapewne — rzekł jąkając się — że... gdyby słońce wystygło, to...
— To co? mów pan, mów!
— Byłoby... bardzo zimno...
— A widzisz pan! i poco to głosić podobne nonsensa! Zresztą, być może — dodał, przypatrując się skruszonemu expedagogowi, który nie wydawał się człowiekiem zbyt niebezpiecznym dla państwa i społeczeństwa — być może, iż postąpiono z panem zbyt surowo. Zobaczymy, co się da zrobić.
Tu nastąpiło owe majestatyczne skinienie ręki, którem kończą się wszystkie posłuchania. Stanisław ukłonił się głęboko i wyszedł, nie wiedząc, jaki skutek odniosła uniżona jego prośba o cofnięcie dymisyi. My wszakże, którzy tylko duchem obecni jesteśmy w sali audyencyonalnej, pozwolimy sobie zabawić tam jeszcze chwilkę.
— Panie Giermecki! — zawołał Jego Łaskawość. Sekretarz ober-komisaryatu pojawił się na to wezwanie.
— Wasza Łaskawość rozkaże?
— Ten Wołodecki nie wydaje mi się tak podejrzanym, jak go przedstawiono. Powiadasz pan, że pisuje do gazet?
— Ma nawet bardzo dobre pióro.
— Zanotuj mi pan to; może będzie można zrobić co z tym fantem. Cóż tam więcej?
— Zacierkiewicz czeka...
— Jaki Zacierkiewicz?
— Ten, któremu Wasza Łaskawość kazałeś przyjść, gdy była tutaj pani Swatalska.
— Aha, ten fabrykant spirytusu! Dobrze, dobrze, niech wejdzie.
Wszedł pan Zacierkiewicz z miną niezbyt pewną siebie. Każdy fabrykant spirytusu może mieć dobre i czyste sumienie, ale mieć go nie musi wobec reprezentanta władzy. Pan Zacierkiewicz, otrzymawszy wezwanie, ażeby się jawił wobec p. ober-komisarza, już od dwudziestu czterech godzin porównywał w duchu ilość wykazanego i opodatkowanego zacieru w swoich gorzelniach, rozmiary kadzi, kotłów i t. p. z ilością wypędzonego spirytusu, i nie czuł się pewnym, ażali bystre oko zwierzchności nie odkryło tam jakiej rażącej dysproporcyi. Czuł ztąd pewien niepokój duszy i doznał tem przyjemniejszego rozczarowania, gdy Jego Łaskawość powitał go poufałym i uprzejmym tonem:
— A, pan Zacierkiewicz! Cieszę się bardzo! Niech pan siada, panie Zacierkiewicz!
Pan Zacierkiewicz usiadł.
— Pan masz znaczny majątek?
— Ot tak, przy pomocy Bożej, uzbierało się parękroćstotysięcy.
— I córki?
— Trzy.
— Hm, hm — wartoby pomyśleć o zięciach!
— Moje córki są jeszcze bardzo młode.
— Ale zawsze najstarsza będzie już miała...
— Lat szesnaście.
— To właśnie pora najlepsza, ażeby pannę wydać za mąż.
— Być może, skoro Łaskawość Wasza tak twierdzi; ale ja się nie spieszę.
— Bo to widzisz pan, chciałem właśnie pomówić z panem w tym interesie. Jest tu jeden młody człowiek, którym ja się poniekąd interesuję... to jest, którego mi z pewnej strony gorąco polecono. Z bardzo dobrej familii, prawie baron... niejaki pan dr. Mitręga.
— Znam go. Ale jakiż związek...
— Związek! Właśnie mi chodzi o związek. Proszę pana o rękę pańskiej córki dla p. Mitręgi. Cóż pan na to?
— Wasza Łaskawość, moja córka nie dla p. Mitręgi, ani p. Mitręga nie dla mojej córki. Prawie baron, niech się żeni z prawie baronówną, a ja moją córkę wydam za gorzelnika.
— Cóż pan masz przeciw p. Mitrędze? Mówiono mi, że jest szalenie zakochanym w pannie Zacierkiewicz!
— Nie musi być tak bardzo zakochanym, bo widział ją wszystkiego raz w życiu i przyszedł oświadczyć mi się o nią, gdy dostał kosza od panny hrabianki Gozdawickiej. Mam zaś przeciwko niemu to, że jest hołyszem i próżniakiem, i że żeni się z moją córką chyba na to, ażeby roztrwonić, co ja ciężko zapracowałem.
— Więc pan odmawiasz?
— Stanowczo.
— Ha, no, cóż robić! Żegnam, panie Zacierkiewicz!
— Ścielę się do stóp Waszej Łaskawości.
Wyszedł pan Zacierkiewicz, a Jego Łaskawość mruknął  coś pod nosem o... niekoniecznie błogosławionych babach, które mu nie dały spokoju.
— Zresztą, zrobiłem co mogłem; nie mogę przecież zmusić go przez żandarmeryę, ażeby wydał swoją córkę za tego jakiegoś Mitręgę.
Mimo to, Jego Łaskawość w gruncie był bardzo zdumionym, że taki gorzelnik, jak Zacierkiewicz, mógł odmówić ręki swojej córki młodemu człowiekowi, w którego imieniu on sam o nią prosił.
Niemniej zdumionym będzie zapewne także i łaskawy czytelnik, dowiadując się, że ober-komisarz Milicyi i Landweryi raczył interweniować w tym wypadku na korzyść pana doktora, którego dotychczas widywaliśmy zawsze w sferach, tak mało mających łączności z reprezentacyą Chaocyi, jak hr. Albin Skirgiełło. Kilka słów wystarczy na wytłumaczenie tej zagadki.
Doktor Mitręga, jak większa część ludzi, posiadał, jak wiemy, małą tylko cząstkę tej ziemi, która nam jest przeznaczoną na mieszkanie i na wyżywienie, ale natomiast, również jak wielka część ludzi, posiadał zastanowienia godną ilość ciotek. Nie wiem, czem to się dzieje, ale to pewna, że żaden członek rodziny nie zwykł pojawiać się w tylu naraz egzemplarzach, co ciotka. Ztąd nic dziwnego, że dr. Mitręga, posiadając w każdym zakątku Milicyi najmniej po jednym egzemplarzu, miał ich dwa w samym Wilkowie, gdzie koncentruje się wszystko, co Milicya ma najlepszego, a zatem i ciotki.
Były to dwie niemłode już osoby, panna Klotylda Szlachcińska i młodsza od niej nieco pani Róża Swatalska. Mieszkały razem, miały wspólną kucharkę, wspólną pokojówkę i wspólnego lokaja w czarnym liberyjnym fraku z białemi cynowemi guzikami, ale nie wynika ztąd bynajmniej, ażeby między niemi panowała zupełna harmonia. Owszem, w teoryi i w praktyce zachodziły tam różne dyagonalne czy dyametralne — lub według purystów, przekątne lub średnicowe — różnice zdania. W teoryi, panna Klotylda przesiąkniętą była nawskróś zasadami arystokratycznemi, a to na mocy najpierw swojego urodzenia i różnych koligacyj, a potem z powodu, iż większą część życia przepędziła jako rezydentka w różnych spokrewnionych z nią lub niespokrewnionych domach grandów milicyjskich lub takich hidalgów, którzy mając granda w liczbie dalszych swoich kuzynów, pilniej jeszcze od grandów przestrzegają tej różnicy stanów, jaką tworzy urodzenie. To było nawet powodem, że zmuszony jestem nazywać ją „panną Klotyldą“, jakkolwiek może za młodu przyroda nie poskąpiła jej była swoich darów. Ale niechaj najpiękniejsza panna pojawia się zazwyczaj w jednym i tym samym salonie i powozie, w jednej i tej samej loży i t. p. z dziedziczką znaczniejszej fortuny, a serca wielbicieli jakimś dziwnym instynktem wiedzione zwrócą się zawsze odrazu w tamtą stronę, i każda rezydentka, jako podejrzana o bezposażność, zostaje zwykle starą panną. Pani Róża natomiast wyszła za mąż jeszcze z rodzicielskiego domu, za człowieka niezbyt świetnej paranteli, i już dla samej konsekwencyi spierała się zawsze z panną Klotyldą zawzięcie, że antenaty, herby i t. d. są zupełnie niepotrzebnym balastem w życiu.
W praktyce znowu, Piduś, pincz pani Swatalskiej, nie umiał nigdy wejść w przyzwoity modus vivendi z Minionką, koteczką panny Klotyldy. Grdy pojawiła się na podłodze lub na innem miejscu dla niego dostępnem, kudłał jej prześliczne jedwabne futerko, a gdy się schroniła cokolwiek wyżej, otrzymywał od niej tak srogie napomnienie pazurkami, że jęki jego budzić musiały współczucie wszystkich serc, nieprzejętych bezwzględną stronniczością dla rodzaju kociego. W pierwszym wypadku, panna Klotylda karciła srodze Fidusia rączką od parasolki, w drugim, pani Róża narażała swoje pulchne rączki na pazurki Misionki — w każdym zaś, stronnictwo Fidusia cierpiało.
Mściło się ono natomiast w innym kierunku. Panna Klotylda była szczupłą, skłonną do bólu zębów, do reumatyzmów i do innych cierpień, których powodem bywają przeciągi. Dostawała ich nawet przez sympatyę, jeżeli np. spostrzegła, że w domu po drugiej stronie ulicy okna i drzwi otwarte były na przestrzał. Pani Róży natomiast, osobie bardzo dobrej tuszy, brak było wiecznie powietrza, i ztąd kwestya otwierania i zamykania okien i drzwi stanowiła często przedmiot zawziętych sporów, rzadko wychodzących na korzyść całości szyb i na tryumf stronnictwa Minionki. Wiadomo bowiem, że gdyby okno zamknięte było przez cały tydzień, a raz tylko na kwadrans, niepostrzeżenie zostało otwartem, to w połączeniu z dziurką od klucza lub inną szparą w drzwiach może ono wywołać cały szereg objawów reumatycznych. Takiemu to podstępnemu otworzeniu okna przez mścicielkę Fidusia, zawdzięczała panna Klotylda, że kilka dni swojego żywota zmuszoną raz była przepędzić na stołeczku, który stał przed fortepianem i obracał się naokoło swej osi — dostała bowiem postrzału w szyi i nie mogła obrócić głowy, którędy chciała, podczas gdy pilne baczenie na wszystko, co się działo dokoła, należało do zwyczajów, od których nie zwykła była odstępować. Stało się atoli tak, że stołek, wystawiony w ten sposób na kilkodniową próbę, zaśrubował się w końcu na śmierć, i przyśrubował suknię panny Klotyldy, i to właśnie w chwili, kiedy ani pani Róży, ani lokaja, ani pokojówki, ani kucharki nie było w domu, i kiedy panna Szlachcińska zwykła była układać się do poobiedniej drzymki. Można sobie wyobrazić przykre położenie dobrze urodzonej panny, zmuszonej spać z takim podrzędnym utworem kunsztu stolarskiego, bez ratunku do niej przytwierdzonym. Przyszło ztąd do jednej z tych scen, do jakich często przychodziło między siostrami — ale nie opisuję ani tej, ani innych, ponieważ w takich razach anielskie przymioty płci pięknej bywają najczęściej bardzo przyćmione, a talent jej krasomówczy objawia się raczej enegią, niż skrupulatnem doborem wyrazów. I bez tego już zarzucają mi, jakobym był zasadniczym nieprzyjacielem kobiet — ja, który właśnie nie mogę znieść mężczyzn, tej rasy pełnej fałszu, zdrady, samolubstwa i wszystkich innych złych przymiotów!
Przeciwnie, pospieszam dodać, że była kwestya, w której pani Róża i panna Klotylda najzupełniej się zgadzały. Jedna i druga powtarzała zgodnie, że potrzeba koniecznie ożenić „Mania“, to jest dr. Emanuela Mitręgę. Jeżeli bowiem rzadkością jest, ażeby ciotki umierały i robiły siostrzeńców swoimi spadkobiercami, to natomiast najczęściej starają się one o to, ażeby ich ożenić. Zamężne, jako zasadnicze zwolenniczki małżeństwa, niezamężne, a tem samem nieprzychylne takim związkom, przez złość do rodzaju męzkiego w ogóle, rozumując tak: Jeżeli ja nie mogłam dać się w znaki żadnemu z tych wąsatych potworów, to niechaj przynajmniej druga pomści się za mnie.
Bardzo to więc dobrze było przyjętem, zwłaszcza przez pannę Klotyldę, gdy „Manio“ oświadczył, że zrobiwszy u wód w Solance znajomość hrabstwa Gozdawickich, zamierza zrobić im wizytę w zamiarze starania się o rękę starszej hrabianki. Wizyta taka niekoniecznym bywa wynikiem znajomości zrobionej u wód, owszem lepiej jej nawet nie robie? jeżeli się nie dozna specyalnej zachęty w tym kierunku, a nawet ogólnikowego zaproszenia zrobionego u „wód“, nie należy brać na seryo. W kąpielach ludzie często nudzą się i zmuszeni są przestawać z pierwszym lepszym, który się nawinie, w nadziei, że będzie miał tyle taktu i nie dopuści się później w mieście impertynencyi kłaniania się paniom na ulicy albo zbrodni przekroczenia za wysokich dla niego progów. Dlatego też część wielkiego świata, mająca mniej dobre wyobrażenia o takcie pospólstwa, wyjeżdża zwykle do kąpiel zagranicznych, bo tam zrobione znajomości urywają się same przez się, wraz z wyjazdem. Nie wiem, jakiego zapatrywania się byli państwo Gozdawiccy, ale to wiem autentycznie, że pierwsza wizyta dra Mitręgi przyjęta była z tą formalną i odmierzoną grzecznością, po której czujesz, ile centymetrów jej dostaje ci się w udziale, druga podobnież, trzecia nakoniec skończyła się na oddaniu karty wizytowej, a zbliżenie się w parku miejskim i w loży teatralnej, wydało rezultaty jeszcze mniej zachęcające.
Pomimo to, wyprawiono ciocię Klotyldę na zwiady do państwa Gozdawickich, i wywiązała się po mistrzowsku z powierzonej jej misyi. Mówiła wiele o swoim siostrzeńcu, o jego wysokich koneksyach familijnych przez tę babkę i tamtę prababkę, o wielkiem stanowisku, jakie sobie zdobywa w świecie politycznym, o nierozerwanej przyjaźni, jaka go łączy z hr. Skirgiełłą. Cały ten atak, jakkolwiek zręczny, wywołał atoli tylko uwagę, zrobioną nie wiem już, przez hrabiego, czy przez hrabinę, że skoro rzeczy tak się mają, to Albin powinienby dać panu Mitrędze jaką dobrą posadę w rozległych swoich dobrach.
Tymczasem nastąpiło opisane w poprzednich rozdziałach zakończenie akcyi politycznej, i wyjazd hr. Skirgiełły za granicę na czas nieograniczony. Z całej akcyi pozostała dr, Emanuelowi tylko problematyczna własność Orędowniczki, szpaków i Marcina; z przyjaźni z hr. Skirgiełłą zaś został mu olbrzymi brytan, dar p. Albina, który był odtąd nieodstępnym jego towarzyszem, nazywał się Turpin, na cześć sławnego rozbójnika angielskiego, i był postrachem Fidusia, a przyczyną rozmaitych nerwowych chorób Hinionki. Dr. Emanuel ukarał atoli przykładnie Turpina za popłoch, którego stał się powodem, i wyłożył tak wymownie zły stan swoich aspektów i nieurodzaj, którym dotknięte zostało Wielkie i Małe Znikło z Niebywałami i Wulką Niebywalską, że ciocia Klotylda przedsięwzięła rozpocząć operacye na nowo, i tym razem, bez formalnego oblężenia i wyłomu, wprost przypuściła szturm do pp. Gozdawickich.
Jaki był skutek, tego łaskawy czytelnik domyśli się z łatwością, jeżeli mu powiem, że odtąd kto chciał i kto nie chciał dowiedzieć się mógł i musiał od panny Szlachcińskiej i od pani Swatalskiej, że Gozdawiccy zadłużeni są wyżej uszu, że panny nie będą miały ani grosza posagu, i że w dodatku starsza nawiedzona jest rozmaitemi ukrytemi defektami, które według kodeksu cywilnego mogą być nawet powodem separacyi.
Trzeba było koniecznie poszukać Maniowi „co innego“, a na zasadzie poczynionych pierwszych doświadczeń, potrzeba było wbrew protestom panny Klotyldy zejść o parę stopni niżej w aspiracyach matrymonialnych. Panna Klotylda zresztą sama zmuszoną była przyznać, że nie żona mężowi, ale mąż żonie daje nazwisko. Pani Róża zaś spostrzegła była od pewnego czasu w Wilkowie ekwipaże bez herbów, ale zaprzężone doskonałymi końmi, panią i panny w eleganckich toaletach, w towarzystwie guwernantki, i zbadała, że wszystko to należy do rodziny niejakiego Zacierkiewicza, właściciela kilku fabryk spirytusu i wielu innych rzeczy bardzo intratnych. Panna Klotylda protestowała, i oświadczyła kategorycznie, że nie zniesie siostrzenicy, którą czuć niedogonem — czemu zresztą przeczę jak najmocniej, sam bowiem znałem córkę właściciela browaru, którą czuć było werweną, a nie drożdżami. Pani Róża odparła, że hidalgowie i grandowie trudnią się także pędzeniem wódki, zrobiła co do aromatu pewne porównanie między panną Zacierkiewiczowną a panną Gozdawicką, które wypadło na niekorzyść tej ostatniej, i które pomijam, jako nieestetyczne i nienależące do rzeczy, i poleciła nakoniec Maniowi, ażeby się starał o znajomość z panem Zacierkiewiczem.
Zrobienie tej znajomości nie było trudnem. Pan Zacierkiewicz zwykł był zachwalać w inseratach Orędowniczki doskonałość swojego spirytusu i rozmaitych jego postaci i przetworów, jako też olbrzymie rozmiary swoich fabryk. Poznawszy się z nim w biurze, gdzie przyjmowano ogłoszenia, pan doktor-redaktor powiedział mu, jak mocno zajmuje się przemysłem krajowym i objawił chęć zwiedzenia jego zakładów. Pan Zacierkiewicz był z tego bardzo zadowolonym, i oświadczył nawet gotowość przysłania koni po pana redaktora. Dr. Mitręga odparł atoli, że przybędzie własnym ekwipażem. Marcin musiał tedy w chwilach wolnych od czynności dziennikarskich wyglancować uprząż i odświeżyć dorożkę, i dostał nowy kapelusz z galonem, nowy czerwony kołnierz do starego migdałowego surduta, nowe rękawiczki, i co najważniejsza, nowe buty ze sztylpami, który to artykuł wymagał u niego właśnie odnowienia w sposób aż nadto widoczny. Po ukończeniu tych przygotowań, zamknięto Turpina w biurze redakcyjnem, mimo opozycyi ze strony pana Kosturskiego, który zwykł był używać tego zacisza w celach siesty popołudniowej, i dr. Mitręga udał się do fabryki spirytusu, przyległej do willi pana Zacierkiewicza. Fabrykant przyjął go nader uprzejmie, oprowadzał go po wszystkich schodkach i zakamarkach wyjaśniał mu rozmaite sposoby produkowania, dystylowania odczyszczania itp. spirytusu, nie darował mu ani jednego kotła, ani jednego alembiku, talerza pistorjuszowego, aparatu chłodzącego itp., a następnie zaprosił go na obfite śniadanie, skropione winami reńskiemi i francuskiemi, których aromat bardzo mile odbijał od zabijającego odoru fuzlowych olejków w gorzelni. Pan redaktor oświadczył się z chęcią poznania „szanownej pani dobrodziejki i całej szanownej rodziny“, i temu życzeniu jego stało się zadość. Rozmawiał z panią, z guwernantką, z panienkami, i podobał im się wcale.
Po tygodniu, nastąpiła druga wizyta, a po tej, pani Róża uchwaliła, że z gorzelnikiem nie ma co robić wielkich ceremonij, i że Manio może już wystąpić z deklaracyą swoich zamiarów. Manio wystąpił z deklaracyą. Pani Zacierkiewiczowa odesłała go do swego męża, a jej mąż odesłał go — wprawdzie nie do studjabłów, jak miał ochotę to uczynić, ani tam, gdzie pieprz rośnie, ale do „swego adwokata“, za którego pośrednictwem zwykł był załatwiać wszystkie interesa. Oryginalna ta odpowiedź na prośbę o rękę córki nie była nam znaną z rozmowy pana Zacierkiewicza z Jego Łaskawością ober-komisarzem, dlatego zapisujemy ją na tem miejscu. Dr. Mitręga udał się do adwokata, a ten oświadczył mu w formie prawnej, ale przystępnej bardzo i zrozumiałej, że pan Zacierkiewicz nie wydaje córek za ludzi, którzy nic nie mają, a nie umieją dystylować spirytusu.
Tym razem oburzyły się nawet te arystokratyczne in. stynkta, które uśpione drzymały na dnie serca pani Róży Swatalskiej. Żeby prosty gorzelnik śmiał dawać rekuzę człowiekowi idącemu z hidalgów, po części nawet spowinowaconemu z grandami, to świadczyło w istocie o zagrożonym i podminowanym stanie społeczeństwa, i czas było wezwać interwencyi władzy publicznej! Pani Swatalska, równie jak panna Klotylda, znały obiedwie hrabinę Koniecpolską. Przedstawiły jej rzecz, każda po swojemu, wykazując, iż hrabia Koniecpolski powinien nakazać Zacierkie wieżowi, zmusić go do oddania córki panu Mitrędze, albo państwo, kościół i społeczeństwo runą i wszystko pój dzie w gruzy, z wyjątkiem może fabryk spirytusu. Jego Łaskawość nie zdołał oprzeć się prośbom i naleganiom zjednoczonych stanów niewieścich, polecił tedy Giermeckiemu, ażeby mu zawołał Zacierkiewicza.
Widzieliśmy, z jakim skutkiem.

Epilogiem całej sprawy był złośliwy wiersz w Szturchańcu, opisujący niefortunne swaty oberkomisarskie w sposób tak niebezpieczny dla porządku i spokoju publicznego, że musiano aż przedsięwziąć nadzwyczajne środki ostrożności. Ober-Staats-Confiscator, tj. dygnitarz, któremu rząd Chaocyi powierzał opiekę nad wolnością prasy w Milicyi i Landweryi, zarządził formalną obławę na egzemplarze buntowniczego organu, skonsygnowano garnizon w koszarach i kazano kanonierom stać całą noc w pogotowiu przy armatach. Na ulicach każdy, komu przypadkiem jaki kawałek papieru wyzierał z kieszeni, ulegał całej surowości prawa, straż bezpieczeństwa okładała go bowiem szablami i kolbami, poczem ciągnięto go do więzienia i przetrząsano, a jeżeli znaleziono przy nim numer Szturchańca, zabierano go bez ceremonii. I przy tej wszakże sposobności łagodność i sprawiedliwość władz miejscowych występowała w całym blasku, nietylko bowiem zwracano zrewidowanym ich odzież, ale nawet wypuszczano niewinnych z więzienia bez protokołu i wszelkich formalności, nie żądając od nich wynagrodzenia za nocleg, jak to utrzymywała nieprzyjazna Chaocyi prasa zagraniczna. Co więcej, Ober-komisarz dowiedziawszy się o całej sprawie, kazał sobie pokazać pismo zawierające artykuł inkryminowany, a uśmiawszy się serdecznie polecił, ażeby zaprzestano dalszego bicia i rewidowania, i ażeby zwrócono zabrane egzemplarze; jednemu zaś z najbardziej i najniewinniej pobitych, posłał pięć idealników na plastry i na pijawki. Pomimo to, operacye powyżej opisane zaniepokoiły w wysokim stopniu mieszkańców Wilkowa i zwróciły ogólną uwagę na wiersz Języczkowskiego. Każdy czytał go i dowiadywał się pilnie o nazwisko młodzieńca, który dostał kosza za pośrednictwem oberkomisaryatu, a ponieważ w takich wypadkach fantazya wszystkowiedzów zwykła odgrywać niepospolitą rolę, więc niebawem połowa kawelerów wilkowskich podejrzaną była o niefortunne konkury do ręki panny Zacierkiewiczównej. Stanisław wiedział przypadkiem dokładnie, o kogo chodziło, ale gdy go panna Natalia o to pytała, nie wymienił swego pryncypała, lecz złożył odium całej sprawy na jakiegoś wojskowego, który wcale nie istniał. Wszystko to robił z wdzięczności dla dra Mitręgi.
Tymczasem, widokrąg finansowy szanownego doktora-redaktora zachmurzał się coraz bardziej. Stan dochodów z posiadłości jego tabularnych, Wielkiego i Małego Znikła, Niebywałów i Wulki Niebywalskiej nie zmieniał się wcale. Orędowniczka doniosła wprawdzie, że dziedzic tych włości zwany Mitręga, ze względu na tegoroczny nieurodzaj i inne klęski elementarne, darował dzierżawcom swoim całą tenutę, ale wiadomo nam, że i bez tego aktu wspaniałomyślności przychód nie byłby wystarczył na jedno śniadanie dla Turpina, ani nawet dla Fidusia lub Minionki. Majątki „Jaśnie Wielmożnego Mitręgi“ miały tylko tę jedną dobrą stronę, że wszelkie usiłowania wywłaszczenia go z nich w drodze przymusowej sprzedaży za zaległe podatki były bezskutecznemi, ponieważ ani na pierwszym, ani na drugim ani na dziesiątym terminie nie jawił się nigdy żaden nabywca. Drugą korzyścią było to, że nie ciężyły na nich żadne długi bankowe, i jakkolwiek dr. Mitręga usiłował niejednokrotnie zrzec się tej korzyści, wszystkie banki wzdrygały się jednomyślnie przed zamachem na rzecz tak rzadką, jak czystość ekstraktu tabularnego. Druga posiadłość pana doktora, t. j. Orędowniczka, opłacała się wprawdzie o tyle, że było czem pokryć druk, papier i honorarya współpracowników, licząc do nich i Marcina, na potrzeby zaś szpaków pana redaktora i jego własne, nic nie zostawało od czasu, jak hr. Skirgiełło zamiast na niedźwiedzie w kraju, polował na krokodyle w Nilu. Sytuacya finansowa, stworzona tym zbiegiem okoliczności, wymagała niezwłocznej naprawy, której poświęcimy rozdział następny.



ROZDZIAŁ VIII,

w którym okazuje się, jak mylna jest teorya przyrodników, że nic nie może powstać z niczego.

— Panie Stanisławie — rzekł pewnego razu dr. Mitręga do pana Wołodeckiego — czy zastanawiałeś się pan kiedy nad położeniem naszego ludu wiejskiego?
— I owszem, nie pracuje, nie oszczędza i traci jeden kawałek ziemi po drugim.
— Tak, ale jakież są środki zaradzenia tej niedoli?
— Hm, na razie nie widzę żadnych. Musi przyjść do tego, że będziemy mieli ogromnie liczny proletaryat wiej ski, wśród którego skrzętniejsi i rozumniejsi skupią w swem ręku większe obszary gruntów, a reszta z biedy nauczy się pracować i oszczędzać.
— Ależ lud nasz pracuje, pracuje w pocie czoła.
— Statystyka zaprzecza temu. Na takim obszarze, jaki zajmuje Milicya, w Anglii, we Francyi i w wielu innych krajach zaledwie trzecia część tych rąk, co u nas, zajmuje się uprawą roli, a jednak, chociaż ziemia u nas jest lepszą, produkcya nasza ani co do ilości, ani co do jakości nie staje na równi z produkcyą tamtych krajów.
Dr. Mitręga zamyślił się — odpowiedzi Stanisława nie miały bowiem nic wspólnego z planem, który miał w głowie. Zanucił więc jakąś melodyę, pobawił się trochę z Turpinem, kopnął go następnie nogą i odezwał się znowu:
— Wszystko to prawda, ale potrzeba ratować lud od lichwy.
— Ba, gdyby można!
— A dlaczegożby nie można?
— Bo lud, otrzymawszy pieniądze na mały procent i spłaciwszy żyda, zadłuży się znów u niego przy najbliższej sposobności, i zamiast jednego ciężaru, będzie miał dwa do dźwigania.
— Ej, panie Stanisławie, to są. poglądy... jakże... mistyczne, semistyczne...
— Pesymistyczne.
— Tak, chciałem powiedzieć, pesymistyczne. Dziwna rzecz, jak czasem mam słabą pamięć dla obcych wyrazów i nazwisk. Wyobraź pan sobie, wczoraj przy obiedzie palnąłem ni ztąd ni zowąd, że Homer był powieściopisarzem greckim. Wszyscy w śmiech, i dopiero hrabia Cedro młodszy musiał mi przypominać, że Homer był bardem szkockim, który pisał Luizjadę Kamoensa!
— Na Boga! — pomyślał Stanisław i zarumienił się w imieniu całej redakcyi Orędowniczki, ale nie rzekł nic i tylko postanowił sobie w duchu przy najbliższej sposobności pogodzić swego pryncypała nieznacznie z myślą, że Homer nie miał nic wspólnego z Szkocyą, z Luizjadą, ani z Kamoensem. Zapóźno, niestety; w najbliższym już bowiem numerze Szturchańca idealny jakiś dr. Mitręga, poświęcając się zawodowi literackiemu,

„Pragnął być wielkim, jak ów Ariosto,
Co był francuskich romantyków chłostą,
I by go dziwna wyniosła karyera,
Nad portugalskie sukcesy Homera.“

Na razie wszakże dr. Mitręga nieświadomy jeszcze tego, co mu groziło, mówił dalej:
— Ale wróćmy do rzeczy. Poglądy pańskie Są, jak powiadam, pesymistyczne. Cobyś pan przecież powiedział, gdyby założono bank, któryby włościanom, nota bene, zasługującym na wsparcie i bez własnej winy jęczącym w ręku lichwiarzy, pożyczał pieniądze, dajmy na to, na 12 od sta rocznie?
— Hm, zapewne, że taki bank byłby dobrodziejstwem.
— A widzisz pan! Otóż, kochany panie Stanisławie, chciałem pana prosić, ażebyś pan napisał artykuł, wykazujący konieczną potrzebę i pożyteczność takiego banku. Ale gorąco, jak to pan umiesz! Możesz pan także dodać, że grono obywateli, przejętych szczerą i bezinteresowną miłością ludu, powzięło myśl założenia takiej instytucyi, a nawet, „jak się dowiadujemy“, pierwsze kroki u rządu w tej mierze już są poczynione i potrzeba jeszcze tylko poparcia naszej ambasady w Krachenburgu. Możebyś pan tam co wspomniał o Władysławie, królu chłopków, i o Ludwiku XIV., który chciał, ażeby każdy chłop miał na obiad kurę w garnku...
— To jest, o Henryku IV. i o Kazimierzu Wielkim...
— Jak to, o Kazimierzu; przecież widziałem na obrazie Gersona, na którym król śpi, otoczony przez chłopków i chłopki, a w katalogu wyraźnie stało, że to król Władysław. Nawet cały obraz wygląda jakoś czerwono, jak gdyby malarz chciał wskazać, że to był król demokrata.
— Tak, ale królem Chłopów, kat exochen, zwano Kazimierza.
— To napisz pan już jak pan chcesz, i owszem, kat exochen, to brzmi bardzo dobrze — cytaty angielskie bardzo się prezentują w artykułach wstępnych.
— Tylko że ten będzie greckim...
— To jeszcze lepiej, to świadczy o wszechstronnej erudycyi autora. Tylko napisz pan koniecznie dziś jeszcze.
— Nie omieszkam, możesz pan być spokojnym.
W istocie, jakkolwiek Stanisław jakoś nie mógł uwierzyć w praktyczny skutek i w powodzenie banku, o którym dr. Mitręga mówił z takim zapałem, skomponował tego samego dnia jeszcze gorący artykuł, przedstawiający rzecz z jak najlepszej strony tak pod względem patryotycznym, jak i ekonomicznym i sławiący zasługę obywateli, którzy powzięli myśl tak zbawienną. Z miłości dla swego pryncypała, Stanisław nie szczędził cytatów w obcych językach, nie zapomniał także wspomnieć o Kazimierzu W. i Henryku IV., wykazując przytem, że myśl niesienia pomocy ludowi nie ma w sobie nic demagogicznego ani spekulanckiego, skoro powstała w sercu monarchów z Bożej łaski.
Dr. Mitręga był nad miarę zadowolonym. Kazał sobie wyjaśnić znaczenie wszystkich cytatów łacińskich, greckich, angielskich i francuskich i tak się przejął niemi, jak gdyby były utworem jego własnego geniuszu. Następnie porwał pierwszy egzemplarz Orędowniczki, który się wysunął z pod prasy, włożył go do kieszeni i zawoławszy Turpina, ruszył w jego towarzystwie na przedmieście, do dworku sekretarza Kluszczyńskiego.
Na ganku zastał pannę Natalię, od której się dowiedział, że „ojciec zaraz nadejdzie“. Usiadł więcna ławeczce i dla zabicia czasu rozpoczął rozmowę z panną sekretarzówną wyrazem żalu, że dawno już nie miał przyjemności jej widzieć.
— To pan raczej stajesz się rzadkością — odpowiedziała mu. — Ale nic w tem dziwnego: sprawy publiczne, literatura, a zapewne jeszcze i inne... jakże mam powiedzieć? zajęcia, nie zajęcia — myśli, afekta...
— Mówisz pani zapewne o sprawach serca. Co do tych, znam w redakcyi Orędowniczki kogoś, kogo właśnie te afekta ciągną w tę stronę raczej... i nie dziwię mu się wcale, lecz mu zazdroszczę.
— Nie rozumiem, o kim pan mówisz.
— Jak to, wszakże p. Wołodecki...
— P. Wołodecki! Co pan możesz mieć do zazdroszczenia p. Wołodeckiemu!
Słowa te powiedziane były w sposób, który w istocie stawiał p. Wołodeckiego w świetle mniej godnym zazdrości.
Dr. Mitręga bieglejszym był w dostrzeganiu takich subtelnych odcieni głosu, niż w innych naukach. Zresztą, od rana tak głęboko zajmował się kwestyami ekonomicznemi, że jak zwykle u ludzi mających umysł wytężony w jednym kierunku, sama z siebie nasunęła mu się myśl, że Zacierkiewicz jest wprawdzie bogatszym od Kluszczyńskiego, ale ma trzy córki, Kluszczyński zaś tylko jedną.
— Niewiele, zapewne, a przecież bardzo wiele — odparł bez namysłu.
— Na takiem stanowisku, jakie pan zajmujesz, i które pozwala panu obsypywać innych dobrodziejstwami, raczej p. Wołodecki mógłby panu wszystkiego zazdrościć. Wszak niedawno, czytałyśmy w dziennikach, jak szlachetnie pan postąpiłeś z dzierżawcami w swoich dobrach.
— O, ta bagatelka! — zawołał doktor, rumieniąc się naprawdę. — Wołodecki uparł się, ażeby o tem donieść w Orędowniczce. Opierałem się temu z początku, ale przekonał mię dowodząc, że dobry przykład zachęci innych obywateli do ofiar, które ocalić mogą wiele zacnych rodzin od ruiny ostatecznej. Moi dzierżawcy są zresztą moją bracią, bardzo dobrą i starą szlachtą.
Tą byli w istocie, w każdej karczmie bowiem siedział szlachcic, wywodzący się od Judy, który był synem Jakóba, który był synem Izaaka, który był synem Abrahama, który przyszedł z Ur, w ziemi chaldejskiej, w dolinę Jordanu.
— P. Wołodecki także ma panu wiele do zawdzięczenia.
— O, cóż znowu! Zresztą jest to bardzo dobry chłopak. niezmiernie wdzięczny, przywiązany do mnie i zdolny. Lubię go najlepiej ze wszystkich moich podwładnych.
Każda narzeczona wolałaby zapewne, ażeby jej narzeczony lubionym był przez swoich przełożonych, ale wolałaby jeszcze bardziej, ażeby ich wcale nie miał. W sposobie, jakim przemawiał dr. Mitręga, było coś upokarzającego dla niego, a tem samem, dla przyszłej jego towarzyszki życia. Dobrze jest być „dobrym chłopakiem“, ale niedobrze mieć protektorów, którzy konstatują w ten sposób protekcyonalny wobec panny, która jest przedmiotem wszystkich myśli „dobrego chłopaka“.
— To uznanie z pańskiej strony — rzekła panna Kluszczyńska — jest jedyną rzeczą, której można zazdrościć p. Wołodeckiemu.
— Przepraszam, znalazł on przecież gdzieindziej uznanie, godne zazdrości.
— Czy to kompliment, czy jest w tem co prawdy? — pomyślała panna Natalia — i rozważywszy rzecz nieco, zakonkludowała, że dr. Mitręga mówił prawdę, może nie chcąc, a może chcąc... Strategia i taktyka nakazują, jeżeli się jest w niepewności co do zamiarów przeciwnika, przedsięwziąć tak zwany forsowny rekonesans. Panna Natalia wraz z innemi córami Ewy posiadała intuicyjną znajomość strategii i postąpiła według jej prawideł.
— Kto sam znalazł uznanie takiej piękności, jak panna Gozdawicka, ten zapewne nikomu nic zazdrościć nie będzie i nie może.
— O-ho — pomyślał dr. Mitręga — to atak na dobre! Trzeba korzystać z pozycyi, którą można zatrzymać w rezerwie. — Kto wejdzie do ogrodu — dodał głośno smętnie — ażeby zerwać różę, królowę kwiatów, i dowie się, że już jest przeznaczoną komu innemu, ten rad nie rad kontentować się musi skromniejszym kwiatkiem, stokrotką czasem...
Głośne szczekanie Turpina przerwało rozmowę w tym interesującym punkcie. Powodem alarmu był sekretarz, który wracał do domu. Dr. Mitręga ukarał swego brytana surowo za jego niewczesną czujność, i postanowił przytem w duchu nie zaniedbywać żadnej sposobności zbliżenia się do panny Natalii. Ona ze swej strony postanowiła być jeszcze więcej oziębłą dla Stanisława, niż dotychczas, ale nie sprzeciwiać się matce w jej zabiegach polegających na sprawianiu i znaczeniu olbrzymiej ilości różnej bielizny i sreber stołowych. Wszak zwyczajem jest, że przedmioty tego rodzaju znaczone bywają jedynie cyframi panny młodej...
Po długiej konferencyi z sekretarzem, dr. Mitręga popędził wprost do swoich ciotek, w szczególności zaś do jednej z nich, pani Swatalskiej. Każdy czytelnik domyśli się zapewne powodu tej wizyty, jak niemniej i tego, że pierwsze słowa panny Szlachcińskiej na wzmiankę o Kluszczyńskich były, że kluska niedaleko odbiegła od zacierki, i że legumina jest zawsze leguminą. Te same względy atoli, które przemogły w pierwszym wypadku, okazały się tu zwycięzkiemi. Pani Swatalska postanowiła działać bezzwłocznie, a to tym razem bezpośrednio, tj. bez interwenyi ober-komisaryatu lub innej jakiej władzy.
Nim atoli przypatrzymy się temu działaniu, chronologia każe nam rozpatrzyć się w konferencyi dr. Mitręgi z sekretarzem Kluszczyńskim i w jej rezultatach.
— Cóż, panie te, panie tego, źle, panie doktorze dobrodzieju? — zagadnął pierwszy sekretarz, — Laputańczycy mieli interweniować w Golkondzie, i nie interweniują, a z zatargów między Dalekarlią a Peloponezem także ponoś nic nie będzie tego roku, bo już niebawem śnieg zacznie padać, choć to w Peloponezie... Dosyć, że znowu musimy czekać i czekać, a tymczasem przyznam się, że gazety nasze djabelnie nudne!
— Nudne, nudne! Oklepany frazes ludzi powierzchownie rzeczy sądzących!
— Ba, już bo nawet i Szturchaniec zaczyna to wytykać! Czytałeś pan numer dzisiejszy? Właśnie wyszedł!
— Miałbym też właśnie co czytać! Pijane halucynacye jakiegoś oczajduszy Języczkowskiego, który ma delirium tremens i skończy kiedyś w rynsztoku! Nam, panie sekretarzu, w których sercu i ręku spoczywa przyszłość kraju, potrzeba zapatrywać się poważnie na sprawę publiczną, nie zaś zbywać ją płaskiemi żartami. Przyszedłem właśnie w tym celu, ażeby pomówić na seryo z panem dobrodziejem i zasięgnąć jego doświadczonej i światłej rady w pewnej kwestyi niezmiernie ważnej i żywotnej, co do której mam projekt zupełnie już wypracowany i gotowy. Potrzeba mi tylko kogoś, co tak doskonale zna stosunki nasze wiejskie.
— O, znam je doskonale! Za młodych lat byłem wicesubstytutem zastępcy podinspektora niższej nad-rady okręgowej w Stawiczanach...
— Nie wątpiłem nigdy o wszechstronności wiedzy sekretarza dobrodzieja. Otóż przystępuję do rzeczy. Pierwszem naszem zadaniem jest oczywiście bezwzględna opozycya przeciw Chaocyi, na zasadzie braterstwa wszystkich ludów jaźwingowskiego pochodzenia, do których należą Milicyanie, Merchy, Horczkodrajowie i inne plemiona wsławione w dziejach i odznaczające się własną, odrębną cywilizacyą i wspólnością języka...
— O, tak, wspólnością języka! Ja sam z łatwościa rozumiem każdego Merchę, zwłaszcza, jeżeli mówi po koszamerdynersku. Ale co do tej opozycyi przeciw Chaocyi, to panie te, panie tego, trzeba nam ostrożnie... można narazić kraj na straty nieobliczone. Lat temu kilkanaście, ojciec tego właśnie Wołodeckiego, który jest u pana w redakcyi, stracił chleb i umarł w nędzy z powodu, iż kilku opozycyonistów wieczerzało i nocowało w jego domu, o czem oczywiście dowiedział się oberkomisaryat. Miałem sam wiele do cierpienia z tego powodu; wyobraź pan sobie, że mnie, wypróbowanego patryotę, mnie, śmiano podejrzywać o tajny donos w tej sprawie!
— Okropność! — zauważył dr. Mitręga, notując sobie wszakże ten fakt w pamięci. — Ale, nie oddalajmy się od przedmiotu. Jeżeli mówię o opozycyi, to o opozycyi legalnej, takiej np. w jakiej byliśmy stawiając kandydaturę Ciemięgi przeciw Bombogromskiemu.
— Brawo, taka opozycya, w to mi graj, panie te, panie tego!
— Spieszę do konkluzyi. Ażeby legalna opozycya była skuteczną, trzeba mieć masy za sobą, tj. lud wiejski. Tymczasem lud ten jest w ręku lichwiarzy żydowskich, z których go wyrwać potrzeba, i do tego też zmierza mój projekt Banku Filodemicznego, obliczonego na razie na 3 miliony, a z czasem, na 30 milionów i więcej kapitału.
Sekretarz aż potarł głowę, na którą mu pot wystąpiły spostrzegł, że nie ma na niej czapeczki, włożył ją tedy i zdjął natychmiast, trąc włosy coraz mocniej i wyrażając w całej postawie swojej najkompletniejsze osłupienie. Po chwili zaledwie zdołał powiedzieć:
— A... a... zkądże wziąć tyle pieniędzy?
— Tyle! — rzekł dr. Mitręga z uśmiechem. Sekretarz zdajesz się być mniej obeznanym z manipulacyami finansowemi?
— To jest... tak... do pewnego stopnia... lecz miliony, miliony!
— Miliony są tylko frazesem, nie jeden co niemi operuje, nie widział ich nigdy. Proszę mię posłuchać. Jest nas dziesięciu, dwunastu, dwudziestu. Tworzymy grono założycieli, subskrybujemy, powiadam: subskrybujemy, nie płacimy, razem 100.000 idealników, układamy statut i przedkładamy go do zatwierdzenia w Krachenburgu. Zatwierdzenie to mam już jakby w kieszeni, dzięki moim stosunkom z różnemi ambasadami, zawiązanym podczas ostatniej akcyi politycznej. Na zasadzie statutu wydajemy obligi dłużne, w sumie, przypuśćmy, jednego miliona. Obligi te sprzedajemy na giełdzie, po kursie, oczywiście, niższym od nominalnego np. 90 za sto. Używamy do tego ajenta, dyrekcyi jakiego, banku krachenburgskiego lub tp. Ten zastrzega sobie prowizyę 5 od sta, drugich 5 od sta zatrzymujemy sobie, jako należący nam się zysk założycielki. Mamy więc już 50.000 czyli połowę naszej subskrypcyi. Zostaje 800.000 idealników, które rozpożyczamy na 12, a z różnemi dodatkami, 20 od sta. Od nominalnego miliona, wyniesie to 200.000 rocznie, a ponieważ od obligów płacimy tylko 6 procent, więc zostaje nam rocznie 140.000 zysku od jednego miliona, a przeszło 500.000 od trzech milionów. Zysk więc wcale znaczny, nieprawdaż, a przecież jakie to dobrodziejstwo dla tego nieszczęśliwego ludu, który płaci żydom sto i dwieście nawet za sto, lichwy!
— Panie, to plan genialny, kolosalny! Ale czy to być może, czy to nie złudzenie?
— Oto jest drukowany projekt statutów, a oto formularz podania, na którym brak tylko podpisów założycieli.
— Więc... nie ma jeszcze żadnego założyciela?
— Cha, cha, to właśnie mój sekret. Nasza szlachta uroiła sobie, że bez niej nic zrobić nie można, i chciałaby wszędzie rej wodzić. Ma się rozumieć, że od kogo wychodzi inicyatywa, ten później ma większe prawo do prezesostwa, do nadzoru, do dyrekcyi itp. Otóż postanowiłem raz ukarać moich panów braci grandów i hidalgów, i pokazać im, że i bez nich, samem mieszczaństwem milicyjskiem czegoś dokazać można. Znajdzie się i dla nich miejsce, ale na szarym końcu. Dlatego też sekretarz dobrodziej jesteś pierwszym, przed którym cały mój projekt wyjawiam. Nie wątpię, że znajdziemy uczestników.
— Hoho! Dlaczego! Jest Abel, Bandura, Bykowski, Ceber, Cygański...
— Jakto, cała nasza „czerwona“ lista, i cała „zielona?“
— Cała! Cała!
— Skoro tak, to należy nam wybierać najpierw ludzi dyskretnych, a następnie i takich, którzyby nie wahali się ponieść pierwszych drobnych wydatków na koszta założenia, podróży do Krachenburga itd. Następnie, ja i sekretarz udamy się do Krachenburga, dopilnujemy osobiście sprawy i wrócimy na parę dni tylko, ażeby ukonstytuować się, wygotować obligi, i znowu: wio! po pieniądze. Tutaj tymczasem inni koledzy dobiorą nam roztropnych ajentów, których rozeszle się po prowincyi, ażeby wydawali promesy na zaliczki i pożyczki — i tak, najdalej za miesiąc, Bank Filodemiczny będzie w pełnym ruchu. Muszę jeszcze tylko zrobić uwagę, że prawo do zysków służyć będzie każdemu w miarę subskrybowanego udziału. Ja nie mogę w tej chwili subskrybować więcej jak 5000 idealników.
— Ja subskrybuję 20.000 tymczasowo, a potem, zobaczymy!
— A więc, dla przykładu, proszę! — Tu dr. Mitręga przysunął sekretarzowi arkusz starannie porubrykowany.
— Sądziłem, że pan doktor?...
— Jakto, już niedowierzanie? Wszak to jest dopiero arkusz prowizoryczny. Później dopiero sporządzi się akt notaryalny, formalnie i prawnie obowiązujący.
— Ach, dla Boga, wszak nie tak myślałem! Sądziłem tylko, że pan doktor, jako inicyator...
— Nigdy w świecie! na prezesa trzeba nam człowieka poważniejszego wiekiem, doświadczeniem i stanowiskiem, jak np. pan sekretarz dobrodziej!
— Kochany doktorze dobrodzieju!
Nastąpiły wzajemne uściski i zapewnienia przyjaźni, a po nich, podpisano arkusz. Plan, który w powyższej rozmowie wyłożyliśmy w głównych jego zarysach, znalazł licznych i chętnych adherentów. W lot subskrybowano całą sumę 100.000 idealników, sporządzono akt notaryalny, wybrano sekretarza Kluszczyńskiego prezesem, dra Mitręgę dyrektorem nowej instytucyi. Na kasyera zarekomendował członek nadzoru pan Bandura niejakiego Salewicza, młodego człowieka ze Stawiczan, a pan Kluszczyński zatwierdził go jako pochodzącego „z dobrego gniazda“, o czem nieco wiemy z listów pani Wołodeckiej do syna. Założyciele złożyli nawet w gotówce około 3000 idealników na „koszta przedwstępne“, w czem i dr. Mitręga figurował z wkładką 150 id. zastosowaną do swego udziału.
Wśród tego wszystkiego, Stanisław redagował coraz pilniej i zawzięciej Orędowniczką Wilkowską, całą rozśpiewaną obecnie w hymnaclj pochwały na Bank Pilodemiczny i na jego założycieli, prawdziwych, szczerych przyjaciół ludu, pełnych energii, zdolności itd.
Redagował, powiadam, Stanisław coraz pilniej i zawzięciej, cóż bowiem miał biedaczysko robić? Był narzeczonym — świadczył o tem pierścionek, zimny reflektor jego uniesień miłośnych. Świadczyła o tem i pani Kluszczyńska, ile razy bowiem pojawił się w dworku, pokazywała mu jakiś nowy przybytek do wyprawy Natalii. Ale niestety, nic więcej o tem nie świadczyło. Panna Natalia, gdy ją zastał w domu, nie mówiła z nim prawie nic, albo tylko półgębkiem — chciałem powiedzieć, półusteczkami. Najczęściej nie zastawał jej wcale. Nie pojmował, co się działo, czuł tylko instynktem, że jakieś nieznane coś wciska się nieprzełamaną zaporą między niego a jego ideał. Raz powiedziała mu to sama bez ogródki, ale jeszcze nie w formie rekuzy:
— Będzie zawsze między nami coś, co nas będzie rozłączać.
Myślał o tej swojej nieszczęsnej profesurze, o jej pretensyach — zdaniem jego słusznych — ażeby jej mąż miał stanowisko niezawisłe i poważne. Jednę tylko myśl odpychał ciągle, chociaż mu się uporczywie nasuwała, tę, że go Natalia nie kocha i nigdy nie kochała, że nawet w ogóle należy do osób nieumiejących kochać lub kochać się tak, jak jeszcze tu i owdzie młodzi ludzie praktykujący spóźnioną w drugiej połowie XIX stulecia poezyę w życiu, pojmują miłość.
Muszę tu zrobić jedną uwagę, i zastrzedz się przeciw jednej możliwej insynuacyi.
Uwaga moja jest tej treści, że uderzająco piękne panny, szczególnie dobrze wyrośnięte i rozwinięte, i posiadające duże, oryentalnego niemal blasku ciemne oczy, najmniej jakoś przystępne są temu uczuciu tkliwemu i porywającemu, dla którego wydają się jakby stworzone. Do tego stopnia, że gdybyśmy byli poganami, jak Grecy, w naszej mitologii Wenus byłaby nie osobą, ale osóbką, szczupłą często aż do przesady, i kwalifikującą się chyba jako figurynka gipsowa na biurko, a nie na posąg taki, jakiego szczątki wykopano w Melo.
Zastrzeżenie się zaś czynię niejako — mówiąc językiem prawniczym — „in aeternam rei memoriam“, na wypadek, gdyby niniejsza makulatura moja szczególnym trafem przechowała się do późniejszego czasu, i wpadła kiedy w ręce jakiemu badaczowi dawnych obyczajów. Powiedziałem, że w drugiej połowie XIX stulecia poezya jest spóźnioną, nie na czasie, i że mało kto praktykuje ją w życiu, chociaż wszystkie kosze redakcyjne świadczą o gwałtownej hyperprodukcyi poezyi pisanej. Należy to wszakże uważać jako modę równie przemijającą, jak inne. Są, a po nas zapewne pojawią się w większej ilości, ludzie umiejący kochać i nienawidzić, poświęcać się lub mścić, jednem słowem, żyć uczuciem nie odnoszącem się wprost do chleba powszedniego, a więc — poezyą. Konstatuję jedynie, że około r. 1880 Europa posiada bardzo mało tego towaru „na składzie“, i że popytu na niego wcale prawie nie ma.
Stanisław martwił się, mizerniał, pracował, i znowu się martwił. Przez dziwną jakąś reakcyę, twórcza strona jego umysłu, a więc strona niezawiślejsza nad inne, od woli ludzkiej, poruszała się na zupełnie innych torach. Pisał wiele i poza Orędowniczką, a wszystko co pisał, było pełnem swobodnego humoru, wolnego od goryczy i innych tego rodzaju exsudatów zawiedzionego serca. Szedł zwykle z grobową miną do przyjaciela swego, p. Smiechowskiego, poddawał się bez opozycyi i jęku jego szyderczym wycieczkom, a wysłuchawszy ich, wyjmował z kieszeni jakiś manuskrypt i dawał mu do czjtania. Władysław śmiał się wówczas serdecznie, do rozpuku, konfiskował manuskrypt i mówił, że musi go pokazać „Maryni“. Marynia, jak sobie może przypomni czytelnik, była to starsza córka państwa Smiechowskich, która niebawem miała już opuścić pensyonat. W jakiś czas później, Stanisław znajdował utwór swój ogłoszony drukiem, z podpisem autora, w jakiemś piśmie niepolitycznem, a jeszcze później, otrzymywał przez pocztę niespodziewane zupełnie honoraryum. Tak to zawsze prawie bywa prawdą, że smutni ludzie piszą najzabawniejsze rzeczy.
A panna Natalia?
O nią dowiadywać się musimy u pani Swatalskiej.
Pewnego razu, wśród najgorętszej „akcyi“ dotyczącej założenia Banku Filodemicznego, stanął przed dworkiem pp. Kluszczyńskich powóz (NB. najęta tak zwana „remiza“, wyglądająca jak ekwipaż prywatny), z którego wysiadł p. Mitręga, a w którym została jakaś niemłoda już pani. Na ganku była pani sekretarzowa i panna Natalia.
— Czy wstąpić po ciebie, Maniu? — zawołała dama z powozu.
— Jeżeli ciocia łaskawa, prosiłbym za godzinkę.
Ciocia pozdrowiła grzecznie obie panie na ganku, skinęła ręką siostrzeńcowi i odjechała. Za godzinkę trwającą około 10 minut wróciła. Manio konferował w najlepsze z Ablem, Bandurą, Bykowskim, Cebrem, Cygańskim i t. d. o planach finansowania obligów Banku Filodemicznego na giełdzie w Krachenburgu, musiała więc ciocia poczekać. Grzeczność nakazywała prosić ją, żeby wysiadła. Że wysiadła natychmiast, o tem nie wątpi zapewne nikt, kto się domyślił, że cały manewr ułożony był z góry. Nietylko wysiadła, ale piła wodę z konfiturami, a później kawę, i nie przestawała wynurzać radości, że ma przyjemność poznać dom, o którym Manio zawsze z największym tylko zachwytem wspomina. Chociaż młodzi ludzie zawsze w takich razach skłonni bywają do przesady, ciocia musi zarzucić Maniowi, że jeszcze nie dosyć pięknych rzeczy naopowiadał jej o tym domu, a w szczególności o pannie Natalii? Gdzie on miał oczy? Co to za porównanie z pewną panienką, z którą go, między nami mówiąc, swatano, gdybym ja (ciocia) nie była założyła stanowczego veto. Czy panna Natalia będzie na kursach? (N. B. końskich, nie giełdowych.) Nie, bo mama zbyt jest zajętą gospodarstwem. Ach, gdyby mama pozwoliła, ciocia przyjechałaby po pannę Natalię — bo także czuje się osamotnioną, z powodu, że siostra jej, panna Klotylda z Komerażowic Habdank Siebenzwetschk-Szlachcińska (piszemy się Siebenzwetschk, po Wielkim Mistrzu Krzyżackim Siebenzwetschku, który był naszym przodkiem po mieczu[4]) — obawia się przeciągów, a te na kursach mają być tak wielkie, że często dżokieje a nawet panowie, spadają z koni. Mama przyjmuje propozycyę z wdzięcznością; dlaczego Natalia nie ma się zabawić? Natalia jest tedy na kursach, w ekwipażu pani Swatalskiej. Przedstawiają jej jakiegoś starego barona, który ogląda ją tak ciekawie, jak gdyby była folblutką wyprowadzoną na sprzedaż. Turpin dr. Emanuela wpada na arenę między ścigające się konie. Rotmistrz baron von Mordelement okłada go szpicrutem, p. Emanuel przysięga (w ekwipażu), że jutro o wschodzie słońca zgładzi rotmistrza kulą z tego świata. Ciocia chce mdleć, Natalcia ze łzami w oczach błaga p. doktora, ażeby się uspokoił — dr. Mitręga wspaniałomyślnie darowuje życie Mordelementowi.

Tak tedy, panna Natalia jest accaparée przez p. Swatalską, bywa u niej w domu, towarzyszy jej po kwestach, po zebraniach na cele dobroczynne. Nie słyszy nic, jak tylko: „nasz kuzyn hrabia X. i nasz kuzyn baron Y.“ „Ta nudna Jej Łaskawość, ober-komisarzowa hrabina Koniecpolska, ambetuje mię swoim kreszem“. „Książę chaocki Childeryk mówił mi: savez-vous, chère comtesse, znałem jednego Siebenzwetschka w Honolulu na dworze królewskim, aber das war ein ausgelassener Patron“. „Manio dojdzie do wielkich rzeczy, bo ma ogromne talenta i znakomite koneksye. Hr. Koniecpolski powiedział mu na wyścigach, ażeby nie zapomniał przyprowadzić żonę na pierwszą recepcyę, skoro się tylko ożeni“. (NB. recepcye u ober-komisarza bywają nie przyprowadzane, ale proszone.) — Widzimy z tego, że pauna Natalia bawi się, ale w duszy jest smutną. Stanisław bawi drugich, a w duszy jest jeszcze smutniejszym. Na tej sytuacyi psychologicznej kończymy rozdział.



ROZDZIAŁ IX,

który składa się z dwóch poświęceń, w ogólnej sumie 54.000 idealników, z dodatkiem pięknej panny.

Kto widział salon państwa Smiechowskich wówczas, gdy mieliśmy przyjemność oglądać go po raz pierwszy, nie poznałby go obecnie. Wszystko w nim, że tak powiem, „lśniło się i pachnęło porządkiem“ i elegancyą. To samo można było powiedzieć o przedpokoju, o pokoju jadalnym, o pokoju p. Władysława, a gdyby dyskrecya nie zabraniała nam zaglądać do innych apartamentów, przekonalibyśmy się, że nie było w całym domu jednego zakątka, do któregoby nie można dopuścić badawczego i krytycznego oka nujwielomowniejszej sąsiadki. Na razie atoli zostaniemy w salonie, w którym bujne i dobrze utrzymane kwiaty i rośliny egzotyczne tworzyły — przy pomocy kaflowego pieca, sztuczną wiosnę, podczas gdy na dworze świstał wiatr listopadowy i bił mokrym śniegiem w szyby. Zawieszone u sufitu dwie lampy oświetlały środek pokoju, zostawiając resztę w półcieniu. Środek ten zajmowały dwie wygodne kanapy, umieszczone po obu dłuższych bokach dużego stołu, zapełnionego przyborami do herbaty, którą zwiastował zresztą już zdaleka tak miły w jesieni i zimie szum samowara, umieszczonego gdzieś w kąciku koło pieca, jakoteż aromat, wykluczający z góry wszelkie nieprzyjemne reminiscencye pewnych papierowych idealników, zaparzonych swojego czasu w czajniku przez „Basię“. Aromat ten, czajnik, filiżanki, talerzyki, zakąski i t. d. składały się owszem na całość bardzo apetytną, i był to w ogóle salonik, w którym każdemu wchodzącemu natychmiast robiło się jakoś bardzo dobrze i swojsko. Ażeby jeszcze bardziej spotęgować zdumienie łaskawego czytelnika, pospieszam dodać, że na jednej z pomienionych kanap siedziała pani Alojza, o wiele może trudniejsza do poznania od swojego salonu. Ubrana i uczesana jak Pan Bóg przykazał, odmłodniała o jakie pietnaście lat, a w twarzy jej nie było ani śladu owej nieszczęśliwej miny, budzącej podejrzenie o ból zębów. Uśmiechała się i brała dość żywy udział w rozmowie, którą prowadził jej mąż ze Stanisławem Wołodeckim, podczas gdy geniusz domowego ogniska, którego dziełem były wszystkie te zdumiewające zmiany, tak trudne do uwierzenia, krzątał się około herbaty w postaci 16 do 17 letniej panienki średniego wzrostu, o której wiemy dotychczas tylko, że nazywała się Marynia i wyszła niedawno z pensyonatu.
Krzątała się, jak mówię, około herbaty, i to z takim ferworem, który odrazu pozwalał odgadnąć, że odziedziczyła raczej żywy temperament ojca, niż flegmę matki. Czasem, gdy się odezwała do pokojówki, albo do młodszego braciszka — który, nawiasem powiedziawszy, miał tym razem obuwie na nogach i od dłuższego już czasu ani razu nie opuścił szkoły — wymknęła jej się jakaś uwaga dobroduszna wprawdzie, ale przecież zaprawiona czemś nakształt owego sarkastycznego humoru, którym p. Smiechowski osładzał sobie niegdyś, jak widzieliśmy, codzienną swoję mizeryę domową. Rysy twarzy miała niezbyt regularne, ale tworzące całość pociągającą, a nadewszystko krasił ją wdzięk młodości i świeżości, którego później ani liliowa woda, ani ryżowa mąka zastąpić nie są w stanie. Nie była to zresztą tak zawzięta mała gospodyni, ażeby ją ze wszystkiem absorbowała przyjęta dobrowolnie rola Heby, owszem słuchała naiwnie rozmowy toczącej się u stołu, i parę razy w połowie drogi do samowaru, zatrzymała się była, słuchając długiego wywodu Stanisława, do którego dała powód pani Smiechowska.
Chodziło o nic mniej i o nic więcej, jak tylko o darwinizm. Od pewnego czasu odbywały się w Wilkowie odczyty przeznaczone głównie dla płci pięknej, któremi popisywali się najczęściej młodzi przyrodnicy, wielbiciele nowych badań w dziedzinie fizyologii i biologii. Być może, iż stosowali swoje wykłady do auditorium, z którem mieli do czynienia, być może także, że niejednemu wyrwało się coś niewczesnego i niepotrzebnego — dość, że odczyty te wywołały opozycyę w kołach ludzi starszej daty i opozycyi tej dała wyraz pani Alojza, oświadczając kategorycznie, że „darwinizm może sobie być bardzo mądrą rzeczą, ale dla panienek nic nie wart, bo podkopuje religię, i dlatego lepiejby było, aby Marynia nie uczęszczała na te odczyty“.
— Żadna prawdziwa nauka nie może podkopywać religii, jeżeli religia opiera się na prawdzie — powiedział był sentencyonalnie Stanisław.
— Ale czyliż może być prawdziwą taka nauka, która człowieka wywodzi od małpy!
— Takiej nauki nie ma, chociaż przyznaję, że są przypuszczenia, które prowadzą do takiego wniosku. Przypuszczenia te atoli, równie jak i stwierdzone, poparte dowodami rezultaty badań naukowych, nie są w niezgodzie z naszą religią. Nauka dowodzi, że świat, który widzimy, nie powstał odrazu, że istoty organiczne powstały z nieorganicznych, że niższe z pomiędzy nich istniały dawniej i przekształcały się w coraz wyższe, póki nie powstał człowiek — a to samo, tylko w kilkunastu słowach i w języku, którego już dziś dokładnie nie rozumiemy, opowiada Mojżesz w pierwszej księdze Genezy. Według niego, równie jak według naszych kosmologów, ciała niebieskie wyłoniły się najpierw z chaosu. Według niego także, w późniejszym okresie dopiero, „drugiego dnia“ oddzieliły się na ziemi wody od lądów, i powstała powierzchnia mieszkalna. Według niego także, jak według darwinistów, ryby i amfibia poprzedziły ptaki, ptaki poprzedziły zwierzęta ssące, a zwierzęta te człowieka. Według niego także, Pan Bóg z gliny, a więc z podłego bardzo materyału, podlejszego od małpy, utworzył człowieka, tj. przywołał go do istnienia. Tylko że Mojżesz nie opisuje nam szczegółowo tego procederu rzeźbiarskiego, a uczeni widzą, ten proceder w przetwarzaniu się niższych istot na — wyższe. Przytem religia nazywa ową siłę twórczą, porządkującą świat, nadającą mu prawidła, Bogiem, a niektórzy uczeni opierają się używaniu tego wyrazu i zastępują go innemi — ale to jest już tylko kwestyą filologii i czczą walką o słowa. W gruncie rzeczy nie ma ateistów, każdy wierzy w jakiegoś Boga, tylko że każdy inaczej go sobie przedstawia. Źle robi ten; kto swoje pojęcia w tej mierze narzucać chce drugim, ale spodziewam się, że nasi prelegenci tego nie robią, bo to w pewnych warunkach byłoby niemal niegodziwością.
— I temu człowiekowi zarzucił nasz oberkomisarz, że uczy wykreślnej geometryi w sposób bezwyznaniowy! Katechetąby go powinni zrobić!
— Jakżeż katechetą — zauważyła pani Alojza — a panna Kluszczyńska?
Przed miesiącem, Stanisław byłby się zarumienił na tę wzmiankę, i byłby uczuł przyjemne bicie serca — teraz zaś tylko westchnął i niemal ze łzą w oku spojrzał na pierścionek z ametystem, który miał na palcu. Symptomata tego rodzaju nie przemijają niepostrzeżone w oczach doświadczeńszej płci pięknej“, zauważyła więc i pani Alojza, że Stanisław od tej chwili posmutniał bardziej niż zwykle, a zwykle bywał tak smutnym, że mógł przymiotem tym obdzielić całe towarzystwo — tylko że towarzystwo od czasu powrotu panny Maryni z pensyonatu było zupełnie nieprzystępne smutkowi.
Wzdychać zresztą i jemu nie dała długo Marynia. Na jej żądanie musiał najpierw ile możności szczegółowo wykończyć swoją argumentacyę, godzącą geologów i fizyologów z Mojżeszem, musiał następnie z najtragiczniejszą pod słońcem miną opowiedzieć arcykomiczną historyę o pewnym botaniku, który zapowiedział był właśnie odczyt „o wpływie muzyki na rozwój świata roślinnego“, i którego pomimo to nie zamknięto ani do domu obłąkanych, ani do kozy, jako oszusta, a nakoniec, musiał na poczekaniu przetłumaczyć jeden z owych pięknych wierszyków Heinego, do których istnieje muzyka Szumana, i których panna Marynia nie chciała śpiewać po niemiecku. Nareszcie musiał wyznać, że przetłumaczył także poemat o sporze rabina z mnichem, i musiał wyrecytować swoje tłumaczenie, którego komiczne efekta wypadły jeszcze komiczniej ze względu na ponurą postać i chmurne czoło deklamatora. Popadłszy do reszty w czarną melancholię, odszedł. Jak zwykle w takich razach, nastąpiła między pozostałymi krótka konsultacya co do zasług lub wad osoby, która właśnie salon opuściła. Panna Marynia oświadczyła krótko a węzłowato, że pan Wołodecki ma podobnoś więcej rozumu i talentu od wszystkich pp. profesorów, których poznała, i którzy, jak spostrzegła, nie mieli nigdy do powiedzenia nic niewyczytanego z jakiejś książki. Pani Smiechowska podzieliła się z mężem i córką swojemi spostrzeżeniami co do melancholii Stanisława. Pan Władysław ze swojej strony dodał:
— Szkoda chłopca; ma złote serce, a jeżeli sobie nie wybije z głowy tej urojonej miłości do panny Kluszczyńskiej, czeka go przyszłość niegodna zazdrości.
— Jakto, urojonej? — zapytała pani Alojza.
— Przecież nie możesz przypuszczać, ażeby młody człowiek z tą głową i z tym charakterem mógł kochać się na seryo w bezdusznej lalce i kokietce? Nie widywał prawie innej młodej osoby, prócz niej, jest w tym wieku, w którym niektórzy młodzi ludzie koniecznie potrzebują się kochać, i umieją idealizować sobie wszystko, na co patrzą; kokieterya panny zrobiła także swoje, i chłopak zadurzył się bez pamięci, a nie przejrzy ponoś, aż po niewczasie.
Gdybym był wówczas obecnym w salonie państwa Smiechowskich, byłbym panu Władysławowi zrobił uwagę, że tego rodzaju rzeczy nie mówi się przy córce, która i tak już przyznała się do wielkiego uwielbienia dla osoby pana Stanisława. Młody człowiek, który kocha się w kim innym, ma zawsze tę jednę przynajmniej wadę w oczach każdej panny, chociażby ta w nim sama najmniejszego nie znajdowała upodobania — ale jeżeli jest już początek takiego upodobania, a tatko z całą powagą, jaka mu z wieku i urzędu przysługuje, przeprowadza dowód, że ten młody człowiek właściwie wcale nie kocha się w tamtej drugiej pannie, ale mu się to tylko zdaje — to tatko lepiej zrobi, gdy pójdzie spać, nie powiedziawszy ani słowa. Zresztą, zobaczymy.
Przypadek sprowadził na drugi dzień w mieście pana Smiechowskiego ze Stanisławem. Ten ostatni był jeszcze smutniejszym, niż kiedykolwiek, i wyjątkowo skłonnym do wylań serdecznych. Wyspowiadał się tedy przyjacielowi z dziwnego zakroju, jaki przybrał był od pewnego czasu jego stosunek z panną Natalią.
— Nie rozumiem, o co chodzi — dodał na końcu — ale powiedziała mi wręcz, że „zawsze coś nas będzie rozłączać“.
— Powiedziała ci to? A więc, chyba wie...
— Co wie?
— Ha, nie powinienbym był może wyrywać się z tem, ale kiedy już zacząłem, muszę skończyć. Czy nie uważałeś przypadkiem, że Kluszczyński boi się mnie niepospolicie?
— Uważałem, ale...
— Nic, ale. A ciebie nie boi się trochę?
— To jest... raz, kiedy z polecenia jego żony, przypomniałem mu, czyim jestem synem, zmieszał się jakoś tak niespodzianie...
— Otóż widzisz, ten pan Kluszczyński, na oko jeden z najgłupszych ludzi w całym Wilkowie, jeden z tych ludzi, których od tak dawna świat przywykł nazywać „poczciwymi“, że poczciwość stała się niemal synonimem niemądrości, ten pan Kluszczyński jest w gruncie jednym z największych urwisów, jakich wydała Milicya wraz z Landweryą i uksiążęconem hrabstwem Sokołowskiem. Rzecz miała się tak. Przed laty, kiedy ty ledwie zaczynałeś chodzić, a ja już byłem uczniem szkół łacińskich, twój ojciec i pan Kluszczyński byli obaj urzędnikami chaockimi w Stawiczanach. Twój ojciec miał mały mająteczek, częścią odziedziczony, częścią pochodzący z posagu twojej matki. Część pieniędzy umieścił na hipotekach, a część trzymał w domu. Jednocześnie działo się to, co się powtarza od czasu do czasu, że rząd chaocki ścigał wszystkich malkontentów milicyjskich, w niezbyt przyjaznym zamiarze powieszenia ich na pierwszej szubienicy, jakaby się znalazła. Trzech takich malkontentów uciekało przez Stawiczany, i mieli rekomendacye od ojca pani Kluszczyńskiej, rządcy w dobrach starego hr. Skirgiełły, do pana Kluszczyńskiego. Ten umieścił jednego z nich na nocleg u siebie, a dwóch dał do twego ojca. Malkontent umieszczony u pana Kluszczyńskiego miał przy sobie sakiewkę z dwoma tysiącami czerwieńców, którą, kładąc się spać, położył pod poduszkę i której rano nie znalazł. Wiedziałem o tem wszystkiem, bo jak wiesz, sam pochodzę z rodziny malkontentów. Zrobiła się chryja, cicha i niewyraźna, bo ani malkontenci nie śmieli mówić głośno, ani nikt głośno przyznawać się do nich. Pan Kluszczyński skorzystał z okoliczności, że wszyscy trzej malkontenci, nim się rozstali wieczorem, zmęczeni drogą i brzydkiem powietrzem, wypili byli po kilka szklanek herbaty z rumem, która ich zamroczyła, wmówił więc w nich, że jego malkontent przed rozstaniem się, wręczył swoją sakiewkę do przechowania jednemu z dwóch malkontentów twego ojca, a więc czerwieńce zginęły u was, nie u niego. Twój ojciec nie rzekł ani słowa, przeliczył czerwieńce na idealniki, co uczyniło dziesięć tysięcy, tj. tyle, ile jeszcze posiadał kapitału, i oddał całe swoje mienie okradzionemu malkontentowi. Malkontenci odjechali, a w miesiąc później usunięto twego ojca z posady i wytoczono mu proces o przechowywanie malkontentów. Z procesu nic nie było, ale stary zmartwił się swoją ruiną i umarł, a pan Kluszczyński w rok później kupił małą wioskę, z której powoli zrobił większą, itd. Teraz uważaj. Ów okradziony malkontent żyje, jest to hrabia Grozdawicki, wiceszpitalnik powiatu Moszrodziejowskiego, którego widujesz w Wilkowie. Ile razy go widzę, klnie mi się na zbawienie duszy, że przypomina sobie najwyraźniej, iż nie oddawał nikomu sakiewki do przechowania, ale nocując u Kluszczyńskiego, włożył ją pod poduszkę. To jedna sprawa. Druga zaś jest u mnie w biurku. Oberkomisaryat ma zwyczaj od czasu do czasu sprzedawać stare akta, a ja mam zwyczaj kupować od kramarzy, co jest ciekawego. Między innemi kupiłem oryginalny donos, pisany i podpisany przez Kluszczyńskiego, tej treści, że tego a tego dnia tacy a tacy trzej malkontenci ścigani przez władzę nocowali w Stawiczanach u substytuta inspektoratu, Wołodeckiego. Zebrawszy te dwa fakta razem, natarłem na Kluszczyńskiego, ażeby przynajmniej twojej matce zwrócił owych 10.000, które, mojem zdaniem, poprostu ukradł. Wił się jak wąż i drżał, ale pieniędzy nie oddał. Chciałem udać się na drogę sądową, mając żywego świadka w osobie Gozdawickiego, ale twoja matka protestowała przeciw temu, a Gozdawicki, jako prawdziwy grand milicyjski, także niebardzo był rad zeznawać w sądzie, iż kiedyś przed laty on, wiceszpitalnik, bywał malkontentem! Na wszelki wypadek atoli został w mojem ręku ów fatalny donos, i pojmujesz, jakiby to efekt sprawiło, gdybym np. ogłosił publicznie, że wielki patryota, prezes rozmaitych komitetów i zakładów, sekretarz Kluszczyński, rozpoczął kary erę od podłej denuncyacyi, i od prostej kradzieży. Jeżeli panna Natalia wie cokolwiek o tem zajściu, a zwłaszcza jeżeli wie coś niedokładnego, coś np. o nieudowodnionym zarzucie złodziejstwa, ciężącym na jej ojcu, to słusznie powiada, że zawsze „coś was będzie rozłączać“.
Stanisław słuchał tego opowiadania jak bajki o żelaznym wilku, chociaż rozjaśniało mu ono niejedno, co słyszał bądź z ust swojej matki, bądź od p. Kluszczyńskiej. Niepodobna, ażeby nie czuł jak największego oburzenia przeciw szanownemu, poczciwemu sekretarzowi, ale z oburzeniem tem, przy ogólnym nastroju umysłu, w jakim się znajdował, łączyło się coś, czego dobrze nie mógł zdefiniować, a co odnosiło się do panny Natalii. Jeżeli znała całą sprawę tak, jak ją opowiadał Smiechowski, to była godną politowania, i w takim razie było jego obowiązkiem milczeć o tem na zawsze, a tylko kochać i kochać ją tak mocno, ażeby zapomniała o tem, co ich miało „rozłączać“. Jeżeli zaś przeciwnie, jak przypuszczał Smiechowski, wiedziała tylko o dawnych i bardzo przykrych zatargach jakichś między jej a jego ojcem, nie znając ich natury i przebiegu, to — to jeszcze i wówczas postanawiał milczeć, i nie poniżać ojca w oczach córki, ale tylko znowu kochać i kochać ją tak mocno, aby nie miała żalu do niego, jakkolwiek opartego na błędnem mniemaniu.
Przejęty temi uczuciami, udał się jeszcze tego samego dnia do dworku pp. Kluszczyńskich, i nie dając wcale do zrozumienia, iż wie coś więcej niż wiedział poprzednio, przemówił otwarcie, serdecznie i gorąco do swojej narzeczonej. Wyznał jej, że widzi w niej oziębłość, niechęć prawie, i zapytał drżącym głosem, czy ma zrzec się nadziei.
— Dałam słowo; mam tylko jedno słowo — odparła z miną godną Wandy w chwili, gdy rzucała się w wodę.
— Więc mogę nalegać na... na ojca pani, ażeby przyspieszył chwilę, dla mnie tak upragnioną?
— To pańska rzecz, nie moja. O to się nikt nie zwykł pytać.
Zapewne, pomyślał, jak mogłem pytać się o to?
Bez namysłu udał się do sekretarza, chociaż spojrzawszy na niego czuł, że mu słowa strzęgną w krtani. Sekretarz słuchał go z kwaśną miną, i mówił ciągle o sytuacyi, która się jeszcze nie wyjaśniła. Stanisław odparł, że nie wyjaśni się ona chyba nigdy, i zapytał nakoniec wprost, czyli ma widzieć w tem kunktatorstwie zamiar cofnięcia danego słowa?
— O, broń Boże! Ja mego słowa nie cofam! Tylko widzisz, kochany Stasiu, zaangażowałem kapitały w różne przedsiębiorstwa... Chciałem dać córce 50.000 gotówką... obecnie będę mógł dać ledwie połowę, a od drugiej procent...
— Ależ panie, co mię to obchodzi? Ja posagu panny Natalii nie potrzebuję i nie wezmę do ręki. Co pan jej przeznaczasz, to pan jej oddasz, ja z tem nie chcę mieć nic do czynienia! Chciej pan to pamiętać raz na zawsze, i w tym duchu sporządzić kazać dokumenta prawne, jakie będą potrzebne. Proszę tylko o jakiś termin stanowczy.
— Hm... teraz nadchodzi adwent; więc chyba aż po Trzech Królach, w zapusty... ot tak, w trzecią niedzielę...
Nie posiadając się z radości, Stanisław wybiegł donieść Natalii o tym pomyślnym rezultacie. Odwróciła twarz, ale uścisnęła go za rękę, a on z takim zapałem począł całować dłoń, którą mu podała, że nie widział nawet, co się działo w twarzy! A tymczasem otworzyły się drzwi i wszedł dr. Mitręga.
Sekretarz spostrzegł był przez okno nowoprzybyłego gościa i wybiegł na jego powitanie, poczem porwał go z sobą tak spiesznie, że zaledwie dał mu czas ukłonić się pannie Natalii i skinieniem głowy uznać obecność Stanisława. Tym sposobem, rozmowa interesującej nas przedewszystkiem młodej pary przerwaną została tylko na chwilę, i do towarzystwa przybył tylko Turpin dr. Mitręgi, który, ściśle rzecz wziąwszy, nie powinienby był przeszkadzać przy wymianie zdań i uczuć między narzeczonym a narzeczoną. Ale Turpin był to pies osobliwszego rodzaju, świadomy swego pochodzenia zamorskiego i swego wychowania u hr. Skirgiełły, pewny siebie, i według kaprysu obdarzający jednych sympatyą, a drugich antypatyą. Do istot posiadających pełne jego zaufanie należała panna Natalia. Na Stanisława zapatrywał się obojętnie, a ten ze swojej strony znosił go o tyle, o ile zwykle tolerujemy zwierzęta naszych przyjaciół albo przyjaciółek. Tolerancya ta bywa tem większą, im większą przyjaźń. Nie lubię np. pińczów, a jednak, przed laty gdy byłem pełnym nadziei „abiturientem“ gimnazyalnym, znałem pińcza, na którego widok serce mi omal nie wyskakiwało z kamizelki, w której oprócz niego był zegarek, widoma nagroda dobrze przebytej „matury“. Za nim bowiem, tj. za pińczem, a nie za zegarkiem, zwykła była pojawiać się na skręcie ścieżeczki pewna sukienka koloru lilas... ale było to bardzo dawno, i nie mówmy o tem. Dosyć, że kochałem niemal tego pińcza, a obecnie toleruje rozmaite mopsy, buldoki, wyżły i rattlery, ze względu na sympatyę, jaką czuję dla ich panów — damskich tylko piesków już nie znoszę, bo są źle prowadzone i nie zwiastują już pojawienia się lilowej sukienki. Otóż uczucia, jakie Stanisław żywił ku Turpinowi, stały mniej więcej na równi z mojemi obecnemi względami dla psiego rodu. Inaczej miała się rzecz z panną Natalią. Turpin był stanowczym jej faworytem. Wolno mu było wspinać się i opierać przedniemi łapami na jej ramionach — a był wzrostu średniego źrebięcia — wolno mu było ocierać czarny swój pysk o jej grecki nosek, wywracać ogonem jej doniczki z kwiatami, deptać po jej sukni albo układać się do snu opierając łeb na jej kolanach. Go więcej, zapewniała mię panna Siebenzwetschk-Szlachcińska, z powodu zatargów Minionki z Fidusiem stanowcza wszelkich psów nieprzyjaciołka, a nie wielka wielbicielka panny Natalii, że Turpin obdarzony bywał czasem całusami; czemu wszakże nie wierzę. Wierzę natomiast mocno, że jego przychylność dla panny Kluszczyńskiej i dla całego domu sekretarza miała pobudki czysto gastronomiczne. Zdaje mi się wszakże, że powiedziałem już dosyć, ażeby wytłumaczyć, dlaczego Turpin mógł być przeszkodą przy tête-à-tête, o którem mowa.
— Byłbym szczęśliwym, mówił Stanisław — usiłując nawiązać na nowo przerwaną przez przybycie dr. Mitręgi rozmowę — gdybym mógł mieć nadzieję, że pani doznajesz choć milionową część tej rozkoszy... to jest, chciałem powiedzieć, czegoś podobnego choćby z daleka do rozkoszy, jaką ja czuję...
— Turpin, moja śliczna ducia chodź tu, Torpińciu! (Turpin wspina się, jak wyżej powiedziano, i degustuje językiem pudr ryżowy z jej liców).
— Jaką ja czuję z powodu, iż pan sekretarz... iż ojciec kochanej mojej pani...
— Kochana ciucia! No, fe, nie lizać! A, piesek widzę głodny; pójdziemy do kuchni, pójdziemy! (Turpin daje dowód znanej psiej inteligencyi, machając gwałtownie ogonem wobec tej obietnicy i przewracając taburet, na którym się znajduje kapelusz Stanisława; poczem podskakuje ku drzwiom, obracając głowę ku pannie Natalii i naszczekując z całej siły.)
— Widzisz pan, jaka to poczciwa psina, jak on mię rozumie! Zaraz służę, tylko powiem Marysi, żeby mu dała co na podwieczorek!
I wybiegła z pokoju, skacząc jak dziecko w zawody z Turpinem, którego głos dał się wkrótce słyszeć z coraz to odleglejszych części dworku pp. sekretarstwa.
Stanisławowi nie pozostało nic, jak tylko ustawić na nowo przewrócony taburet, podnieść z ziemi swój kapelusz i wygładzić go rękawem od surduta, dla zabicia czasu. Gdy i to nie pomogło, jął przypatrywać się z uwagą dużej litografii, przedstawiającej majora Bombogromskiego, nie w chwili, gdy mówi: Zur Genesung! ministrowi królestw Chaocyi i Teremtecyi, ale w chwili, gdy wytrzeszczył ogromne oczy z obawy, ażeby nie usnąć. I to wszakże zajęcie okazało się niedostatecznem, i bohater nasz znalazł się w pozycyi, w której grzeczni ludzie nie zwykli zostawiać gościa. Nie miał po co zostawać w pokoju, gdzie go tak osamotniono, i nie mógł odejść, bo wypadało przecież pożegnać się z kimkolwiek, a tu tymczasem sekretarz miał widocznie jakąś konferencyę o interesach z dr. Mitręgą i niewłaściwem było wchodzić do jego pokoju i przeszkadzać; pójść zaś do apartamentów kobiecych i pożegnać się z paniami, na toby mój bohater nigdy się nie odważył.
Sytuacya ta trwała dość długo, przeszło kwadrans, i wybawił z niej Wołodeckiego sekretarz, wchodząc do bawialnego pokoju bez dr. Mitręgi. Był znowu jakiś nie swój i roztargniony; widocznie sprawiło mu to ulgę, gdy Stanisław zamiast zaczynać jaką rozmowę, przesłał tylko na jego ręce swoje uszanowanie paniom, pożegnał go i wyszedł, dodawszy tylko, że pozwoli sobie służyć państwu sekretarstwu jutro popołudniu.
Czytelnik i czytelniczka łaskawa mają prawo żądać od powieściopisarza, ażeby zdał sprawę z tego, co sobie bohater myślał wobec całego tego, po „deklaracyi“ niezbyt zwykłego stosunku, i wobec zbiegu opowiedzianych właśnie drobnych a jednak nieco dziwnych wypadków? Hm — mógłbym powiedzieć, że jak każdy człowiek pragnący złudzeń i lubiący żyć w złudzeniach, Stanisław bronił się jak mógł od rozczarowania. Ale to nie byłoby zgodnem z prawdą. Przyzwyczaił on się już był niemal do pewnej oziębłości ze strony swojej ubóstwionej. Czytał gdzieś, czy słyszał, że osoby wesołego i żywego temperamentu nie lubią okazywać nazewnątrz tkliwszych uczuć, chociaż je żywią w głębi duszy. Panna Natalia była widocznie żywego i wesołego temperamentu, skoro mogła jak mała dziewczynka bawić się z Turpinem — a więc, nie mogła lubić tkliwych scen, wylań serdecznych itd. Uścisnęła mu dłoń, to wystarczało — a pustota z Turpinem była tylko pretekstem, ażeby uniknąć gruchania i romansowania.
— Do którego zresztą zabrałem się jak student — dodał w myśli. — Trzech słów nie umiałem powiedzieć tak, jak mi szły z serca, i gubiłem się w niezgrabnych frazesach, które brzmiały jak lekcya źle memorowana. Gdybym był na jej miejscu, zaśmiałbym się w oczy takiemu jak ja, Romeowi. Ale ona, dobra jak anioł, udała że bawi się z Turpinem, którego przecież na seryo lubić nie może. Nieznośny psisko, i gdyby nie był własnością Mitręgi, nie ścierpiałbym go w pokoju. A ją przecież Mitręga nic nie obchodzi — jest jej nawet wstrętnym, bo ją upokarza mój stosunek do niego. Hm, hm — jakby to zrobić, żeby nic a nic nie tknąć z tych jakichś pięćdziesięciutysięcy, o których mówił Kluszczyński?
Oto, co myślał mój bohater i jak dalekim był od obawy rozczarowania. Mniej tymczasem spokojnie, niż w jego duszy, odbywały się rzeczy w dworku, który opuścił.
Powiedziałem, że sekretarz wszedł był do bawialnego pokoju bez dr. Mitręgi. Stanisław przypuszczał, że Kluszczyński zostawił doktora w swoim pokoju, zajętego jakiemi rachunkami, planami, statutami itp. Tymczasem było inaczej. Dr. Mitręga usłyszawszy szczekanie swego psa, wyszedł był innemi drzwiami zobaczyć co się dzieje, i czyli Turpin, który czasami umiał być niebezpiecznym, nie wyrządza jakiej psoty — sekretarza zaś zostawił zajętego podpisywaniem obligów Banku Pilodemicznego, które już miano puszczać w obieg i na każdym z których stało: Kluszczyński, prezes; dr. Mitręga, naczelny dyrektor; Salewicz, kasyer. Wyszedłszy aż do sieni prowadzącej na podwórze za domem, dr. Mitręga zastał tam pannę Natalię z Turpinem, który na jego widok natychmiast się uciszył. Z rozmowy, która się wywiązała przy tej sposobności, wyjmuję ustęp następujący:
— Panno Natalio! Miałożby być prawdą, miałożby w istocie, w istocie, być nieodwołalnem, co słyszałem przed chwilą z ust ojca pani?
Postawa i wyraz twarzy dr. Emanuela wyrażały w tej chwili boleść prawdziwie tragiczną.
— Pan Wołodecki — odparła zastosowując się jakoś odrazu do jego kamertonu i z drżeniem w cichym głosie — Wołodecki ma oddawna słowo mojego ojca.
— Ależ pani, pani... czy także dałaś mu słowo?
— Ja muszę... słuchać rodziców... ich wola... jest dla mnie świętą...
— To okropne! To... to... (chytając się ręką za czoło)... ja tego nie przeżyję!
— Pan?!
Najdłuższe francuskie a z „daszkiem“ nie byłoby wstanie zawrzeć w sobie tyle prawdziwego zdziwienia, udanego powątpiewania i źle ukrytego tryumfu, co to zwykłe a w tem słowie: pan?!
— Ja, ja pani! Ach czyliż potrzebuję mówić, czyliż nie wiesz pani, nie odgadłaś oddawna, jak cię ubóstwiam, jak ginę, schnę za twoim widokiem, jak cię kocham!
— Słyszałam przecież raz coś o zerwanej róży i o innym kwiatku...
— Ach, nie bądź pani okrutną! Zerwałem, zerwałem, nie różę, ale wszystkie węzły, w które mię uwikłać chciano, bo odkąd cię poznałem, całem mojem marzeniem, jedyną moją myślą, ty jesteś, Natalio!
Szanowna czytelniczka raczy zapomocą romansu jakiego wymowniejszego odemnie autora uzupełnić i upiększyć ten dyalog ile możności gorącemi słowami miłości i rozpaczy, ja przytaczam tutaj główną treść tylko, bo mam głowę nabitą myślami dr. Mitręgi o Banku Filodemicznym i o niektórych innych rzeczach, później wchodzących w zakres tej powieści.
Trwało to akuratnie kwadrans, t. j. tak długo, póki Stanisław nie wygładził w bawialnym pokoju swojego kapelusza i nie oglądnął fotografii majora Bombogromskiego, i póki sekretarz, podpisawszy się pięćset razy prezesem, nie wyszedł wybawić go z tej sytuacyi. Po upływie tego czasu, w owej sieni, prowadzącej na podwórze, i w obecności Turpina, wyjaśniło się, że dr. Emanuel Mitręga i panna Natalia Kluszczyńska kochają się miłością, jakiej nie znały najromantyczniejsze wieki, że kochać się będą dozgonnie, i że panna Natalia tego samego wieczora jeszcze upadnie do nóg rodzicom i będzie ich zaklinać, ażeby cofnęli przyrzeczenie dane Wołodeckiemu, którego nigdy nie kochała, dla którego czuła tylko najzwyklejszą między ludźmi życzliwość, a któremu tylko w dziewiczej nieświadomości własnych uczuć i poniekąd pod wpływem matki, przyrzekła rękę.
Gdy dr. Mitręga z kolei pożegnał się z sekretarzem i odszedł, nastąpiły w dworku Kluszczyńskich sceny, które zwróciły na siebie uwagę sąsiadów w tak wysokim stopniu, że jako wiarogodny sprawozdawca nie mogę pominąć ich milczeniem. Żałuję tylko, że zeznania jedynego świadka, który wszystko słyszał, t. j. Marysi, zbyt są bałamutnemi, by na nich polegać można. Z zeznań zaś wszystkich, zestawionych razem, wynika to jedno z pewnością, że w ożywionym bardzo dyalogu, który nastąpił, dominował długo wyłącznie prawie głos panny Natalii, podniesiony do wysokiego wcale dyapazonu; że następnie z płaczem, ale także bardzo stanowczo przemawiała pani sekretarzowa, o ile ją obok córki słyszeć było można; i że sekretarz mówił dość cicho, ale za to nakoniec ofuknął się bardzo głośno i jeszcze głośniej trzasnął drzwiami, potem już słyszano tylko szlochanie matki i córki.
Nazajutrz rano „panna“ wysłała Marysię po posługacza publicznego, a w godzinę później dr. Mitręga otrzymał bilet następującej treści:
„Jak przewidywałam, ojciec nie może się zdecydować na cofnięcie słowa, w nieszczęsnej chwili danego p. Wołodeckiemu, bo to nie zgadza się z jego zasadami. W takim tylko razie pozwoliłby na nasz związek, gdyby p. Wołodecki sam zwolnił go od tego interesu. N. K.“
Próbowałem parę razy skreślić, co „sobie myślał“ Stanisław, spróbuję teraz oddać tu pokrótce myśli dr. Mitręgi tak, jak one grupowały się po otrzymaniu tego biletu.
Myślał więc szanowny doktor, że stan interesów jego jest rozpaczliwy, i że obligi Banku Filodemicznego mogą połatać go chwilowo, ale radykalnie naprawić ruin nie zdołają, bo przyszłość ich jest mniej świetną, niż sobie wyobrażał prezes i cała rada zarządzająca. Myślał o pewnych długach, które pozaciągał był tu i owdzie w ciągu swojej doktorskiej, politycznej i literackiej karyery i które przedstawiały poważną sumę 25 do 30 tysięcy idealników. Myślał, że sekretarz, a obecnie prezes Kluszczyński, da córce 100 tysięcy posagu, że ta córka jest wcale piękną osobą, którą już ciocia Swatalska poczęła poniekąd w świat wprowadzać, i z którą będzie można pokazać się u ober-komirza i u ober-szpitalnika, zwłaszcza pozbywszy się kawalerskiej dorożki ze szpakami, a kupiwszy karetę i gniade meklenburgskie karosyery od hr. Spitzfindera, albo białe neapolitańczyki od barona Isztenadion. Ale myślał także, że Stanisław, mając tak fundamentalne słowo od p. Kluszczyńskiego, nie zwolni go od „interesu“, jak się wyrażała panna Natalia, zwłaszcza gdy dawała mu nad Kluszczyńskim przewagę jakaś tajemnica, której istnienia dr. Mitręga domyślał się z pewnych wskazówek, chociaż nigdy jej nie znał.
W tym ostatnim kierunku, równie jak w wielu innych, nie mylił się szanowny doktor. Kluszczyński nie pragnął w duszy niczego mocniej, jak pozbyć się Wołodeckiego i mieć zięciem człowieka, który miał takie koneksye, który mu wróżył miliony, i który prawdopodobnie sam ma jaki taki mająteczek, a więc nie będzie zbyt nieużytym, gdy będzie mowa o posagu. Drżał atoli na samą myśl narażenia się Wołodeckiemu. Chociaż bowiem ten ostatni był, jego zdaniem, miękkiego ducha człowiekiem, to był w przyjaźni z Smiechowskim, a ten był wstanie pchnąć go do zemsty. Sprawa sakiewki z czerwieńcami była zbyt dawną i trudną do wyjaśnienia, ażeby mogła wiele szkodzić, ale ów nieszczęsny dokument! Prezes Banku Pilodemicznego, opartego na uczuciu patryotycznem, pierwszy patryota w całym Wilkowie, napiętnowany publicznie jako denuncyant — to byłoby okropnem! Dlatego też p. Kluszczyński, lekceważąc swoją drogą napomnienia i przedstawienia żony, oświadczył córce kategorycznie, że nie zerwie ze Stanisławem, i że jej także zrywać z nim zakazuje, chybaby Wołodecki sam, dobrowolnie, miał się rozmyśleć i cofnąć.
Dr. Mitręga wahał się długo, jak się wziąć do rzeczy. Przypominał sobie wszystkie szczegóły, które mu mogły służyć za punkt oparcia do sądu o charakterze Stanisława; I — rzecz dziwna! Po długim namyśle nabył trafnego przekonania, że Stanisław zdolnym jest do ustępstwa z przyjaźni, a pomylił się tylko co do natury tego ustępstwa, zdawało mu się bowiem rzeczą niewątpliwą, że chodzi tu głównie i wyłącznie o posag panny Natalii, a tylko przyzwoitość nakazuje mówić raczej o miłości.
Ułożywszy plan na tej zasadzie, około południa dr. Mitręga pojawił się w redakcyi Orędowniczki. Zamknął się w osobnym pokoju ze Stanisławem. Przystąpił do niego uroczyście. Ścisnął go serdecznie raz i drugi za rękę. Popatrzył mu głęboko w oczy smętnym jakimś i łzawym wzrokiem. Odstąpił parę kroków, siadł na krześle, zwiesił głowę na piersi i uderzając ręką o stół, rzekł ponurym głosem:
 — Panie Stanisławie: musimy i będziemy się strzelać!
Stanisław, zaniepokojony dramatyczną akcyą swego szefa, osłupiał na te słowa. Nie mógł ich wprawdzie brać na seryo, bo nie miały najmniejszego związku z jakiemikolwiek wiadomemi mu faktami — lecz z drugiej strony, dr. Mitręga należał do ludzi, którzy nietylko sami nigdy nie żartują, ale biorą nawet każdemu za złe, jeżeli zstępuje z koturnu tragicznego, na którym powinien przepędzać swój żywot, i dopuszcza się najlżejszego żartu. Domyślał się tedy niewinny młodzieniec, że zapewne coś zaszło bez jego wiedzy — prawdopodobnie jakieś qui pro quo w rodzaju owej czerwonej listy członków komitetu, która w gruncie była kopią zielonej...
— Strzelać się? — powtórzył machinalnie — a o cóż? na Boga, ja mógłbym strzelać się z panem?
— Masz pan racyę — zawołał doktor-redaktor w patetycznej ekstazie — masz pan racyę! Ja nie mogę, mnie nie wolno strzelać do pana! Ale pan, pan, panie Stanisławie, musisz mnie zastrzelić! Albo raczej — tu zerwał się z krzesła i począł biegać po pokoju, szukając drzwi — ja... ja szalony! Ja sam powinienem sobie odebrać życie! Puść mię pan... puść... broni, broni!
Wołając rozpaczliwym głosem, dr. Mitręga dobywał się przemocą do drzwiczek szafki, w której in usum współpracowników Orędowniczki przechowywano stary „Skorowidz“ pocztowy, kalendarz i siódmy tom Encyklopedyi, obejmujący w 12-tu cały obszar wiedzy ludzkiej, i w której oprócz tego przezorność pana Kosturskiego lokowała zazwyczaj buteleczkę jakiegoś kordyału, korkociąg, kieliszek bez nóżki i parę kawałków suchej skórki z chleba.
— Puść mię pan, puść!
Stanisław domyślił się nakoniec, że wypada trzymać pana doktora, chwycił go więc wpół, jak gdyby on w istocie wyrywał się z pokoju, i począł go błagać, ażeby się uspokoił i powiedział przynajmniej, o co chodzi. Dało to doktorowi Mitrędze sposobność do dalszego szamotania się i do wykrzykników coraz straszniejszych i coraz mniej zrozumiałych, aż w końcu, z rozczochranym włosem, z potem kroplistym na czole i z gorączką w twarzy, stał się w istocie podobniejszym do człowieka szalonego, niż do wydawcy i naczelnego redaktora codziennego pisma i jeneralnego dyrektora Banku Filodomicznego. W tem stadyum oczywiście osłabł, opuścił się na krzesło w postawie do szczętu złamanej, i jęknął:
— Ja ją kocham!
— Kogo?
— Ją, ją, dla której żyłem i umieram, dla której wszystko poświęcam!
— Ojczyznę?
Naiwna ta interpelacya skonfudowała nieco szanownego doktora, ale nie wypadł z roli.
— Ojczyznę! O, tak — zawołał — ona zastąpiłaby mi ojczyznę, ona! Ale bez niej...
— Bez panny... Tu Stanisław miał na ustach nazwisko: Gozdawickiej.
— Bez niej, bez mojej Natalii!
— Pan... pan... kochasz się w Natalii?! — wybełkotał Wołodecki, na pół przejęty przekonaniem, że go trapi jakiś sen niemożliwy i niepodobny do prawdy.
— Czy się w niej kocham! Mówiłem panu, że dla nas dwóch nie masz miejsca na tym świecie; a raczej nie masz go dla mnie, nieszczęśliwego! Czy ja ją kocham, o nieba?!
Tu nastąpiło drugie, poprawne wydanie poprzedniego szamotania się i uspokajania, i przyszło do tego, że Stanisław łkającego i wyrywającego mu się z objęć naczelnika swego tulił, hołubił i całował jak rozgrymaszone dziecko. Na chwilę uspokoił się dr. Mitręga i patrząc znowu żałośnie w oczy Wołodeckiemu, mówił smętnie i z naciskiem:
— Wiem, że masz pan szlachetne serce. Kochałem pana, zdaje mi się, jak brata. I niestety, obok wielkiego mojego żalu ten jeszcze z sobą zaniosę do grobu, że właśnie pan musiałeś mi stanąć w drodze.
— Ja... w drodze?
— Nie mam panu tego za złe, panie Stanisławie. Pojmuję, że jako młody człowiek bez majątku musiałeś pan oglądać się za posagiem, nie wielkim wprawdzie, ale który przy skromnych pańskich wymaganiach wystarczy wam obojgu na życie. Nie potępiam bezwzględnie ludzi, o których świat mówi, że żyją kosztem żony, chociaż sam nie oświadczyłbym się nigdy o rękę osoby; któraby posiadała więcej odemnie. (Dodać tu należy nawiasem, że stosunki majątkowe dra Mitręgi były dla Stanisława ciągle jeszcze mitem, poza którego zasłoną ukrywać się mogły miliony). Ale — rzekł dalej doktor — nie mówmy o tem, bo wszystko skończone. Masz pan słowo Kluszczyńskiego, którego on nie cofnie, nawet dla szczęścia jedynej córki!
Stanisław kilka razy chciał przerywać mówiącemu, ale nie pozwoliła mu wykonać tego zamiaru powaga smutku i rozpaczy, połączona z powagą niezmiernej wyższości moralnej i socyalnej, jaką dr. Mitręga umiał wlać w swoje słowa. Na cóżby się zresztą przydało było zaprzeczać, by posag panny Natalii grał jakąkolwiek rolę w jego stosunku do niej? Bóg jeden mógł wiedzieć, jak mało mu zależało na tych pieniądzach, jak mu one raczej ciężyły na sercu i jak mocno pragnął, żeby się bez nich Natalia obejść mogła i chciała. Zrzekł się tedy wszelkiej dyskusyi z dr. Mitręgą w tej mierze i odpowiedział tylko na ostatnie jego zdanie.
— Dla szczęścia córki? Wszak szczęście córki... szczęście Natalii, zawisło od jej wyboru, a ten wybór, mam prawo powiedzieć to dziś głośno i śmiało, dobrowolnie i bez przyczynienia się ojca padł na mnie.
— Wybór! — zaczął dr. Mitręga, i chciał ponoś powiedzieć dalej, że panna Natalia wówczas, gdy przyrzekła Stanisławowi swoją rękę, nie miała żadnego wyboru do zrobienia. Namyślił się atoli, że to mogłoby dotknąć Wołodeckiego, i dał pokój temu przedmiotowi. — Panie Stanisławie — rzekł, kładąc dłoń na jego ręce — Natalia pana nie kocha. Powiem panu więcej: Natalia kocha mnie, a nie pana.
— To fałsz, fałsz wierutny — krzyknął mój bohater, po raz pierwszy od pierwszego rozdziału tej powieści przybierając minę bohaterską. — Panie doktorze — mówił dalej stanowczo i z naciskiem — winien panu jestem wdzięczność dozgonną, i nie uchybię jej nigdy, ale nie powinieneś pan korzystać ze swego stanowiska i mówić mi...
Łzy zakręciły mu się w oczach i musiał przestać, ażeby się nie rozszlochać jak histeryczna panna; widać wszakże było, że tłumił łkanie w piersiach. Było wiele gorzkich wyrzutów w niemej grze jego twarzy, ale nie trafiały one do serca dr. Mitrędze, który w tej chwili zastanawiał się w duszy, czy dobrze będzie wystąpić z dowodem niezbitym, jakim był bilet Natalii, lub czyli może przeciwnie bilet ten nie przekona Stanisława, jak silną jest jego pozycya, przynajmniej wobec p. Kluszczyńskiego. Po niejakiem wahaniu się, dr. Mitręga wyjął wreszcie z pugilaresu fatalną kartkę i podał ją Wołodeckiemu z zapytaniem:
— Czy znasz pan to pismo?
Czy je znał! Ileż razy pożerał oczyma, przyciskał do ust, najmniejsze słówko, tą ręką skreślone! Równie niepotrzebnie pytałby kto skąpca, czy zna połysk i brzęk złota, które chowa w skarbonie. Stanisław znał, znał niestety to pismo, i tem straszniej, nieodwołalniej, nielitościwiej uderzyły go wyrazy, które przeczytał. Nie zdołam opisać, jak się zachował w tej chwili, jakkolwiek bowiem zdarzało mi się nieraz w życiu być świadkiem wielkiej, cudzej boleści, to jakoś nigdy nie przyszło mi na myśl, jaką ona przybierała pozę, jak zaciskała dłonie, jak jej drgały usta, jak jej oczy pozbawione były łez, być może, że nie studyowałem tego, bo czułem wraz z bolejącym część jego cierpienia. Studyowałem natomiast rozpacze takie, w jakiej np. przed chwilą widzieliśmy dr. Mitręgę, i wiem tyle, że te ostatnie były nierównie rozpaczliwszemi i gwałtowniejszemi od tamtych. To też dr. Mitręga nie potrzebował biegać po pokoju za Stanisławem i prosić go, ażeby się uspokoił. Zdawało mu się nawet z początku, że ten przyjął dość obojętnie cios, który go dotknął. Szanowny doktor uważał to za zachętę do dalszej rozmowy, i zapytał, co teraz sądzi o całej sprawie, ale Stanisław nie słyszał go wcale. Długo, długo siedział i milczał, trzymając w ręku złowrogi dokument, niszczący cały gmach pięknych złudzeń, radośnych nadziei i zawodnych pewności. Dr. Mitręga zrozumiał, że dzieje się coś niezwykłego w umyśle jego przeciwnika, i zamilkł także. Po niejakim czasie Wołodecki wstał, wziął kapelusz i wyszedł, nie pożegnawszy się z nim i nie zwróciwszy mu biletu Natalii.
— A to byłoby... dobrem — pomyślał p. doktor — gdyby ten pedagog teraz wziął mię za słowo i wyzwał mię na prawdę. Mógłbym mu wprawdzie zarzucić, że nie jest szlachcicem, ale kto wie, może ma dokumenta... Przyznanoby mu słuszność, a toby mi wcale nie było na rękę. No, ale ostatecznie można to jakoś ułożyć... na pałasze np. i do pierwszej krwi...
Tymczasem, nic podobnego do krwawych i śmiercionośnych zamiarów tego rodzaju nie postało w myśli Stanisława. Zdawało mu się wprawdzie, że otrzymał raz śmiertelny, ale nie winił nikogo, oprócz własnej ślepoty i zarozumiałości. Opowiadanie Smiechowskiego żywo stanęło mu przed oczami. Ani już wątpił, że Natalia, przyjmując jego miłość, chciała się poświęcić dla ocalenia ojca od hańby, na jakąby go narazić mogło wyjawienie owej dawnej i zapomnianej już sprawy. Kochał ją dotychczas, a obecnie ubóstwiał, poniżając siebie w własnej opinii jako niegodziwca, wyzyskującego tak drażliwe położenie. Uczciwość i honor wskazywały mu zbyt jasno, jak sobie miał postąpić, nie chciał atoli okazać najmniejszej porywczości, najmniejszego pośpiechu lub rozgoryczenia, a może zresztą gdzie w zakątku serca jego kryła się i nadzieja, że zaszło jakieś olbrzymie, trudne do uwierzenia nieporozumienie, dość, że postanowił widzieć się z Natalią, jakkolwiek nie miał wyobrażenia, jak wybrnie z tego zadania, jeżeli ona potwierdzi to, co napisała do Mitręgi.
Chciała wychodzić z pokoju, gdy się pojawił, musiał ją prosić, ażeby się chwilkę zatrzymała. Spojrzała na niego zdziwiona niezwykłym jego tonem, a w połowie uradowana, że zanosi się na jakieś wyjaśnienia, które mogą sprowadzić upragnioną wcale katastrofę.
— Czy to prawda, czy to żart... nielitościwy — rzekł, podając jej własną jej kartkę.
Zarumieniła się mocno. Stanisław nie mógł wprawdzie powołać się na żadne nadzwyczajne objawy czułości i miłości z jej strony, ale zawsze była tam pewna suma drobnych symptomatów, przechodzących miarę tego, co Anglicy nazywają flirtation, i nie wydarzających się zwykle tam, gdzie panna zostaje tète à-tète z narzuconym jej wbrew jej woli narzeczonym. Światu można powiedzieć z Ely’m: „Między nami nic nie było“, i nie minąć się zbyt mocno z prawdą, ale w cztery oczy przypomina się niejedno, coby się nie dało np. sformułować w zeznaniu sądowem, póki nie jest amplifikowanem ustami łaskawych sąsiadek i przyjaciółek, t. j. póki z muchy nie zrobią słonia. W tej sytuacyi wszakże, o jakiej mówię, i mucha była bardzo ambarasującą; dlatego też panna Natalia zarumieniła się i nie mogła znaleść odpowiedzi.
— Z milczenia pani — mówił Stanisław, z trudnością chwytając oddech piersiami — widzę, że omal nie narzuciłem się jej przemocą, sam nie wiedząc o tem. Boli mnie to jedno, że pani miałaś gorsze wyobrażenie o moim charakterze, niż na to zasługiwałem. Gdybym był na chwilę przypuszczał, że mnie pani nie... nie życzysz sobie...
— Do czegóż prowadzą te wszystkie wyrzuty? — przerwała mu, usiłując koniecznie uzyskać jaką taką przewagę, ażeby módz przybrać postawę uciemiężonej ofiary.
— Masz pani słuszność; nie pozostaje mi nic, jak tylko oddać ten pierścionek...
Podał go jej, wzięła go w milczeniu, zdjęła z palca jego obrączkę z brylantem i zwróciła mu ją w milczeniu. Po raz ostatni ich ręce spotkały się przy tej sposobności, tylko jego ręka drżała tak, że zaledwie zdołał ująć w nią złoty zakład miłości i wierności, a jej palce były zimne jak lód i nie drżały wcale.
— I... panno Natalio — dodał, biorąc za klamkę — niechaj mi pani wierzy, że z całego serca, z całej duszy, życzę pani szczęścia, i jemu...
Rozpłakał się i uciekł. Panna Kluszczyńska upuściła na ziemię swój pierścionek z ametystem i zawołała:
— Panie Stanisławie!
Zapewne chciała go zatrzymać i tłumaczyć mu coś, co nie znosiło tłumaczenia, ale uciekł i nie wrócił. Jednocześnie wbiegła pani Magdalena z drugiego pokoju i wybiegła aż na ganek, wołając: Panie Wołodecki! ale nie wrócił.


∗             ∗

— Jesteś pan najszlachetniejszym z ludzi — mówił nazajutrz o podobnej porze dr. Mitręga do Stanisława. — Nigdy sobie nie daruję tego, że mogłem przypuszczać, jakobyś pan pragnął posagu Natalii! I czy w istocie Kluszczyński był u pana, nie dowierzając zwrotowi pierścionków, i nalegał, ażeby wasz związek przyszedł do skutku?
— Tak jest.
— Więc, mówiąc słowami pospolitego gminu, który nie zna nic, prócz podłej mamony, wyrzuciłeś pan za okno piędziesiąt tysięcy.
— Nie wyrzuciłem ani grosza, któryby kiedy mógł być obróconym na mój użytek, gdyby nawet... rzeczy inny obrót były wzięły.
— Prawdziwy starej daty Rzymianin z pana. Więc byłbyś pan żył ze swego małego kapitaliku?
— I z mojej nieudolnej pracy.
— A, zapewne, i z pracy! Ale, à propos, powiedz mi pan, dlaczego pan trzymasz ten swój kapitalik w obligacyach rządowych, które tak mało niosą procentu?
— Połowa jego jest własnością mojej matki, która ma tym sposobem jedyny fundusz zapewniony. Obligi rządowe dają zawsze największe bezpieczeństwo.
— Tak, ale druga połowa? Ot, wolałbyś pan kupić nasze obligi filodemiczne, które teraz wprawdzie jeszcze nie mają kursu, ale niebawem pójdą niezmiernie w górę na wszystkich giełdach, bo damy 6% superdywidendy. Ba; ale to mi przypomina, jakie ja kolosalne głupstwo zrobiłem przedwczoraj, nie spodziewając się, że będę mógł tak prędko potrzebować gotówki. Miałem pod ręką około 10.000 idealników, i dla przykładu i zachęty, umieściłem je w obligach Banku Filodemicznego. Tymczasem, wiesz pan najlepiej co się stało, dzięki pańskiej bezinteresowności...
Tu dr. Mitręga po raz dziesiąty od początku tej rozmowy uścisnął dłoń swego, jak go nazywał, przyjaciela, brata, i przysiągł, że do grobowej deski nie zapomni przysługi, ofiary raczej, jaką poniósł dla niego.
— Otóż — ciągnął rzecz dalej — sytuacya zmieniła się; potrzebuję urządzić się, wyekwipować, a te nasze kochane obligi zaledwie za sześć miesięcy będą mogły pokazać się na giełdzie, i żaden bank tymczasem nie chce ich lombardować. Zachodzę w głowę, co począć, żeby nie robić długów. Możebyś pan kupił odemnie moje Filodemy — albo raczej nie, nie sprzedam ich teraz — ale możebyś pan je wziął w... lombard i wygodził mi swojemi papierami? Dziwna to trochę propozycya, przyznaję, ale procent tu i tu będziesz pan miał zapewniony.
— Ależ, proszę pana, mam do mojej, a tem samem do pańskiej dyspozycyi 5000 nominalnych idealników, co wynosi nieco nad 4000 rzeczywistych. Temi mogę służyć bez żadnego lombardu...
Stanisław byłby może zaproponował swemu dobrodziejowi pożyczenie całego funduszu, który miał w ręku, ale od pewnego czasu wypłata miesięcznych honoraryów w kasie Orędowniczki weszła była na tory mniej regularne od zmian księżyca, i że w skutek tego nie będzie mógł posyłać matce punktualnie drobnej kwoty, ponad którą nigdy nic od niego przyjąć nie chciała. Dr. Mitrędze zaś niezmiernie było na rękę, że uczynny przyjaciel nie chciał przyjąć w zastaw obligów filodemicznych, były to bowiem obligi, na których stało wyraźnie, że Bank Filodemiczny, mając sumę 10.000 id. ubezpieczoną hipotecznie na dobrach Wielkie i Małe Znikło, Niebywałach i Wulce Niebywalskiej, własności JW. Emanuela barona Mitręgi, zapewnia niniejszem wypłatę odpowiedniej części tej sumy każdemu nabywcy takiego obligu. Nie było zaś w interesie szanownego doktora, ażeby w Wilkowie dowiedziano się o takiem obciążeniu jego dziedzicznego klucza, zważywszy, iż mogło wyjść na jaw, że pierwsze operacye Banku Filodemicznego były nieco ryzykownej natury, a to ze względu na katastralny opis Wielkiego i Małego Znikłego cum att: który już nawet i łaskawemu czytelnikowi niniejszego opowiadania jest poniekąd znany. Odkładam wszakże finansową tę kwestyę na później, i stwierdzam jedynie, że dr. Mitręga pożyczył od p. Stanisława Wołodeckiego tego samego dnia jeszcze sumę nominalnych 5000 czyli rzeczywistych 4000 idealników, za prostem zeznaniem długu, napisanem w formie biletu. Suma ta była w istocie bardzo pożądaną dla reprezentanta połączonych trzech godności hidalga, władcy opinii publicznej i finansisty, zamierzającego z przyzwoitym splendorem wstąpić w stan małżeński.
— Bądź co bądź — rzekł wieczorem szanowny doktor sam do siebie, umieszczając pożyczoną kwotę w szufladce koło łóżka, da którego kłaść się zamierzał — bądź co bądź, należy przyznać, że trudno o człowieka, któryby w przeciągu dwudziestu czterech godzin z lepszą gracyą pozbył się 54.000 idealników, jak ten Wołodecki. Niech mi kto powie, że nie znam się na ludziach! A zapomniałem jeszcze dodać, że pozbył się przytem i panny, niepospolicie przystojnej. Ma foi — jak mówi hr. Cedro — wcale przystojna. Ba, dobrze że sobie przypomniałem — muszę jutro spytać się Wołodeckiego, czy to prawda, co Cedro utrzymuje, że „ma foi“ znaczy „na moją wątrobę“. Coś mi się zdawało, że mię Cedro bierze na fundusz od pewnego czasu.
I usnął spokojnie.
— Bądź co bądź — myślał jednocześnie sekretarz Kluszczyński — wybornie to wszystko pokierowałem. Wołodecki dał się ugłaskać, i będę miał zięcia z całą familią grandów, z ogromnemi wpływami i z geniuszem finansowym, który zrobi miliony. Ale zje dyabła, jeżeli mu dam więcej jak 25 tysięcy idealników po ślubie.
I usnął spokojnie.
— Bądź co bądź, jak będę na przyjęciu galowem u ober-komisarstwa, wypada mi być uprzejmą dla tej biednej panny Gozdawickiej, którą pozbawiłam konkurenta. Ciekawam, co mi Manio da na prezent ślubny. — Tak myślała panna Natalia.
I usnęła spokojnie.
— Bądź co bądź — myślała pani Kluszczyńska wzdychając — może ja jestem stara i głupia kobieta, ale Natalia źle zrobiła, i żeby tylko kiedy krzywda tych Wołodeckich nie odbiła się na naszem dziecku i na jej dzieciach! Ale Pan Bóg łaskaw, a Miłosierdzie Jego bez granic!

I usnęła spokojnie.



ROZDZIAŁ X,

traktujący głównie o tem, jak rzadko ludzie umierają z miłości, a jak łatwo umrzeć mogą z głodu.

W naszych realistycznych powieściach, „gdy się rycerze pożenią“, trubadur nie kończy powieści, i nie dodaje, że żyli długo i szczęśliwie. Przeciwnie, mamy teraz powieści i utwory dramatyczne, w których rzecz zaczyna się dopiero po ślubie, a przebieg jej i koniec wyjątkowo chyba bywa szczęśliwy. Między tą drogą a dawniejszym sposobem obieram kierunek pośredni, i umieszczam małżeństwo w trzeciej czwartej części mojego opowiadania, usuwając chwilowo na drugi plan tego z moich bohaterów, któremu nie świeci pochodnia Hymenu.
Dr. Mitręga, będąc na razie tylko w posiadaniu 4000 idealników, pożyczonych od Wołodeckiego, postanowił być oszczędnym i nie urządzać przyszłego swojego domu na tak wielką, skalę, jak to pierwotnie zamierzał. Najął więc tylko pierwsze piętro w kamienicy, położonej przy jednej z przyzwoitszych ulic Wilkowa, ze stajnią, wozownią i pomieszczeniem dla służby w oficynach. Zaniechał zamiaru sprowadzenia mebli i t. p. z zagranicy i kontentował się tem, czego mu dostarczyć mogli rzemieślnicy miejscowi, którzy ze swojej strony kontentowali się pewnem à conto na swoje rachunki. Niemniej uprzejmym okazał się handlarz koni i powozów, a już wcale uprzedzającym jubiler, który dostarczył prezentu ślubnego dla przyszłej pani Mitręgowej. Ten wprost oświadczył, że nie przyszłe rachunku aż po weselu, od czasu bowiem jak Wilków Wilkowem, nie było wypadku, ażeby nowożeniec przedsiębrał większe wypłaty tego rodzaju, póki mu nie wyliczono posagu, i żaden kupiec nie mógłby się utrzymać, gdyby chciał sprzedawać zawsze tylko za gotówkę. Bardzo także oszczędnym okazał się dr. Mitręga przy najmowaniu służby. Funkcye kamerdynera przeznaczone były z góry Marcinowi, oprócz niego zaś przyjął pan Emanuel tylko jednego lokaja, kucharza i woźnicę, z fraucymeru zaś pannę służącą, pokojówkę, praczkę i dziewkę do kuchni. Jeden kocz, jedna kareta, jedne sanki, para gniadych koni, zaledwie 16-tej miary — oto i cała masztarnia; dawniejsze szpaki wraz dorożką miały jeszcze tylko zawieść pana młodego do ślubu, a potem pójść na sprzedaż, jako zbyteczne.
Przygotowania te zajęły cały adwent, a z początkiem zapust odbył się ślub za indultem, w kaplicy prywatnej arcykapłana wilkowskiego, który błogosławił osobiście młodej parze, i to przed południem, dla angielskiego szyku, jak tego sobie życzył pan młody. Kobiety protestowały wprawdzie mocno przeciw tej innowacyi, ale ponieważ jednym z drużbów był hrabia, a drugim baron urodzony z hrabianki, podczas gdy drużkami były córki nader znakomitych hidalgów, więc trudno było opierać się przy dawnych parafiańskich obyczajach. Omal nie zapomniałem dodać, że prastary ród Siebenzwetschków reprezentowany był przy tej uroczystej okazyi wyłącznie przez panią Swatalską.
Panna Szlachcińska nie pokazała się wcale, jak powiadano oficyalnie, z powodu przeziębienia czy przewiania — z powodu jakiegoś zatargu Minionki z Fidusiem, jak powiadali niektórzy — z powodu, jak mówili jeszcze inni, że pragnęła być drużką, i że ją pominięto przez karygodną nieuwagę. Po ślubie, goście weselni zgromadzili się na śniadanie u pp. Kluszczyńskich, a przed upływem godziny zajechała kareta, która miała nowożeńców odwieść na pocztę, zkąd dalej dyliżansem ruszyć mieli w podróż weselną, jak tego chce obyczaj angielski. Baron urodzony z hrabianki, który raz przez całe trzy tygodnie bawił w Londynie i był powagą w rzeczach tego rodzaju, przypomniał sobie wczas, że tenże sam obyczaj nakazuje rzucać za powozem państwa młodych staremi trzewikami i garściami ryżu, co też uskuteczniono ku wielkiemu zgorszeniu gawiedzi wilkowskiej, sromotnie nieświadomej obyczajów brytańskich i mniemającej, że państwo „tak rano już się popili“.
Przed wyjazdem odbyła się krótka konferencya między p. Mitręgą a p. Kluszczyńskim. Rzecz godna uwagi, a świadcząca bardzo dobrze o bezinteresowności nowożeńca, że dotychczas nie było mowy o żadnej intercyzie, kontrakcie ślubnym, lub czemś podobnem, między nim a jego teściem. Ogólnikowo tylko powiedzianem było, że panna Natalia otrzyma sto tysięcy posagu. Obecnie zwierzył się p. Kluszczyńskiemu przyszły jego zięć, że potrzebowałby pieniędzy. Na oświadczenie tego rodzaju, szanowny prezes Banku Filodemicznego był i nie był przygotowanym. Fizyognomia jego przedłużyła się znacznie, rozmaite gęsta świadczyły o wielkiem zafrasowaniu się, mimo to atoli jakiś uśmiech dyplomatyczny igrał na jego licach. Począł obszernie wyłuszczać, jak dalece miłość ojcowska czyni go troskliwym o dobro córki, jak wielkie zresztą z jednej strony ma poważanie dla swego zięcia i zaufanie w jego charakterze, ale jak bardzo, z drugiej strony, w dzisiejszych czasach trzeba być ostrożnym w kwestyach pieniężnych, i jak tedy, ostatecznie potrzebowałby zabezpieczenia, że Natalia nic nie uroni ze swojego kapitału. Dr. Mitręga, w odpowiedzi na to, żachnął się dość gwałtownie, i rzekł cierpko, iż o takiem zabezpieczeniu należało mówić przed ślubem, nie zaś uwodzić go nadzieją i wprowadzić w ambaras w chwili wyjazdu za granicę. On, który przez całe życie nie miał nigdy ani grosza długów, zmuszonym będzie teraz zapożyczać się, bo przecież dla kaprysu teścia nie odłoży na później i na śmiech ludzki, projektowanej podróży. Tu pan Kluszczyński, widząc, że nie ma innej rady — jak to zresztą po części z góry przewidywał, jął proponować różne wypłaty częściowe, od dziesięciu tysięcy idealników w górę^ podczas gdy bezpieczeństwo posagu Natalii miało polegać na tem, że znaczniejsza jego część zostanie w ręku ojca i dr. Mitręga pobierać będzie po pięć od sta rocznie od tej sumy. W końcu, jak to mówią, krakowskim targiem stanęło na tem, że p. Kluszczyński wypłaci zięciowi 50.000 id., a resztę zatrzyma na procencie u siebie, ale dr. Mitręga da mu pokwitowanie przy świadkach, dajmy na to, przy obecnych w drugim pokoju drużbach. Szanowny doktor nie miał atoli ochoty wtajemniczać tych panów w swoje stosunki finansowe — zważywszy, iż powiedział im był poprzednio w sekrecie, jako posag jego żony wyniesie okrągło pół miliona. Na szczęście zaproszeni byli także na śniadanie pp. Abel i Bandura, radcy dyrekcyi Banku Filodemicznego, i ci w tym wypadku zastąpili drużbów. P. Kluszczyński wyjął z biurka kwit oddawna przygotowany i plik papierów, i dr. Mitręga, od dłuższego czasu niecierpliwie spoglądający na zegarek, podpisał w obecności dwóch świadków dokument, który tylko pobieżnie przejrzał, i mocą którego zeznawał, iż otrzymał od Wgo Kluszczyńskiego 50.000 jako posag jego córki Natalii, stosownie do umowy ustnie zrobionej, i że „z sumy tej tytułem posagu gotówką i całkowicie mu wypłaconej“, Wnego Kluszczyńskiego kwituje. Świadkowie byli obecni przy wyliczaniu pieniędzy, które, ku pewnej konfuzyi dr. Mitręgi, nastąpiło nie w gotówce, ale w zapisach renty chaockiej — tylko że zamiast 50, wypłacił pan Kluszczyński 62 tysięcy pięćset pięćdziesiąt i pięć nominalnych idealników, i chciał wyliczać z ołówkiem w ręku, że to wynosi podług kursu, 50.000 jak uciął. Dr. Mitręga spieszył się atoli coraz bardziej, coraz częściej spoglądał na zegarek, obliczył więc szybko na palcach, że 62.556 po kursie 65½ za sto, wynosi około 50.000 — podpisał kwit i zabrał papiery, nie zajrzawszy nawet do gazety, w której kurs renty płatnej w srebrze notowany był rzeczywiście po 65½, ale kurs tej samej renty płatnej w papierach, figurował tylko w sumie 55 idealników i mizeraków pięćdziesiąt. Nie zawadzi dodać, że zapisy, które otrzymał, opiewały na rentę papierową.
Czego się tak spieszył, dokąd się tak spieszył dr. Mitręga? Według prawideł angielskiego high-life, powinien był spieszyć albo do dóbr własnych, albo do dóbr żony, albo nakoniec nad morze Śródziemne, do Nizzy, do Monaco, do Neapolu i t. p. Należy atoli zważyć, że zima w Milicyi nie sprzyja pobytowi na wsi, że zresztą majątki dr. Mitręgi były wydzierżawione, a trudno, jak mówił, rugować biednych dzierżawców w styczniu, w czasie najtęższych mrozów. Nad morze Śródziemne znowu, z Milicyi jest bardzo daleko — państwo Mitręgowie spieszyli tedy na karnawał do Krachenburga. W pierwszej linii atoli, spieszył dr. Mitręga na stacyę pocztową, ponieważ dyliżans odchodził o dwunastej, która za pół godziny wybić miała, i ponieważ na drugą popołudniu zamówił był do nowego swego pomieszkania swoich dostawców z rachunkami, jakoteż pewnego dyskretnego przyjaciela, ale finansowego, o którego egzystencyi dotychczas nikt w Wilkowie nie wiedział. Namyśliwszy się zaś, że podobne nudne sprawy załatwić można nierównie lepiej po powrocie z podróży, niż na wyjezdnem, postanowił szanowny doktor uniknąć spotkania i przedewszystkiem nie spóźnić się do dyliżansu.
Ale: człowiek strzela, a — Marcin tłumoki wozi. Marcin miał polecenie, przy pomocy szpaków, które tym sposobem oddać miały niejako ostatnią usługę swojemu dotychczasowemu panu, zawieść na pocztę pakunki państwa Mitręgów, ażeby się sam doktor niemi kłopotać nie potrzebował. Ów zaś przyjaciel finansowy p. Emanuela, niemniej jak jubiler i dostawca ekwipażów, pałając chęcią oglądania nowo skojarzonej młodej pary, zamiast o drugiej popołudniu, już od jedenastej rano krążyli ulicą, przy której znajdowało się nowo urządzone pomieszkanie. Spostrzedz emigracyę tłumoków, rozmówić się z Marcinem, i dowiedzieć się o zamierzonym wyjeździe pp. Mitręgów za granicę, było dla nich rzeczą naturalnego instynktu, którym indywidua tego rodzaju szczególnie są obdarzone. Ztąd też, gdy państwo młodzi wysiadali na stacyi, oprócz kapelusza z galonem, który uchylił przed nimi lokaj otwierający im drzwiczki, uchyliły się poważnie i bez afektacyi jeszcze trzy inne kapelusze bez galonów, i dr. Emanuel zaledwie tyle miał przytomności umysłu wobec tej niespodziewanej demonstracyi, iż wprowadził żonę do sali, usadowił ją koło pieca i wytłumaczył się na prędce, że spostrzegł kilku klientów Banku Filodemicznego, z którymi przed wyjazdem koniecznie pomówić musi — przeprasza ją tedy, i zaraz wróci.
Rozmowa z tymi klientami, która nastąpiła w drugim końcu sali, a której p. Mitręgowa nie słyszała, była z początku dość ożywioną ze strony jeneralnego dyrektora Banku, ale po chwili ożywienie udzieliło się klientom, a dyrektor wpadł w głęboką zadumę. Rzecz miała się — nie obwita w bawełnę — tak: Jubiler żądał 2.000 idealników, i to natychmiast. Dostawca ekwipażów, 3000, i to jeżeli można, prędzej niż natychmiast, bo zabierze karetę i konie. Przyjaciel zaś „finansowy“, znajdujący się raptem, ni ztąd ni zowąd, w posiadaniu dokumentów powierzonych niegdyś przez dr. Mitręgę różnym innym przyjaciołom finansowym, żądał 24.000 jak skoro mogą być odliczone, bo zabierze już nie ekwipaż, ale samego doktora, przy pomocy inspektora policyi, i w dodatku zrobi skandaliczną scenę. Jubiler nie groził niczem, ale obecność jego starczyła za ultimatum. Wobec potrójnej presyi tego rodzaju, daremnem było powoływać się na brak czasu najpierw, a następnie na brak gotówki i na trudność spieniężenia zapisów renty chaockiej na stacyi pocztowej. Przyjaciel finansowy podejmował się „wydać resztę“ w okamgnieniu; miał nawet przy sobie urzędowy wykaz kursów giełdowych. Tym razem, dr. Mitręga wziął ołówek do ręki, nie prędzej atoli, aż w skutek zapytania swego przyjaciela finansowego przekonał się, że ma w kieszeni zapisy renty papierowej, a nie srebrnej.
Niestety! Kilkakrotna multyplikacya, na różne sposoby powtarzana, wydawała zawsze ten sam rezultat: 62,555X55.50=34,718.025, czyli, innemi słowy, do 50,000 idealników, niedostawało 15,281 i mizeraków 97 i pół! Jubiler, makinion i przyjaciel finansowy wzięli razem 29,000 — zostało więc na podróż do Krachenburga idealników pięćtysięcy siedmset ośmnaście i 2½ mizeraka. Teraz dopiero dr. Mitręga usiłował przypomnieć sobie, jak opiewał kwit, który podpisał panu Kluszczyńskiemu, ale na nieszczęście, dokumenta prawne mają tę własność, że jeżeli się nie ma przed sobą dosłownego ich brzmienia, to lepiej nie łamać sobie głowy i nie przypominać, co zawierały. To wszakże było pewnem, że 62,555 renty nawet srebrnej, po kursie 65½ nie wynosiło 50,000, ale zaledwie 40 tysięcy i coś przeszło 900 idealników gotówką — co teraz, mając ołówek w ręku, dr. Mitręga natychmiast obliczył. Widocznie tedy zaszła tu kolosalna pomyłka ze strony pana Kluszczyńskiego. A kto wie, może pomylił się rozmyślnie? Ba, przecież świadkowie muszą pamiętać, że odliczył 62,555 zapisami renty chaockiej, mniejsza o to, jakiej. W najgorszym razie, stracę około 6000 idealników, pomyślał szanowny doktor. Prawda, że ci przeklęci lichwiarze zabrali mi prawie Wszystko, co miałem, i że z całego posagu zostaje mi zaledwie kilka tysięcy, oprócz tych 2500 rocznie, które stary ma płacić, Ba, ale mogę go sprocesować; a zresztą, od czegóż Bank Filodemiczny? Swoją drogą zdaje mi się, że wlazłem w rodzinę oszustów.
— Do Sokołowa, Triebstrillu, Krähwinkel, Krachenburga, konie czekają! — zawołał w tej chwili konduktor pocztowy.
Entendez-vous, Maniu? — odezwała się pani Natalia, trącając go w ramię.
Ah c'est vous, ma... chère! — odparł i spojrzał na nią z wyrazem miłości nierównie mniej tkliwym, niż przed stoma minutami, w kaplicy arcykapłana.
I tak tedy, rozmawiając półgębkiem po francusku, a w duszy na całe gardło klnąc po milicyjsku, dr. Mitręga z żoną wyjechał na karnawał do Krachenburga.
Podróż dyliżansem w lecie ma swoje strony przyjemne, których odkryć nie umieją jedynie zrzędy z profesyi. W zimie atoli jest to rozrywka, której zupełnie brak amatorów. Im lepiej kto jest odzianym, im staranniej ma otulone nogi, tem nie wygodniej siedzi, a ponieważ pudło, w którem jest zamknięty, zatrzymuje się tylko raz na dwie godziny, przymus fizyczny, jakiego się doznaje, ^wytwarza i w umyśle podróżnego nadzwyczaj sztywne usposobienie. Tej to zapewne okoliczności przypisać należy, iż młode nasze małżeństwo w podróży do Krachenburga zachowywało się raczej tak, jak małżeństwo, które odprawiło już jubileusz najmniej siedmioletniej wojny domowej — tj. milczało i wypełniało długie godziny między popasami ową męczącą drzymką, którą znają zapewne wszyscy co podróżowali w ten sposób, i która porównać się da tylko ze snem chorego w gorączce. Wszystko atoli ma swój koniec, i tak tedy pewnego wieczora państwo Mitręgowie znaleźli się w Krachenburgu, w eleganckim saloniku hotelu des Millionnaires, na pierwszem piętrze, przy stoliku z herbatą. Kamerdyner, który im usługiwał, był niezmordowanym w deklinowaniu wyrazów „Herr Graf“ i „Frau Grafin“. Komfort i elegancya otaczały ich wkoło. Mimo to dr. Mitręga był nader małomownym, wydawał rozkazy suchym jakimś, tetrycznym tonem i odpowiadał półsłówkami na uwagi i zapytania p. Mitrężyny. Nic dziwnego, że po odejściu służbistego kamerdynera, p. Natalia rozpłakała się na znaną nutę: „Ty mnie już nie kochasz“. Spostrzegł się szanowny doktor, że pofolgował zanadto naturalnemu swemu złemu humorowi, i jął tłumaczyć się, że trudy doznane w podróży, tak fatalnie go usposobiły. W dalszym ciągu rozmowy przyznał się nareszcie, że miał małą nieprzyjemność na wyjezdnem, i opowiedział bez ogródki wszystko co wiemy o „pomyłce“ prezesa Kluszczyńskiego. Dodał do tego — czego jeszcze nie wiemy — że na stacyi w Wilkowie zmuszony był zaliczyć trzem klientom Banku Filodemicznego na rachunek przyznanej im zaliczki sumę 29.000 idealników, a to z powodu, iż w kasie tego zakładu okazał się był chwilowy brak gotówki, a nie można przecież było z góry zrażać ludzi, którzy tak młodą instytucyę obdarzyli swojem zaufaniem. Pani Natalia, która nigdy w życiu nie miała nic do czynienia z interesami pieniężnemi, uspokoiła męża, że oczywiście Bank zwróci mu zaliczone pieniądze, jak to zresztą sam twierdził, a co do owej pomyłki obiecała, iż sama pomówi z papą, który nie omieszka uiścić się z różnicy. Rozchmurzył się powoli dr. Emanuel i powiedział sobie, że w istocie dysponuje nie 5. ale 16.000 idealników, i że na razie chodzi o to, jakby najgodniej użyć tej gotówki, jaką ma w kieszeni. Z planów, które ułożył na zasadzie tej uwagi, wypadło, że zaraz nazajutrz państwo Mitręgowie wzięli lożę w Wielkim Teatrze i oglądali balet czarodziejski, a trzeciego dnia pojawili się na balu publicznym, na którym, według sprawozdań gazeciarskich, die schöne Gräfin M. aus Milizien była zachwycającem zjawiskiem, a toaleta jej jedną z najświetniejszych. W ślad za balem poszło zwiedzenie jeszcze jednego baletu czarodziejskiego, a tym razem odwiedziło już pp. M. w ich loży dwóch młodych dyplomatów, których dr. Mitręga znał jeszcze z czasów swojej akcyi politycznej w sprawie beocko-laputańskiej i których na balu przedstawił był żonie. Tych zaproszono na następny dzień na objad do hotelu des Millionnaires, a nazajutrz po objedzie jeden z nich przyniósł państwu M. zaproszenie na bal — u dworu. Niepodobieństwem było, ażeby p. M. wystąpiła w tej samej toalecie, którą poprzednio podziwiały dzienniki; trzeba więc było pomyśleć o innej. Co gorsza, potrzeba ją było zapłacić gotówką, i trzeba było wypożyczyć u jubilera garnitur z rubinów, bo szmaragdowy, wilkowski, także już bardzo szczegółowo opisany był w gazetach. Przebrzydły Krachenburgczyk miał w tym wypadku śmiałość żądania kaucyi, na szczęście atoli kontentował się obligami Banku Filodemicznego, opiewającemi na hipotekę znanych nam dóbr Wielkie i Małe Znikło wraz z przyległościami, w nominalnej sumie 10.000 idealników — które to obligi dr. Mitręga zawsze miał przy sobie. Zważywszy, iż garnitur oszacowany był na 3000 idealników, suma ta była aż nadto wystarczającą. Bal u dworu wypadł przepysznie, tak sam dla siebie jak i dla p. Mitrężyny, która tańczyła walca z jednym księciem jakiegoś panującego domu i z dwoma dyplomatami, noszącymi historyczne nazwiska, podczas gdy dr. Mitręga otrzymywał w zagłębieniu okna od ministra chaockiego państwa zapewnienie, iż przyznanie mu tytułu barona nie ulegnie wielkim trudnościom, jeżeli dokumenta familijne są wystarczające i jeżeli zapłaci 5000 id. taksy. Pani Mitrężyna olśniona była własnym blaskiem i blaskiem, który ją otaczał, i czuła w duszy niezmierne uwielbienie dla męża, któremu zawdzięczała to wszystko. Nazajutrz po balu odesłano jubilerowi jego garnitur i odebrano obligi Filodemiczne. Zaraz potem pojawił się właściciel ekwipażu i liberyi, który od ośmiu dni wypożyczał państwu M. te drobiazgi i obecnie upraszał o swoją należytość, wynoszącą 216 idealników. Dr. Mitręga sięgnął do pugilaresu i znalazł w nim idealników 220, z których po zapłaceniu właściciela remizy zostały mu cztery...
Była to, na razie, reszta pierwotnej połowy posagu pani Natalii.
Jeżeli się mieszka w hotelu des Millionnaires, gdzie od ośmiu dni rachunek jest niezapłacony; jeżeli się ma przed sobą podróż do Wilkowa, na którą potrzeba najmniej sto idealników, i jeżeli się ich ma tylko cztery w kieszeni, to nie na wiele przyda się człeku obietnica ministeryalna, iż może zostać baronem; ani też rozmnożyć zdoła nakształt pięciu chlebów biblijnych te cztery idealniki, fakt, iż pani dobrodziejka tańczyła wczoraj z księciem krwi jedną turę walca, jak o tem właśnie dzienniki poranne doniosły. Dr. Mitręga, znany nam z daru szybkiego i bystrego rozumowania, pojął to w mgnieniu oka. Zaczął się ubierać naprędce i zadzwonił na garsona, żądając, ażeby mu przyniesiono rachunek. Rzucił okiem na to pismo i przekonał się, że suma figurująca na dole wynosi nieco nad 400 id. Dodawszy do tego prezenta dla służby i koszta podróży do Wilkowa, potrzeba było dr. Mitrędze najmniej 600 idealników. Jeżeli kiedy, to teraz obligi Filodemiczne były jedyną kotwicą ratunku. Nie tracąc czasu, wydał dr. Mitręga rozkaz, iż zatrzymuje na dziś jeszcze remizę z liberyą, wskoczył do powozu i popędził do biur grecko-portugalskiego Banku, który podjął się był spieniężenia obligów, o których mowa, i posiadał ich przeszło półmiliona w ogniotrwałych swoich kasach.
Poznano i przyjęto bardzo uprzejmie jeneralnego dyrektora Banku Filodemicznego z Wilkowa. Posadzono go na wygodnym fotelu i poczęstowano przedniem, oryginalnie hawańskiem cygarem. Poczem zagadnął go dyrektor grecko-portugalski:
— Przybywasz pan zapewne w sprawie wypłaty waszych kuponów, która ma nastąpić w przyszłym tygodniu?
Wygodny fotel stał się odrazu jakoś mniej wygodnym.
— Tak jest — odparł dr. Mitręga. — To znaczy... ja bawię tu chwilowo tylko, dla mojej przyjemności, z żoną, którą pojąłem przed tygodniem.
— A, gratulujemy, gratulujemy! A więc, co się tyczy kuponów...
— Co się tyczy kuponów, mniemam, że rzecz jest załatwiona. Wszak według umowy, macie je panowie wypłacić na nasz rachunek z pieniędzy wpływających ze sprzedaży obligów.
— To jest, mamy to uskutecznić pod warunkiem, jeżeli pieniądze wystarczą. Tymczasem, sprzedaliśmy zaledwie 100.000 w obligach, po kursie 70 za sto — proszę, oto jest rachunek. Wynosi to zaledwie 70,000, a potrąciwszy naszą prowizyę, i prowizyę ajenta, 55,000. Z tego, według układu, mamy prawo zatrzymać 60.000 na pokrycie dalszej naszej prowizyi, a więc brak nam jeszcze 5 tysięcy do zupełnego naszego pokrycia. Oprócz tego, półroczny kupon po 3% od sumy półmiliona, którą panowie emitowaliście za naszem pośrednictwem, wynosi 15.000 — razem przeto oczekujemy, iż panowie zechcecie remitowac nam bezzwłocznie 20.000 gotówką, dla uniknięcia następstw zwykłych w takich wypadkach.
— Ależ skoro panowie sprzedaliście tylko 100.000, jak wykazujecie, więc nie potrzeba jak 3000 na wypłatę kuponu, a prowizyi od niesprzedanych obligów przecież liczyć nie możecie!
— Co nam do tego! Oto jest czarno na białem umowa, spisana między nami, a panem i panem Kluszczyńskim, jako pełnomocnikami Banku Filodemicznego.
Fotel grecko-portugalski był już w tej chwili niewygodniejszym od owego płotu, na którym według przysłowia pies nawet nie może znaleść potrzebnego mu komfortu. Dr. Mitręga potrzebował 600 id., a tu żądano od niego 20.000. Postanowił atoli trzymać się do upadłego i nie kapitulować, chyba pod znośnemi warunkami.
— Zapewne — rzekł — że to stoi w umowie, ale stoi tam także, że w danym razie służy nam prawo wycofać z depozytu resztę naszych papierów i żądać salda naszego rachunku. Ponieważ panowie postępujecie sobie w ten sposób, więc nie zostaje mi nic, jak tylko trzymać się tego punktu umowy. Proszę tedy o wydanie reszty obligów i o saldo.
— Za pozwoleniem, a masz pan pełnomocnictwo Rady Zarządzającej?
— Jestem jeneralnym dyrektorem i nie potrzebuję pełnomocnictwa; zresztą mogę je sobie napisać każdej chwili.
— Bezwątpienia, ale według waszych statutów, potrzebuje ono do ważności swojej jeszcze podpisu prezesa albo jego zastępcy, upoważnionego do podpisu per procuram. Inaczej, uważać pana musimy jako osobę prywatną.
Dr. Mitręga rzucił o ziemię wonne hawana, które w tej chwili szkaradnie cuchnęło, i zerwał się z niewygodnego fotelu.
—  Zapewne — rzekł — iż nie mam prawa działać na własną rękę w imieniu Banku, ale skoro przyjadę do Wilkowa, możecie panowie być pewni, iż wszelkie stosunki między nami będą natychmiast oficyalnie zerwane. Jednakowo uderza mię w rachunku waszym ten szczegół, że wykazujecie ze sprzedaży obligów 70 za sto, gdy kurs ich notowany jest na giełdzie po 90 za sto.
— Jest to kurs sztuczny: codziennie jeden z naszych ajentów kupuje, a drugi sprzedaje kilkadziesiąt sztuk, ażeby giełda notowała kurs, jakiego nam potrzeba. W istocie atoli sprzedaliśmy stotysięcy pewnemu domowi w Humbugu i drugiemu we Frantfurdzie po siedmdziesiąt...
— A wiecie panowie, jak się postępowanie takie nazywa wobec kodeksu?
— Hm, przedewszystkiem nie wiemy, gdzie leżą dobra ziemskie, o których jest mowa w tekście obligów. Tych szczegółów jeograficznych potrzeba ponoś także szukać w kodeksie.
— Bank Filodemiczny postępuje ściśle według statutu, który pozwala mu emitować pewną ilość obligów bez pokrycia hipotecznego. Ale żaden statut nie pozwala sprzedawać obligi po 90, a liczyć klientowi po 70, jak to panowie czynicie, ani też liczyć sobie prowizyę od nominalnej sumy, skoro była mowa tylko o prowizyi od gotówki.
— No, no, panie doktorze, jakoś to się wszystko ułoży; między dżentlmenami spory tego rodzaju nie maj% sensu. Ha, nie sądziłem, żeś pan taki gorączka, gotów zaraz pędzić do sądu! To szczęście, że nie masz pan pełnomocnictwa w takiej chwili rozdrażnienia, i jesteś tylko, jak powiedziałem, osobą prywatną.
— Przyznałem już, że jestem tu i działam jako człowiek prywatny. W gruncie rzeczy, mam nawet do panów mały interes prywatny.
— Będziemy służyć z największą przyjemnością.
— Rzecz się ma tak, że bawiąc w Wiedniu dla mojej przyjemności, potrzebuję chwilowo nieco gotówki. Przypadkiem, mam tylko 10.000 w naszych obligach, pożyczonych mi na hipotekę moich dóbr w Milicyi. Prosiłbym panów tedy, abyście mi papiery te wzięli w lombard.
— A, mój panie, to nie uchodzi! To zupełnie sprzeciwia się naszej umowie. Wszak Bank Filodemiczny zobowiązał się nie wydawać żadnych obligów, z wyjątkiem tych, które sprzedaje za naszem pośrednictwem. Nie możemy nawet uznać ważności papierów, które pan posiadasz, a tem mniej brać je w lombard!
— Mówiłem to w Radzie Zarządzającej, bo pamiętałem dobrze brzmienie naszej umowy, ale ci mieszczanie wilkowscy mają takie tępe głowy, że zamiast przekazać mi tę sumę u panów, zmusili mię do przyjęcia papierów wprost ze swego Banku. Ale mniejsza o to. Na wszelki przypadek nie odmówicie mi panowie przynajmniej zeskontowania wekslu na 1000 idealników?
— Oczywiście że nie, jeżeli podpisy są dobre. Czyj jest akcept?
— Mój.
— A żyro?
— Żyro... żyra nie ma... ale w razie potrzeby, podpisać może moja żona.
— Darujesz pan, ale mąż i żona, to zawsze dopiero jedna firma, a nam do eskontu potrzeba dwóch.
— Czy to ostatnie słowo panów?
— Najostatniejsze.
— Więc dobrze, żegnam!
— Polecamy się względom szanownego pana!
I tak skończyła się konferencya dra Mitręgi z dyrekcyą Banku grecko-portugalskiego, którą powtórzyłem tu głównie, ażeby rzucić niejakie światło na stosunki Banku Filodemicznego, interesującego nas jako instytucya wilkowska, utworzona w ciągu tego opowiadania.
Wsiadłszy napo wrót do powozu, dr. Mitręga zastanowił się powtórnie, co począć. Można było próbować „lombardu“ w innym jakim banku, ale po doświadczeniach greckoportugalskich operacya taka niewiele rokowała powodzenia. Można było przyznać się żonie do kłopotu pieniężnego, pożyczyć od niej jej szmaragdowy garnitur, złożony z dyademu, naszyjnika, kolczyków i naramienników, i uzyskać na zastaw tych kosztowności pieniądze na zapłacenie hotelu i na drogę. Ale dr. Mitręga nie mógł się na to zdecydować, i tłumaczył się sam przed sobą, że przed kobietami należy ile możności taić podobne drobne przykrości, bo biorą je sobie zbyt mocno do serca itd. W istocie zaś dr. Mitręga, choć nie przyznawał się do tego przed sobą samym, nie chciał nawet wobec własnej żony przyznać się, do jakiej ostateczności jest przywiedzionym. Tymczasem myśl o szmaragdowym garniturze zrodziła w bystrym jego umyśle inną. Wychylił się z powozu i zawołał:
— Do jubilera Steinschleifa!
— Panie Steinschleif — rzekł, wyskoczywszy z ekwipażu, którego drzwi otworzył mu pożyczany, ale suto wygalonowany lokaj — nieszczęście mnie prześladuje: jeszczem się dobrze nie wyspał po wczorajszym balu dworskim, na którym, nawiasem mówiąc, pańskie rubiny przecudny efekt sprawiały, a oto dziś znowu musimy iść na wieczorek prywatny, i mojej żonie zachciało się znowu nowego garnituru. Tylko, oczywiście, garnitur musi być tym razem skromniejszy.
— Pani hrabina ma ciemne włosy, nieprawdaż?
— Tak jest.
— W takim razie, jak sądzę, doskonale jej będzie do twarzy w tym garniturze z topazów.
— A cena?
— Dwa tysiące. Za pożyczenie, dwieście.
— Co się zaś tyczy kaucyi, zapewne tym razem mniejsza wystarczy?
— Kaucya stosuje się do wartości.
— Więc daję panu tutaj pięć tysięcy w tych samych obligach, co pierwej. Jak pan widzisz, w piśmie urzędowem stoją one po 90, a więc zostawiam przeszło dwa razy więcej niż biorę, spuszczając się na firmę i rzetelność pańską.
— Panie hrabio, pierwszą cnotą kupca jest rzetelność! Czy mam odesłać garnitur do hotelu?
— Nie, wezmę go z sobą, bo moja żona prawdopodobnie śpi jeszcze. Tylko my nieszczęśliwi mężowie musimy czuwać o każdej porze, ażeby zaspokoić kaprysy tych pięknych czarodziejek. Adieu, panie Steinschleif!
— Najniższy sługa pana hrabiego, G’hoszamerdyner!
Podjechawszy jeszcze przez parę ulic, dr. Mitręga odesłał swój ekwipaż do hotelu a sam pieszo zaszedł przed dom, na którym umieszczoną była tablica z napisem: Geld für Alles. Tam, po dłuższem oglądaniu, próbowaniu, i targowaniu się, pożyczono mu na zastaw turkusowego garnituru 600 idealników, a właściwie, 564 po strąceniu procentów, z warunkiem wykupna za miesiąc. Rachunek hotelowy wyniósł z końcem tego dnia 430. Za remizę należało zapłacić jeszcze 27. Służbie „hrabia“, nie mógł dać mnie jak 25, razem więc wydał 482 itd. Dyliżans do Wilkowa kosztował 82 i tym sposobem suma 564 id. została wyczerpaną, a na drogę zostały tylko pierwotne cztery idealniki, stanowiące, jak mówiłem, resztę gotówki z posagu pani Natalii. Zważywszy, iż podróż miała trwać dwie doby, w ciągu których wypada sześć popasów, należało być bardzo oszczędnym, ażeby nie brakło pieniędzy. Gdy zaś w liczbie tych popasów znajdowały się dwa obiady przy table d'hôte pocztowej, gdzie płacono idealnika od osoby, a osób było jak wiemy dwie, więc śniadanie i wieczerza były bez pokrycia w budżecie dr. Mitręgi — fakt tembardziej opłakany, iż o kredycie w restauracyach podróżnych ani mowy być nie mogło...
Otóż w tej dopiero krytycznej chwili bohater mój dał dowód, że godzien był być bohaterem nie takiej lekko naszkicowanej powiastki, ale głęboko pojętej epopei, kroczącej na 13tu zgłoskach od rymu do rymu i zarejestrowanej następnie w historyi piśmiennictwa ojczystego. Zmyślił niestrawność, pijał tylko czystą herbatę rano i wieczór, jadał przytem ukradkiem bułki i podłe fragmenta kiełbasy, jakiemi raczyli się pocztylionowie, nie siadał do table d’hôte, ale z zaparciem się własnego żołądka sadzał przy niej żonę i postępując w ten sposób, w chwili przyjazdu do Wilkowa znajdował się tylko o krok od śmierci głodowej, ale z ostatniego idealnika miał jeszcze pięćdziesiąt i pięć mizeraków w kieszeni!
Nie będę w tej chwili opowiadał, jak dalece pani Natalia była „anszantowaną“ ze swego pobytu w Krachenburgu, jak zdawała Nojcu i matce sprawę ze wszystkich świetności, które ją tam spotkały, jak pani Swatalska zarówno z nią była dumną z „Mania“, jak panny, znajome niegdyś przyjaciółki panny Natalii, zazdrościły jej losu, itd. Zakończę tylko opowiadanie o tej pamiętnej podróży szczegółem, który w rzeczywistości był jej zakończeniem.
Oto, zaledwie się państwo rozgościli — a było to o ósmej rano, Marcin podając surdut swemu panu rzekł z głupkowatym uśmiechem:
— Jak to dobrze, co państwo ju przyjechali!
— A to dlaczego?
— Bo proszę jaśnie pana, kucharz już wczoraj nie miał pieniędzy na kupno i my nic nie jedli. A dziś także nie ma dla państwa śmietanki do kawy, ani bułek.
— Głupiś! Masz tutaj pieniądze (tu doktor cisnął mu wymienioną powyżej ilość mizeraków) idź, kup śmietanki i bułek. A mówiłem ci przecież, gamoniu, że jak braknie pieniędzy, to masz pójść do kasy w Orędowniczce!
— Prawda co jaśnie pan mówił, ale...
— Ale co?
— Kasyer powiedział, co w kasie nie ma pieniędzy, i co nie ma czem zapłacić za druk i za papier, a panowie w redakcyi na pierwszego ani jednego mizeraka nie widzieli.
— Głupiś! Idź precz! — zawołał doktor, i pobiegł do redakcyi Orędowniczki. Dla czego nie do Banku Filodemicznego, gdzie przecież pobierał znaczną pensyę? Wyjaśni się to zapewne swojego czasu. Na razie wystarczy wiadomość, że kucharz pp. Mitręgów czekał tego dnia do 11-tej przed południem, nim mu dano pieniędzy na kupienie ingredyencyi potrzebnych do zgotowania pierwszego obiadu, który zjadł na swojem gospodarstwie dr. Mitręga, ożeniwszy się z jedynaczką pp. Kluszczyńskich i z posagiem podawanym od stu tysięcy do pół miliona. A obiad ten należał mu się przecież wcześniej, zważywszy nadzwyczajną dyetę, jaką zachował w drodze z Krachenburga!
Organizm ludzki ma swoje prawa: dwudniowa podróż w zimie, o bułkach i suchej kiełbasie, wpędziła dra Mitręgę w chorobę, w której narażony był na dwa niebezpieczeństwa. Pierwszem z nich była śmierć, a drugiem owa transakcya z panem Steinschleifem, która według zapatrywania niektórych prawników nie ma mieć natury cywilno-prawnej, ani handlowo prawnej, ale zupełnie inną. Od śmierci ocalili go lekarze, od następstw negocyacyi krachenburgskich wybawił go szczególny zbieg okoliczności.
Dyrekcya grecko-portugalskiego banku w Krachenburgu, po odejściu dra Mitręgi, zrobiła wprawdzie kilka poufnych a złośliwych uwag o opłakanej potrzebie pieniędzy, w jakiej znajdował się widocznie jej klient wilkowski, ale następnie poczęła żałować, iż dała mu odejść w rozdrażnieniu. Mógł on w istocie spowodować zerwanie umowy z Bankiem Filodemicznym, bardzo korzystnej dla Greko-Portugalczyków, i to w chwili, gdy spieniężyli zaledwie jednę piątą część powierzonych im obligów. Postanowili tedy drzeć łyko zawczasu, tj. sprzedawać jak najwięcej obligów w jak najkrótszym czasie. W skutek tego, nazajutrz po wyjeździe naszego bohatera, pojawił się we wszystkich sześciu dziennikach krachenburgskich artykuł tej treści:
„Bank Filodemiczny w Wilkowie jest to jajo Kolumbusa, a raczej kura niosąca złote jaja, którą udało się znaleść kilku tamtejszym finansistom, jakkolwiek pierwszą myśl poddał im sławny nasz ekonomista Beutelschneider, dyrektor Banku grecko-portugalskiego, którego geniusz nie po raz pierwszy świat finansowy ma sposobność podziwiać. Klientela Banku Filod. rośnie jak na drożdżach, a ponieważ właściciele obligów przypuszczeni są do dywidendy na równi z akcyonaryuszami, więc popyt na te papiery jest ogromny, i jak się dowiadujemy, większą ich część zakupiły już domy bankowe w Humbugu i Frantfurdzie. Pierwszy kupon półroczny począł właśnie wypłacać na rachunek zakładu wilkowskiego tutejszy Bank grecko portugalski, w sumie 3 od sta; z drugim półrocznym kuponem wypłaconą będzie właścicielom obligów superdywidenda, wynosząca według najskromniejszych obliczeń drugich 6 od sta. Zapomnieliśmy dodać, że w skład zarządu Banku Filodomicznego wstępują właśnie dwie największe potęgi finansowe Milicyi i Landweryi, mianowicie graf Niemanicky i baron Hołysz. Na dzisiejszej giełdzie kurs obligów podniósł się o 5 idealników, a to z powodu, iż nowe zakupna zagraniczne sprowadziły chwilowy brak efektów na placu“.
Na koszta umieszczenia tego artykułu wpisał Bank grecko-portugalski filodemicznemu 3000 id. w rubrykę „winien“.
Doniesienie o podwyżce kursu było zgodne z prawdą. Na giełdzie krachenburgskiej pojawiło się było dwóch ajentów z Frantfurdy, rozpaczliwym głosem wołających „wer gibt? (kto sprzedaje) Filodemen? Ich nehme! Ich nehme! (kupuję)“. W odpowiedzi na to ajent grecko-portugalski oświadczył, iż sprzedaje, ale pokazało się, że nie posiada więcej sztuk, nad pięćdziesiąt. Znalazł się jakiś drugi giełdzista, który miał jeszcze 25 sztuk, ale ten nie spuścił ani mizeraka z 93 idealników. Więcej obligów nie było na „placu“, i ztąd poszło, że jeden z ajentów frantfurdzkich, z grzeczności, odprzedał jakiemuś amatorowi połowę swoich papierów po 95 idealników.
Dla wiadomości tych, którzy chcieliby zakładać banki filodemiczne, nadmieniam tutaj, że z wyjątkiem wymienionego na końcu amatora, wszyscy kupujący i sprzedający działali z ramienia Banku grecko-portugalskiego.
W ten sposób prowadzono interes dalej, i w końcu znaleźli się rzeczywiści nabywcy coraz większych zapasów papieru „filodemicznego“, podczas gdy kurs podnosił się stopniowo. Czytał o tem w dziennikach p. Steinscheif, i cieszył się, że ma taką pewność w zamian za swój garnitur turkusowy. Z czasem, zaczęło mu się robić żal, iż deponowany u niego kapitał rośnie wprawdzie, ale na pożytek jakiegoś milicyjskiego hrabiego. Jednocześnie dziwiło go, że hrabia nie odsyła garnituru. Poszedł do hotelu des Millionnaires i dowiedział się, że hrabia i hrabina wyjechali nagle przed kilku dniami. Poszedł do jakiegoś finansisty i dowiedział się, że papier filodemiczny jest w istocie bardzo dobry. Wstąpił więc na giełdę, w zamiarze sprzedania kaucyi dra Mitręgi, ale widząc, jak się kapitaliści rwą do kupna, namyślił się, i zamiast sprzedać, kupił jeszcze za parę tysięcy. Wróciwszy zaś do domu, wystosował taki list do dra Mitręgi!
„JWny panie! Ponieważ JWny pan wyjechałeś, nie zwróciwszy wiadomego garnituru topazowego, więc ośmielam się przypuszczać, iż JWny pan życzysz sobie nabyć go na własność. W tej myśli spieniężyłem dane mi papiery, które po kursie 90 za sto przyniosły 4500 idealników. Garnitur, jak wiadomo JWmu panu, otaksowany jest na 2000, za pożyczenie należy mi się 200, odsyłam przeto z podziękowaniem resztę w kwocie 2300 idealników i jestem JWgo pana zawsze do wszelkich usług gotowym, pełnym wysokiego poważania najuniżeńszym sługą. Steinschleif i Spółka“.
Listu tego nie chciano doręczyć pani Natalii, a ponieważ dr. Mitręga był w gorączce, więc doręczono mu dopiero, gdy przyszedł do siebie.
Gdy, jak powiadam, dr. Mitręga przyszedł do siebie, miał oprócz tego w obecności żony długą i niezewszystkiem miłą rozmowę z teściem o przedmiocie, który już znamy. Pan Kluszczyński klął się na duszę i ciało, najpierw, że nigdy nie posiadał ani jednego zapisu chaocko-teremteckiej renty papierowej, jeno samą srebrną, nie mógł więc dać doktorowi Mitrędze innej, jak tylko srebrną.
— Zresztą, pokaż — rzekł z wyrazem człowieka, gotowego uwierzyć w jakiś cud nadprzyrodzony — pokaż, może doprawdy jakie licho w to się wplątało!
Tej żądanej „inspekcyi oryginałów“ przeszkodziła ta okoliczność, że, jak nam wiadomo, dr. Mitręga w pół godziny po otrzymaniu zapisów renty spieniężył je był na stacyi pocztowej w Wilkowie, spiesząc na karnawał do Krachenburga.
Druga kwestya tyczyła się, jak wiemy, nominalnej wartości doręczonych doktorowi Mitrędze zapisów renty, mniejsza o to, jakiej. Kwestyę tę poruszono dopiero, obmówiwszy obszernie pierwszą, tj. gdy już pan Kluszczyński przekonał się, że jego zięć sprzedał wszystkie papiery, i że jakoś nie bardzo jest pewnym, czy były papierowe, czy srebrne. Teraz utrzymywał, że nominalna suma wynosiła nie 62,550, ale 75,250 idealników, co według kursu renty srebrnej przeszło 66 za sto wynoszącego, odpowiada okrągłej kwocie 50 tysięcy w gotówce. Dr. Mitręga protestował, powoływał się na swoje notatki, które miał w pugilaresie, a których teraz znaleść nie mógł — p. Kluszczyński był bardzo oburzonym, aż w końcu zawołał:
Aaa! A może ty nie uważałeś! Tam było rzeczywiście 60.000 sztukami po 1000 idealników, ale były także trzy sztuki po 5000, a reszta drobnemi. Może ty przeoczyłeś i dałeś się komu oszukać! A toby była ładna historya!
Dr. Mitręga zapewniał stanowczo, że nic nie przeoczył; p. Kluszczyński obstawał przy swojem, i w końcu tak się rozsierdził, że posłał natychmiast po panów Abla i Bandurę, jako świadków wypłaty. Przybyli pp. Abel i Bandura, i zastali panią Natalię zapłakaną, p. Kluszczyńskiego mocno zirytowanego, a dra Mitręgę w łóżku. Gdy im powiedziano o co chodzi, poczęli niezmiernie potężnie myśleć i przypominać sobie, ale przypomnieć sobie nic nie mogli. Dopiero gdy im powiedział p. Kluszczyński:
— Ależ pamiętacie przecież, że wypłaciłem 50, 000 w zapisach renty srebrnej, po kursie 66 i ćwierć za sto, że dałem 60 sztuk po 1000 idealników, 3 po 5000, dwie po sto, a jednę na pięćdziesiąt, i że przy was liczyłem sztuki i obliczyłem, ile są warte w gotówce.
— A to, to pamiętam doskonale! — zawołał p. Abel — nawet przypominam sobie, że jedna sztuka na 5000 była zupełnie żółta!
— A druga splamiona była atramentem, tak oto na rogu; pamiętam doskonale! — zawołał pan Bandura.
Im dłużej w ten sposób pp. Abel i Bandura przypominali sobie szczegóły, których byli świadkami, tem bardziej wspomnienia ich zgadzały się z twierdzeniami p. Kluszczyńskiego. Pan Bandura przypomniał sobie nawet najwyraźniej brzmienie napisu: „Confusions-Münze in Silber“ (monetą, konfuzyjną w srebrze), co najoczywiściej dowodziło, iż renta była srebrną, i co natychmiast p. Abel potwierdził. Obydwaj ci szanowni mężowie przekonani są dotychczas, że przypominają sobie to wszystko, jakby się dzisiaj działo — a złudzenie to psychologiczne tłumaczy się w ten sposób, iż będąc powołanymi na świadków, ze względu na to, iż właśnie wstali od śniadania, nie wiedzieli dokładnie, o co chodzi, i że dowiedzieli się o wszystkiem szczegółowo dopiero teraz od pana Kluszczyńskiego, w którym pokładali ufność najzupełniejszą, będąc z nim od dłuższego czasu w spółce co do różnych interesów pieniężnych.
Wobec dokumentu, który sam podpisał, i wobec kategorycznych zeznań takich dwóch świadków, którym nic zarzucić nie było można, jak tylko to, że będąc świadkami, wypili byli dużo wina, dr. Mitręga musiał skapitulować i nawet już nie wspominał o tem, że wówczas była mowa o kursie 65 i pół, a teraz ni ztąd ni zowąd zrobiło się 66 i ćwierć. Wiadomo zresztą, że kursą podwójnie bywają notowane, jest rubryka: „żądają“, i rubryka „płacą“. Nastąpiło więc tylko wielkie oziębienie stosunków między teściem a zięciem, które atoli jednemu i drugiemu nie przeszkodziło zajmować się wspólnie interesami Banku Filodemicznego, wymagającemi teraz właśnie całej ich baczności.
Jak to wpłynęło na stosunek między „Maniem“ a Natalią, nie wiem. Wiem tylko, że jeździła w zimie saniami albo karetą, a w lecie dorożką i półkoszykiem otwartym. Wiem także, że bywały bardzo świetne przyjęcia w domu państwa Mitręgów, i że państwo Mitręgowie bywali na świetnych bardzo przyjęciach w innych domach. Raz byli nawet u ober-komisarza, który dawał bal na tę intencyę, ażeby Milicyanie posłali rządowi chaockiemu trochę więcej rekruta i o wiele więcej pieniędzy, niż zwykle. Raz znowu byli u ober-szpitalnika, który dawał bal na tę intencyę, ażeby przejeżdżający przez Wilków książę Etelred-Chilperyk pomógł mu otrzymać wielką wstęgę orderu świętej Porcyunkuli i Akkomodaty, z którą (tj. ze wstęgą, nie z świętą) połączone jest prawo przejeżdżania czwórką przez dziedziniec panującego dworu i obowiązek skrapiania się wodą święconą cztery razy do roku, jako też tytuł „mon cousin“, dawany kawalerom w listach monarszych, niemających charakteru urzędowego i nigdy przeto nie pisywanych. W lecie pani Natalia bawiła u wód, dokąd odwoził, gdzie odwiedzał i zkąd przywoził ją Manio, ciągle mocno zajęty interesami filodemicznemi. W następnej zimie urodził się dziedzic rodu Mitręgów, którego chrzciny niezmiernie były sute, jakoteż w ogóle wszystko działo się niezmiernie suto w tej sferze mojej powieści, póki nie nastąpiły wypadki, o których będzie poniżej. Działo się, powiadam, suto, a nie tak, jak wówczas, gdy z pierwszej połowy posagu panny Natalii zostały były tylko cztery idealniki i dr. Mitręga omal nie umarł z głodu. Ale o tem wszystkiem pomówimy jeszcze obszernie.
W tytule niniejszego rozdziału powiedziano, że ludzie łatwiej umierają z głodu niż z miłości. Zabijają się czasem — z miłości, jak twierdzą dzienniki, ze złości, jak ja twierdzę. Wszystkie miłośne samobójstwa, pojedyncze lub dubeltowe, mają swoje źródło w chęci dokuczenia tym, którzy zakochanym stawiali przeszkody. I byłoby tych samobójstw nierównie więcej, gdyby przeważna większość zakochanych nie miała tyle przynajmniej rozsądku, by zważyć, iż zemsta słodką jest jedynie, jeżeli się patrzy na jej skutki, a tragiczne położenie, w którem się znajdujemy, pochlebia miłości naszej własnej także tylko o tyle, o ile widzimy, jak nas żałują, podziwiają i opłakują. Ponieważ zaś nie jest rzeczą udowodnioną, by najnieśmiertelniejszej duszy ludzkiej danem było patrzeć po śmierci na rozpacz i żal jednych, na współczucie i podziwienie drugich, ponieważ przeciwnie istnieją uzasadnione teorye, według których dusza samowolnie odłączająca się od ciała dostaje się w miejsce niezmiernie gorące i ciemne, gdzie nic a nic nie widać, więc, jak powiadam, przeważna część nieszczęśliwie zakochanych wstrzymuje się w stanowczej chwili od wykonania samobójczego zamiaru, chociażby im przyszedł do głowy. Nie przeczę zresztą, że ludzie zabijają się czasem także li tylko z wielkiej moralnej boleści, ale mam przekonanie, że w takich razach boleści tej towarzyszy jakaś ukryta wada ustroju fizycznego.
Wszystko to mówię, ażeby wskazać, dlaczego zapomniany już niemal przezemnie i przez czytelnika drugi, i główny mój bohater, Stanisław Wołodecki, pozostał przy życiu. Muszę nawet powiedzieć, że myśl samobójcza ani na chwilę do głowy mu nie przyszła, pomimo iż cierpiał tyle, ile tylko człowiek cierpieć może, doznawszy zawodu w tem, co najbardziej umiłował. Zdawało mu się tylko chwilami, iż musi umrzeć, albo przynajmniej rozchorować się ciężko, ale nie chciał umierać, ani chorować, bo nigdy na chwilę nie zapominał o matce, której był jedynakiem, życiem całem i podporą. Zamknął się tedy sam w sobie, nie bywał nigdzie, jak tylko w domu i w biurze redakcyjnem, gdzie, jak to podpatrzyli koledzy, siedząc nieraz zadumany nad jakimś telegramem, artykułem, albo korektą, ni ztąd, ni zowąd, zalewał się łzami. Koledzy byli dobrymi ludźmi — można bowiem bardzo niedorzecznie tłumaczyć telegramy, a mieć wiele serca i tej delikatności wrodzonej, której nie zastąpi żadne wykształcenie ani wychowanie. Pojęli, że Stanisław ma jakieś głębokie zmartwienie, i uszanowali je, nie trapili go pytaniami, nie dręczyli żartami, nie smucili bardziej własną wesołością, ani też nie dolewali oliwy do ognia zbyt ponuremi minami. Tak samo postępował Smiechowski, który wiedział, co się stało.

Wołodecki tedy, powtarzam, nie umarł ze smutku, ale żył dalej jeszcze cały rok, o którym tu była mowa, i to żył w sposób, o którym równie jak o wielu innych rzeczach, pomówimy w następnym rozdziale.



ROZDZIAŁ XI,

w którym z dziwnemi karyerami bohaterów łączą, się dziwne karyery losów „Orędowniczki Wilkowskiej“.

Ludzie pracy a zwłaszcza pracy umysłowej, zasługują na zazdrość bogatych próżniaków nietylko wtenczas, gdy spleen pada niejako wraz z deszczem z zasłoconego nieba i z mgłą jesienną wciska się do pokoju, ale głównie może wtedy, gdy jednych i drugich dotknie ciężkie jakie zmartwienie. Z początku, rzemieślnikowi pióra wydaje się to niepodobieństwem, by mógł zająć się czemkolwiek wobec ciężaru, który go przygniata, ale wkrótce, żelazna konieczność zmusza go do wysileń nadludzkich, i powoli, powoli, nowe myśli, nowe wrażenia spychają na drugi plan pamięć o sobie samym i o swojej boleści. Znałem ludzi, którzy w ten sposób przeżyli długie dziesiątki lat z głęboką raną w sercu, o której nikt prawie nie wiedział i która w końcu zabliźniła się niemal zupełnie w atmosferze biurowej, lub innej tego rodzaju. Niejeden też może z łaskawych moich czytelników doznał tego uczucia, wchodząc do biura, do sali wykładów, albo do czytelni w bibliotece publicznej, jak gdyby znalazł schronienie, w którym go dosięgnąć nie zdoła żaden cios, grożący mu gdzieindziej. Dla próżniaka, nawet kościół nie jest takim przytułkiem, ani w modlitwie nie ma tyle ukojenia, ile go jest w obowiązkowem zajęciu.
Doświadczył tego Stanisław Wołodecki, jakkolwiek niejeden uśmiechnie się może na myśl, że można znaleść ulgę w cierpieniu miłośnem pisząc nieciekawe komentarze o czynnościach dyplomatów, lub dając im rady, których oni w znanej przezorności swojej wcale nie czytają, a w najlepszym razie, opisując trywialne zdarzenia brukowe językiem ile możności nie trywialnym. Ale jeżeli Orędowniczka nie stanowiła przedmiotu tak wysoce umysłowego zajęcia, jak owe studya, którym Cycero oddawał się w swojem Tusculum zachwalając ich skuteczność wobec doznanych zawodów, to natomiast działała ona poniekąd homeopatycznie na mojego bohatera, jeżeli homeopatya polega na wybijaniu „klina klinem*. Wiemy, że Stanisław pobierał za swój udział w redakcyi 120 idealników miesięcznie, ale wiemy także, że od pewnego czasu nastąpiła tam była pewna nieregularność w wypłatach. Nieregularność ta z czasem przemieniła się w system tak konserwatywnie przeprowadzany, że w lecie, kiedy państwo Mitręgowie bawili u wód, wypłaty zupełnie ustały. Kasyer zapewniał, że ilekroć zbierze się w jego ręku nieco więcej pieniędzy, dr. Mitręga wpada i zabiera wszystko. Zaledwie można go było ubłagać, ażeby zostawił cokolwiek na pokrycie kosztów druku i papieru. Zdarzało się, że musiano zaciągać na opłacenie poczty pożyczkę u Marcina, który jakoś u wielkiego ołtarza, t. j. pod bokiem wydawcy, mniej cierpiał na brak gotówki.
W tych warunkach przebyli współpracownicy Orędowniczki lato i jesień, i nikogo to nie zdziwi, jeżeli powiem, że w końcu przystęp do biura redakcyjnego znajdował się w stanie ciągłej blokady, wykonywanej przez kilku Milicyan mojżeszowego wyznania, którzy naprzemian to przynosili jednemu albo drugiemu z „panów redaktorów“ po parę idealników, to znowu przychodzili upominać się natarczywie o swoją należytość. Wiadomo, że ten sposób korzystania z kredytu jest bardzo kosztownym, zwłaszcza jeżeli dochody zawodzą i dłużnik nie jest w stanie uiścić się na termin. Stanisław posiadał wprawdzie jeszcze około 5000 id. z owej sumy, która mu spadła tak niespodzianie, ale pod żadnym warunkiem byłby jej nie tknął, ponieważ procent od niej obracał na utrzymanie matki. Z obawy, ażeby kiedy, przyciśnięty potrzebą, nie tknął tego funduszu, uprosił nawet Smiechowskiego, żeby go wziął do przechowania, pod pozorem, że w kawalerskiem pomieszkaniu niebezpiecznie jest trzymać tak znaczne pieniądze. Ponieważ atoli, zdaniem ekonomistów, człowiek musi jeść raz przynajmniej w 24 godzinach — „mniejsza o to, jakim sposobem, ale musi“, powiada J. S. Mili — ponieważ nadto musi mieszkać, zapłacić praczkę i dać połatać buty, więc Stanisław na pokrycie wszystkich tych potrzeb w pierwszym miesiącu pożyczył 15 idealników i był winien 20 — w drugim musiał pożyczyć 35 i był winien 50, w trzecim pożyczył w dwóch partyach po 45 i 25 i był winien 105, a z końcem szóstego miesiąca nietylko był winien 300 z górą idealników sześciu czy siedmiu rozmaitym finansistom, ale w dodatku nie znalazł już żadnego, któryby się podjął znegocyowania dalszej, niezbędnej pożyczki.
Jak nam wiadomo, dr. Mitręga przez cały ten czas żył na bardzo wielką skalę, ale Stanisław nie śmiał jakoś przypomnieć mu swych 4 do 5 tysięcy idealników, któremi mu wygodził. Widywał go zresztą tylko wtedy, gdy dr. Mitręga potrzebował pomówić z nim o napisaniu jakiego artykułu, wystawiającego zalety Banku Filodemicznego i mnogie dobrodziejstwa, jakiemi instytucya ta obsypuje lud, jęczący w ręku lichwiarzy. Raz przy takiej sposobności, gdy chodziło o odparcie bardzo zjadliwej krytyki czynności Banku, umieszczonej w Postąpię Witkowskim, dr. Mitręga zawołał nagle:
— Ach, prawda! Wszakże ja jestem pańskim dłużnikiem! Bardzo przepraszam, że dotychczas nie uiściłem się, ale jak panu wiadomo, wlazłem w to kupno dóbr... Skoro tylko ureguluję moje interesa, nie omieszkam odesłać panu tę bagatelkę...
Stanisław był tak zaambarasowanym, że nie zdołał odpowiedzieć nic, jak tylko że to w istocie bagatelka...
— Ale pan musisz potrzebować pieniędzy — dodał dr. Mitręga, jakoby uderzony zarówno nowością jak i trafnością swojego pomysłu — a mówią mi, że w kasie nie ma ani mizeraka! Może pan zechcesz przyjąć to na rachunek procentu od mojego długu...
To mówiąc, szanowny doktor ofiarował Wołodeckiemu wspaniałomyślnie piętnaście idealników, i uraczył prócz tego długiem opowiadaniem, jako stary Kluszczyński oszukał go przy wypłacie posagu Natalii, jako prowadzi dom z przychodów własnego majątku, bo żona nie ma już i szeląga, i jako uznał za stosowne pomnożyć ten majątek przez nabycie rozległego klucza Jałowieckiego, a następnie wszedł w interes o ogromne dobra Zrębowskie.
Dr. Mitręga w istocie nabył te wszystkie nieruchomości. Wydobywszy prośbą i groźbą od p. Kluszczyńskiego drugą połowę posagu żony, kupił majątek Jałowice, o taksowany na 150 tysięcy, a obdłużony na 120, dopłacając 30 tysięcy właścicielowi. Następnie zaciągnął na Jałowice nową pożyczkę, na spłacenie dawniejszej, w jakimś szalonym banku zagranicznym, który pożyczył 150,000. Kapitał ten obrócił dr. Mitręga na kupno ogromnych obszarów Zrębowa, składających się wyłącznie z lasu, niegdyś wysokopiennego, a obecnie na całej swojej przestrzeni — dzięki zapobiegliwości poprzedniego właściciela, bardzo zachęcającego do „buszowania“ na słomki, ponieważ nigdzie nie przeszkadzały brać na cel tego szybkolotnego ptaka, tak trudnego do ubicia w wysokim lesie. Zrębów był także mocno obdłużony, ale dr. Mitręga spodziewał się że zapłaciwszy 150.000 idealników, zdoła wyrobić w banku wyższą pożyczkę. Na nieszczęście, cudzoziemcy zwietrzyli coś o właściwym stanie tego majątku, i pożyczka szła oporem. Tymczasem Jałowice niosły zaledwie połowę tego, ile potrzeba było płacić bankowi, a Zrębów nie niósł nic wcale, ponieważ władze milicyjskie ze względów kultury krajowej zabroniły wycięcia reszty lasu. W takich warunkach dr Mitręga postanowił nie płacić wcale rat bankowych, i w skutek tego obydwa majątki wystawione były na sprzedaż publiczną, a tymczasem, znajdowały się w ręku sekwestratorów, przez banki ustanowionych. Jeżeli zważymy, że doktor Mitręga z 20.000 idealników, które mu zostały po kupieniu Jałowic, i z 6000, które ściągnął z pierwszego roku dzierżawy, zmuszony był prowadzić przez cały rok dom na wielką stopę, to pojmiemy, że nie mógł Wołodeckiemu dać więcej jak 15 idealników na rachunek swego długu.
Wkrótce też płacz i zgrzytanie zębów w redakcyi Orędowniczki doszły do tego stopnia, że dr. Mitręga uznał za stosowne nie pokazywać się tam wcale, i już tylko pisemnie komunikować się z Wołodeckim, zawsze atoli tylko w interesach Banku Filodemicznego i traktujących o nim artykułów. Przeciw umieszczeniu tych artykułów piorunował codziennie Postąp, a w końcu opinia publiczna i sam Kosturski wraz z resztą współpracowników zaczęli sarkać, że bronią nieczystej sprawy. Jednocześnie oświadczyli robotnicy w drukarni, że przestaną pracować, jeżeli nie otrzymają zaległych należytości. Złożono radę wojenną w redakcyi, na której stanęło, ażeby nie umieszczać więcej artykułów o Banku Filodemicznym, i ażeby wezwać kategorycznie dr. Mitręgę do uregulowania interesów wydawnictwa. Wezwanie to pozostało bez skutku, i w tych warunkach współpracownicy Orędowniczki doczekali się końca owego szóstego miesiąca, kiedy, jak powiedziałem, Stanisław miał już przeszło 300 idealników długu, i nie miał wcale kredytu.
U wejścia do biór redakcyjnych czatowało pół plutona Judaszów w nader machabejskiej postawie. Wewnątrz, pięć głodnych żołądków przeszkadzało pięciu głowom w dokładnem i wyczerpującem traktowaniu rozmaitych zagadnień politycznych, ekonomicznych, społecznych i lokalnych. Można sobie wyobrazić, że robota szła niesporo, i nie rozweselały strapionych takie nawet żarty, jak kiedy Kosturski, przerywając nagle grobową ciszę, odezwał się do ekonoma politycznego:
— Słuchaj, Nieporadnicki, a może, byś poszedł na ostrygi?
Ogólne krząkanie oburzenia, było jedyną odpowiedzią na tę obelgę, którą nędza wyrządziła nędzy.
— Wiecie co, ja mam projekt! — odezwał się pochwili kronikarz brukowy. Wystosujmy zbiorową notę do kasyera, może nam przyśle choć idealnika, i zafundujemy sobie śniadanie, bo już doprawdy czuję jakieś reumatyczne strzykanie w żołądku i to od wczoraj wieczora.
— I ja także! — zawtórował Nieporadnicki.
— I ja! — odezwały się żałośnie — „Sprawy zagraniczne.“
— Ależ-bo i ja! — dodał Kosturski. — A pan, panie Wołodecki?
Stanisław krząknął tylko, co uważano za odpowiedź wystarczającą. Od trzech dni nie miał nic w ustach.
Za pośrednictwem Marcina, otrzymał tedy wkrótce kasyer Orędowniczki następujące pismo, zaopatrzone pięciu podpisami:

Pięciu, głodnych za dziesięciu,
Błaga cię: sięgnij do kasy
I pomóż nam w przedsięwzięciu
Kupienia łokcia kiełbasy...

Tak jest, „to los“ bohaterów moich, suchą kiełbasę jadać!
Na szczęście kasyer, oprócz serca czułego na podobne odezwy, miał wszufladzie trzy idealniki, których jeszcze dnia tego nie zabrał dr. Mitręga, i z których półtrzecia przysłał petentom. Zrobiono składkę: każdy z uczestników biesiady przyczynił się do niej dwudziestoma mizerakami, a trzydzieści schował sobie na później. Marcin przyniósł wódki, bułek, i upragnionej kiełbasy, ku wielkiemu zgorszeniu Machabejczyków czekających w bramie i sarkających, że ich dłużnicy ucztują tak wspaniale, zamiast płacić długi. Tymczasem w biurze, przy zakąsce, ożywiła się rozmowa.
— Wiecie — zagadnął Kosturski — Oberkomisaryat zakłada w Wilkowie pismo urzędowe w języku milicyjskim, którego zadaniem będzie zwalczać dzienniki niezawisłe.
— Słyszałem — odparł kronikarz. Poszukują na gwałt redaktora. Dają trzysta idealników miesięcznie.
— Ciekawa rzecz, czy znajdzie się Iskaryota, któryby przyjął te srebrniki — wtrącił Nieporadnicki.
— Bardzo wątpię — rzekł Wołodecki. — Są między kolegami naszymi tacy, którzy mają swoje wady, ale sprzedajnych przecież nie ma. Możemy swarzyć się i różnić w zdaniach pro foro interno, ale przejść do obcego obozu, to zupełnie co innego.
— Różni różnego byli mniemania w tej mierze, ale w końcu przeważyło zdanie optymistyczne. Wtem otwarły się drzwi, i weszła z wielką pompą figura, odziana w liberyę oberkomisaryatu.
— Pan Stanisław Wołodecki! — zawołała wielkim głosem.
— Ja jestem! — odparł wołany.
— Jego Łaskawość, pan Ober-komisarz, prosi, ażebyś pan natychmiast stawił się przed nim!
Co rzekłszy, figura w liberyi obróciła się i wyszła, nie czekając na odpowiedź — tak była pewną, że nikt nie ośmieli się nie posłuchać podobnego wezwania, które zresztą na wszystkich obecnych wywarło wielkie wrażenie. Najbardziej zdziwionym był Stanisław, po chwili wszakże przypomniał sobie, że oddawna wniósł był prośbę o przywrócenie posady nauczycielskiej, którą mu bez żadnego powodu odebrano — zapewne więc teraz zapadła jakaś decyzya w tej mierze. Przypuszczeniem tem podzielił się z kolegami. Została wszakże jeszcze jedna trudność do załatwienia, ta mianowicie, jak wyjść z bióra wobec blokady, o której kilkakrotnie wspomniałem. Machabejczycy gotowi byli towarzyszyć mu aż do oberkomisarjatu, co dla kandydata do stanu nauczycielskiego mogło być niezmiernie kom. promitującem. Genjusz kronikarza brukowego znalazł i na to sposób. Marcin sprowadził jednokonkę krytą, która zajechała na podwórze. Stanisław dostał się do niej przez okno, przez które niegdyś Machiawel pożarł był kosz redakcyjny, i dorożkarz ruszył z miejsca tak szybko, że bez trudności przebił blokadę. Zawiózł on Stanisława do jego mieszkania, bo ten potrzebował przebrać się przed audyencyą. Ostatnich trzydzieści mizeraków, które posiadał, pochłonęła ta podróż.
— Teraz — pomyślał sobie — albo zostanę napowrót profesorem, albo za kilka dni zginę z głodu i zimna. Wszak sprzedałem już nawet surdut zimowy, a tu dopiero jesień się kończy!
Ale ober-komisarz nawet sobie nie przypominał, że Wołodecki był kiedykolwiek nauczycielem, znał go tylko jako zdolnego pisarza; przyjął bardzo grzecznie.
—  Pan masz wielki talent? — zapytał go między innemi. Na szczęście nie czekał na odpowiedź, ale dodał: — O, wiem o tem; czytuję z przyjemnością pańskie prace w Ogrodniczce... jak się to nazywa?
— W Orędowniczce Witkowskiej.
— A tak, tak! Otóż to bardzo pięknie z pańskiej strony. Kraj potrzebuje takich ludzi. Należy objaśniać, prostować opinię, nie dać pójść na bezdroża. Rząd, dbały o dobro poddanych, zakłada właśnie w tym celu organ, i polecono mu pana na głównego redaktora. Mój sekretarz spisze z panem kontrakt, który pan oczywiście przeczytasz przed podpisaniem i który możesz zmienić we wszystkiem, co się uzna jako słuszne.
Tu Jego Łaskawość sięgnął już ręką do dzwonka, ażeby przywołać sekretarza, gdy Stanisław, przyszedłszy nieco do siebie ze zdumienia, przemówił, i to nierównie więcej stanowczo, niż podczas pierwszej swojej audyencyi.
— Wasza Łaskawość jesteś w błędzie; ja nie mam najmniejszej kwalifikacyi na urzędowego redaktora. Blizko dwa lata temu, Wasza Łaskawość posądziłeś mię o doloryzm.
— Tatatata! Przecież nie potrzebuję się obawiać, byś pan propagował doloryzm w organie urzędowym. To pan przy swoim talencie zrozumiesz, że pismo urzędowe opierać się musi na zasadach konserwatywnych, na poszanowaniu władzy, jaką jest od Boga dana, i na tłumieniu wszelkiej opozycyi niewczesnej i nierozsądnej. Opozycya — i owszem; rząd potrzebuje opozycyi, ale nie takiej, jaką wy prowadzicie w waszych gazetach; opozycyi rozumnej, wytrawnej* A więc, jak powiadam, spiszesz pan kontrakt...
— Daruje Wasza Łaskawość — nie spiszę wcale kontraktu.  Jakto, nie chcesz pan kontraktu? Ależ musisz pan mieć jakieś zapewnienie... Porzucasz pan na każdy sposób dotychczasowe swoje zajęcie...
— Nie porzucam go bynajmniej.
—  Jakto? Co to? Chciałbyś pan pisać i tu i tam?
— Tam, jedynie.
— Więc... więc pan odmawiasz przyjęcia redakcyi organu urzędowego?
— Tak jest, odmawiam — odrzekł Stanisław z ukłonem. — Nie jestem dolorystą, ale umiem pisać tylko tak, jak mi własne przekonanie dyktuje.
Oberkomisarz zerwał się był z kanapy, i miał minę człowieka, w któregoby oczach jedna z trzech najwyższych wież Wilkowa, spakowawszy manatki, wyemigrowała z Milicyi i Landweryi i przeniosła się na stałe pomieszkanie do Sokołowa. Stanisław widząc, że nie ma tu po co dłużej popasać, ukłonił się raz jeszcze i wyszedł. Oberkomisarz stał jeszcze chwilę w swojem zdumieniu, aż w końcu wzniósł ręce w górę i zawołał:
— I ci ludzie żalą się czasem, że nie mogą zrobić karyery!
Poczem zadzwonił i rzekł do wchodzącego sekretarza:
— Posłać po tamtego drugiego... jak się nazywa?
— Wiklicki.
— A czy ma całe buty?
— Ma, Wasza Łaskawości.
— No, to lepiej nie posyłać. Odkomenderować kancelistę z oberkomisaryatu, niech redaguje, a jak będzie źle redagował, to go napędzić!
Z tego epizodu przekona się szanowny czytelnik, że to co tutaj piszę, działo się w istocie bardzo daleko od miejsca, w którem drukuje się moja powieść.
Tymczasem Stanisław, pozbawiony swoich 30stu mizeraków, jakoteż nadziei odzyskania posady nauczycielskiej, wracał do redakcyi, medytując nad tem, jakby też powtórnie przebić blokadę. Ale korpus blokujący oddalił się już był, ze względu na porę obiadową, i zostawił tylko jeden posterunek, który nie należał do specyalnych opiekunów p. Wołodeckiego. Posterunek ten, ozdobiony długiemi rudemi pejsami, przechadzał się w oczekiwaniu rychłego sukursu popod kasą,, i ekspedycyą Orędowniczki, do której z ulicy prowadziło kilka kamiennych schodów. Przechadzał się nucąc pod nosem jakąś niewyraźną melodyę, i nie zwracając najmniejszej uwagi na innych przechodniów ani w ogóle na to, co się działo dokoła, z głową nieco do góry zadartą, jak to jest zwyczajem Hebrejczyków, trudniących się drobnym handlem albo lichwą, ilekroć jaki specyalny interes nie zwraca na siebie ich niespokojnej uwagi. Grdy Reb Szaja w tym półsennym stanie znalazł się prosto naprzeciw drzwi od kasy, te otwarły się z łoskotem i wyleciał z nich nader elegancko ubrany mężczyzna, któremu do nabycia tej szybkości dopomogła widocznie jakaś pięść herkulicznych rozmiarów, która na chwilę ukazała się w drzwiach poza jego plecami. Mężczyzna ten, uderzając jak bomba w Ret) Szaję, powalił go w błoto, i zgubił kapelusz; ale podniósł go szybko i popędził dalej, raz tylko się obróciwszy.
Stanisław, ku osłupieniu swojemu, poznał w wydalonym w ten sposób jegomości — dra Emanuela Mitręgę.
Powalony przypadkiem o ziemię Machabejczyk leżał jakiś czas w błocie, w tem przekonaniu, że znajduje się już na łonie Abrahama; po chwili wszakże ocknął się, wstał powoli i począł krzyczeć, iż go zabito w sposób skrytobójczy, połączony z rozmaitemi okrucieństwami, wymagającemi bezpośredniej interwencyi wszystkich sześciu mocarstw tej części świata, w której leży Milicya. Utrzymywał, że pozbawiając go życia, połamano mu wszystkie ręce i nogi, odtrącono kawałek głowy, i zgruchotano nowiusieńki kapelusz, przed miesiącem zaledwie od pewnego „hrabiego“ za pięćdziesiąt mizeraków kupiony. Nie potrzebuję dodawać, że we wszystkiem tem nie było ani słowa prawdy; natomiast dodać muszę, że Stanisław, ciągle jeszcze nie mogący przyjść do siebie wobec tak niezwykłego pojawienia się i zniknięcia dra Mitręgi, stał się w okamgnieniu środkowym punktem zbiegowiska, złożonego z samych potomków Judy i Benjamina, i że go wzięto za sprawcę popełnionych właśnie mordów. Pozycya jego stawała się coraz trudniejszą, zwłaszcza gdy w Wilkowie na trzech mieszkańców przypada zaledwie jeden policyant lub żandarm, w skutek czego w razie jakiejś bójki najczęściej nie znajdzie się pod ręką nikt powołany z urzędu do przywrócenia i utrzymania porządku publicznego Na szczęście drzwi kasy i ekspedycyi Orędowniczki Witkowskiej były o krok tylko od mojego bohatera, a w drzwiach tych pojawiła się nagle olbrzymia postać, w której nie trudno było poznać właściciela owej pięści, która pojawiła się była przed chwilą tuż obok kołnierza p. Mitręgi w czasie gdy — według wszelkiego prawdopodobieństwa mimowolnie — opuszczał lokal redakcyjny. Postać ta samem pojawieniem się swojem spowodowała nagły odpływ wzburzonych fal machabejskiego żywiołu, a z odpływu tego skorzystał Wołodecki i dostał się bez dalszych przeszkód do biura redakcyi. W ślad za nim pojawił się tam kasyer i wprowadził dwóch jegomości. Pierwszym z nich był ów kolos, któremu Stanisław dopiero teraz przypatrzył się bliżej. Był to barczysty mężczyzna, mający sześć stóp wzrostu, z ogromnym sumiastym wąsem, jasnego koloru, z odpowiednią łysiną, ubrany w popielatą kurtkę z zielonemi wypustkami, w wysokie myśliwskie buty i niebieską krawatkę w białe cętki. Drugi jegomość, równie słuszny, był szczupłej kompleksy i, miał obrzednią czuprynę krótko strzyżoną i okulary, które co chwila przybierały na jego nosie pozycyę jak najmniej odpowiednią akomodacyi wzroku; ubrany był elegancko i miał ruchy trzepiące się i nerwowo niespokojne.
— Dr. Scisłowicz, Wielmożny pan Harapnicki — zarekomendował kasyer.
— Mam panom oświadczyć w imieniu hrabiego Albina Skirgiełły — rzekł uroczyście chudy i elegancki jegomość — że hrabia cofa pełnomocnictwo, dane swojego czasu ustnie p. Mitrędze do nabycia, administrowania i redagowania Orędowniczki Wilkowskiej. Jednocześnie mam zaszczyt... to jest mam przyjemność, przedstawić panom nowego właściciela i wydawcę w osobie obecnego tu p. Harapnickiego.
Członkowie redakcyi skłonili się w milczeniu, a nowy właściciel i wydawca spojrzał na nich, nie okiem wodza, który przegląda szeregi pod jego buławą mające dążyć do zwycięztwa, ale okiem doświadczonego hodowcy bydła, który wybiera z trzody wołu najbardziej kwalifikowanego do jatek. Poczem, musnął wąsa i rzekł:
— Jutro tu się wszystko ureguluje, a tymczasem proszę pisać, i — tu wskazał resztki lukullusowej uczty, której byliśmy świadkami — żeby mi tego więcej nie było! To łajdactwo!
Wygłosiwszy ten sentyment, pan Harapnicki wyszedł w towarzystwie dr. Scisłowicza, o którym już wiemy, że był adwokatem hr. Skirgiełły. Członkowie redakcyi zostali na miejscu, pogrążeni w rozpamiętywaniach, których tu obszernie opisywać nie mogę. Według przyjętych prawideł, człowiek dotknięty obelżywym wyrzutem powinien się oburzyć, zerwać wszelkie stosunki z tym, który go obraził, i rozprawić się z nim następnie w sposób honorowy. Jeżeli wszakże ten człowiek od sześciu miesięcy jest głodnym, jeżeli może w dodatku ma rodzinę niemniej głodną, i jeżeli cały byt jego i tej rodziny zawisł od tego, który go obraził, to w dziewięćdziesięciu dziewięciu wypadkach na sto człowiek taki po pierwszym wybuchu uczucia namyśli się i połknie gorżką pigułkę. W Wilkowie stosunki są zaś tego rodzaju, że czeladnik kowalski albo krawiecki może pogniewać się na majstra i znaleść zarobek gdzieindziej, ale czeladnik dziennikarski oddany jest bez miłosierdzia na pastwę pierwszego lepszego Harapnickiego, który wypływa na powierzchnią jako „właściciel i wydawca“. Dlatego też członkowie redakcyi Orędowniczki, wygniewawszy się ile chcieli, zasiedli na nowo do pisania i tylko od czasu do czasu spoglądali z pod oka ze skruchą na niedogryzione fragmenta swojego „łajdactwa“.
Zkąd się wziął pan Harapnicki? Oto: Drukarze i dostawcy papieru Orędowniczki wiedzieli, czego świat nie wiedział, tj. że dr. Mitręga był tylko pełnomocnikiem hr. Skirgiełły, albowiem dr. Mitręga powiedział im to był sam, gdy się upominali natarczywie o zapłatę. Nie mogąc się jej doczekać, poczęli pisywać listy do hrabiego, coraz nieprzyjemniejsze. To jedna strona kwestyi.
Z drugiej strony, hrabia, jako jeden z największych „myśliwych przed Panem“, jak się wyraża Pismo Święte o królu Nimrodzie, posiadał oprócz najdoskonalszych strzelb, psów i koni, także pomienionego i opisanego powyżej Harapnickiego, który zaskarbił sobie był łaskę pańską tem, że raz siekierą uśmiercił niedźwiedzia, a drugi raz jednem kopnięciem nogi powalił rozjuszonego odyńca i zarznął go następnie kordelasem. Od tego czasu żaden plenipotent, żaden rządca ani techniczny oficyalista nie miał tyle do mówienia w skarbach i kluczach hr. Skirgiełły, co Harapnicki. Gdy atoli hrabia oddawał się łowiectwu, równie jak każdemu innemu sportowi; nie ciągle, ale paroksyzmami, gdy nadto Harapnickiemu sprzykrzyło się pilnować psiarni, więc wypraszał sobie jednę posadę po drugiej, ale na żadnej jakoś nie zagrzał miejsca. Jako leśny, dał się rozmnożyć szkodliwemu „kornikowi“ w swoim rewirze. Zrobiono go gorzelnikiem, i doczekano się w dwóch miesiącach jedenastu awantur z poborcami akcyzy. W skutek tego Harapnicki awansował na dyrektora młyna parowego i ten odtąd mełł tak doskonale, że wyprodukowanej w nim mąki, oprócz nierogacizny, nikt nie chciał uważać za pokarm godny podniebienia i żołądka. Oddano mu tedy z kolei w specyalny jego zarząd browar, przędzalnie lnu, kopalnię węgla i stadninę; a nakoniec polecono mu budowę kościoła, ale wszystko z równie niepomyślnym skutkiem. Co widząc hrabia, uchwalił, że Harapnicki, jako urodzony na wsi, powinien przecież rozumieć się na gospodarstwie, i w skutek tego zrobił go samoistnym ekonomem w jednym ze swoich najlepszych folwarków, gdzie ziemia niemal sama wszystko rodziła. Ponieważ atoli zaprowadzony tam był oddawna płodozmian, a Harapnicki znał i widział tylko gospodarstwo trzypolowe, więc tak się dzielnie spisał, że oprócz perzu i chwastów, wypielęgnował jeszcze tylko nieco owsa naosypkę dla chartów.
Hrabia miał właśnie pod ręką raport rządcy o tym świetnym wyniku gospodarstwa, a Harapnicki stał u drzwi w nader skruszonej postawie.
— No, i powiedz-że mi, mój kochany — mówił hrabia — co ja z tobą pocznę? Chyba cię na nowo poszlę do psiarni!
Nim Harapnicki zdołał otworzyć usta do odpowiedzi, kamerdyner podał hrabiemu na tacy list, który ten otworzył machinalnie i przeczytał. Był to jeden z listów, o których mówiłem.
— A niechaj-że ich wszyscy... nieświęci porwą — krzyknął hr. Albin — tego już wytrzymać niepodobna! Pana doktora Mitręgi mam już dosyć, po same uszy! Józef! Każ zaprzęgać konie, jadę do Wschodnich Indyj! A... a... słuchaj-no, Harapnicki, możebyś ty chciał być redaktorem?
— Ha, jeżeli jaśnie pan rozkaże, to będę, ale znowu nie wiem, czy potrafię...
— Potrafisz, potrafisz! Tam nie potrzeba płodozmianu; możesz prowadzić gospodarstwo, jakie ci się podoba. Jak polityka górą, to możesz np. literaturę puścić w ugor, a tymczasem z ekonomii politycznej będziesz miał jarzynę. Czekaj, ja ci zaraz napiszę list do Scisłowicza, i pojedziesz z nim do Wilkowa.
Taki był początkowy przebieg tej sprawy. Dr. Ścisło wicz zajął się stroną jurydyczną i formalną, a Harapnicki przełamał fizycznie opór dra Mitręgi i wszedł w posiadanie wydawnictwa. Nazajutrz po scenie, którą opisałem, oświadczył każdemu ze współpracowników, że zmniejsza dotychczasowe jego honoraryum o połowę; w szczególności zaś Wołodeckiemu oświadczył, że to rzecz niesłychana, ażeby kto za pisanie do gazet brał prawie tyle, co trener, mający do czynienia z kosztownemi folblutami. Pocieszył atoli podkomendnych zapewnieniem, że odtąd będą mieli bardzo mało do czynienia, albowiem postanowił zapełniać większą część Orędowniczki inseratami, za którejbierze się pieniądze, a drukować jak najmniej tych wszystkich „bzdurstw“, których czytać niewarto.
Stanisław wyszedł z biura zasępiony, ale nie trapiony już tak mocno przez zwykły korpus blokady, który uspokojono na parę dni zapewnieniem, że z nowym właścicielem przybędą wkrótce i nowe pieniądze. Na ulicy spotkał Smiechowskiego, którego nie widział już od kilku tygodni, tj. od czasu, gdy nastało zimno; wstydził się bowiem jakoś pokazywać o takiej porze w letniej zarzutce w domu, gdzie były kobiety — nie mówiąc już o tem, że w ogóle garderoba jego była w stanie przejściowym z niedoskonałości do ostatecznej ruiny.
— Jak się masz? — zawołał p. Władysław. — Cóż to, czemu się nie pokazujesz tak długo! I czyś ty oszalał, na 17 stopni Reaumura mrozu chodzisz wtakiej katance?
— Nie przypuszczałem... że tak zimno...
— No, no, mój kochany, pomówmy trochę na seryo. Wiem, że ci płacą nieregularnie, ale kiedyś przecież będą musieli zapłacić. Masz pożyczać u lichwiarzy, to wolisz pożyczyć odemnie.
— Nigdy w świecie! Nie wiem, czy będę mógł spłacić długi, które mam już teraz. Zresztą, już niedaleko do wiosny...
— W grudniu niedaleko do wiosny! Słuchaj. Nie chcesz ruszać papierów, od których procent posyłasz matce, i masz słuszność. Musisz atoli wiedzieć, że papiery twoje stoją obecnie nierównie wyżej, niż stały, zarobiłeś więc na nich paręset idealników, które możesz zrealizować kupując obligi tańsze, a równie pewne. Podejmuję się tej negocyacyi, a tutaj oto masz na rachunek zysku 150 idealników, ale idź natychmiast do krawca i wyekwipuj się na zimę.
Po półgodzinnej dyskusyi p. Smiechowski zdołał nakoniec przekonać Stanisława, że pożycza mu tylko własne jego pieniądze, bez uszczerbku kapitału przeznaczonego dla matki, i nakłonić go do przyjęcia pożyczki.
— A teraz, jeszcze jedno — dodał. Nie wiem co począć z moim Tadziem, któremu nie mogę dobrać korepetytora. Uchwaliliśmy tedy na walnej radzie wojennej z Alojzą i z Marynią, że czy chcesz, czy nie chcesz, musisz podjąć się tej misyi, bo wiemy, że popołudniu nie masz zajęcia w biurze. Czeka na ciebie wygodny pokoik na drugiem piętrze, a honoraryum otrzymasz takie, jakie twoi poprzednicy, t. j. 15 idealników miesięcznie.
P. Smiechowski zmyślał, bo poprzednicy Stanisława otrzymywali tylko po 10 idealników, i nie mieli pomieszkania w dodatku. Propozycya jego była atoli tak naturalną, że Stanisław przyjął ją bez namysłu. Tego samego dnia jeszcze, przebrawszy się po ludzku, przeniósł się wraz z nielicznemi swojemi ruchomościami do pokoiku w kamienicy Smiechowskiego. Na zasadzie zaś nowej tej i dodatkowej posady, i ze względu, iż dotychczas żył jakoś z 15 idealników pożyczanych co miesiąca, zrobił układ ze swoimi wierzycielami, mocą którego na spłatę długu wynoszącego około 300 id, przekazał im na przeciąg ośmiu miesięcy całą swoją pensyę w Orędowniczce, zredukowaną do 60 idealników. Uskuteczniwszy to, po raz pierwszy od długiego bardzo czasu odetchnął swobodnie, i dopiero teraz, rzuciwszy okiem w najbliższą przeszłość, zdał sobie sprawę z tego, ile wycierpiał rozmaitej biedy, i jak mocno mu ona umysł była przygniotła. Być może, że westchnął raz jeszcze do owych marzeń i złudzeń, z których rozwianiem się jednocześnie jakoś nastała owa bieda, ale nie miał czasu długo wzdychać, bo proszono go na herbatę do pp. Smiechowskich. Tam ciągle już teraz było tak miło i swojsko, jak to widzieliśmy zaglądając po raz drugi do salonu pani Alojzy, a w dodatku, wszystko było w jak najlepszym humorze. Panna Marynia tylko nie była tak pusto wesołą i niewinnie ucinkową, jak zwykle; oczy jej jedynie świeciły jakiemś niby wielkiem zadowoleniem, czy cichem szczęściem, czy jak się to komu nazwać podoba. Stanisław znowu śmiał się tego wieczora po raz pierwszy od roku, żartował, opowiadał między innemi w sposób niezmiernie komiczny wstąpienie p. Harapnickiego na tron redakcyjny i naśladował wybornie ruchy dra Scisłowicza, jego urzędowy ton mowy i jego ciągłe tarmoszenie się z nieposłusznemi okularami. Sam nie wiedział, dlaczego mu tak dobrze i wesoło, i zaledwie spostrzegł, że wybiła już jedenasta i że kobiety poznikały już od pewnego czasu. Udał się tedy na górę i ku wielkiemu swojemu zdziwieniu spotkał na schodach pannę Marynię w towarzystwie jednej z Basiek czy Kasiek p. Smiechowskiej. Powiedziała mu w przelocie: dobranoc, i znikła.
Stanisław wszedł do swego pokoju, zaświecił świecę, i rozglądnął się wkoło. Uderzyły go dwie rzeczy. Najpierw, jakiś miły i nienarzucający się zbytnio zapach fiołkowy, który napełniał powietrze, a potem jeszcze coś, czego nie mógł dociec od razu? Coś się zmieniło w fizyognomii pokoju, ale co?

Wyprzedźmy powolnego w spostrzeganiu bohatera naszego, i powiedzmy, co to było. Oto Stanisław, mimo nieświetnych stosunków, wśród których wyrósł, przyzwyczajony był do pewnych wygód, a do tych należał między innemi tak zwany jasiek, ochrzczony tak przez płeć piękną zapewne z powodu, iż ponad wszystkich Michałów, Jakóbów, Józefów, i t. p. najmilsze jej są Jany. Tylko że wśród długie} niewypłacalności swego pana, jasiek ten sterał się był niepospolicie i nie miał ani jednej całej poszewki, tak, że nie miło było spojrzeć na niego. Teraz zaś, świecił w jakimśnowym, nieznanym blasku. Stanisław przypatrzył mu się bliżej. Poszeweczka na nim była śnieżnej białości, cieniutka, haftowana, czy nawet obszyta koronkami, a w jednym jej: rogu oko publicysty-pedagoga odkryło bez trudności misternie wyszyte litery: M. S. Ponieważ pan Smiechowski był W. S., jego żona A. S., a jego syn T. S., więc nie wiem doprawdy czyja to mogła być poszewka? Nie wiem także, czege Stanisław tak długo dumał nad nią, wiem tylko, że gdy skończył dumanie, pocałował, ale znowu nie wiem, czy jaśka, czy poszeweczkę, czy litery...



ROZDZIAŁ XII.

Jakim sposobem p. Stanisław Wołodecki porzucił karyerę pedagogiczną i publicystyczną, a rozpoczął inną — a jakim znowu sposobem dr. Mitręga także porzucił wszystkie swoje dotychczasowe karyery, a żadnej nowej nie rozpoczął.

Świat mało wiedział o szczegółach zmiany, jaka zaszła w wydawnictwie Orędowniczki, głównie zapewne z tego powodu, iż obeszło się przy niej bez udziału płci pięknej, a nawet bez jej obecności. Tymto sposobem dzieje się często o krok od uszu opinii publicznej wiele rzeczy bardzo dla niej zajmujących i pełnych dramatycznego efektu, o których ona nic nie wie z powodu, iż brali w nich udział sami tylko mężczyźni. W tym wypadku pomieniona opinia zmuszoną była kontentować się tem, że dr. Mitręga powiedział od niechcenia kilku znajomym, iż zerwał wszelkie stosunki z hr. Skirgiełłą, a sam zamierza utworzyć nowe wielkie stronnictwo demokratyczno-opozycyjne, z dziennikiem zupełnie niezawisłym i prowadzonym w tak wielkich rozmiarach, że każdy będzie mógł trzy razy na dzień badać tętno opozycyjno-demokratyczne w Milicyi i Landweryi. Nie należy ztąd wnosić, jakoby dr. Mitręga miał tem samem zamiar zerwać wszystkie swoje stosunki z arystokracyą; wszak widzimy np. że w Anglii trzej najbogatsi panowie i naczelnicy najstarszych rodów, książęta Bedford, Devonshire i Westminster, są filarami partyi liberalnej. Dr. Mitręga mógł być demokratą z przekonania — z rodu zaś i z nawyknień musiał i nadal zostać arystokratą.
Sprawiedliwość nakazuje uznać, że z każdym dniem trudniej mu było utrzymać się w tym ostatnim charakterze. Nadmieniłem już, że państwo Mitręgowie prowadzili dom na wielką stosunkowo stopę, tak, że suma 26.000 idealników, ocalona z kupna kluczów: Jałowickiego i Zrębowskiego, wystarczyła zaledwie przez jeden rok na utrzymanie świetności, zwłaszcza gdy dr. Mitręga zmuszonym był do odbywania coraz częstszych podróży za granicę, w nadziei, iż uda mu się zaciągnąć ową wielką pożyczkę na Zrębów, o której marzył, albo też utworzyć jakie towarzystwo akcyjne, któreby kupiło ten majątek, podejrzany o zawieranie wielkich pokładów burówęgla. Byłoby to bardzo naturalnem, tj. godnem znanej przezorności matki przyrody, która wydając stworzenia niszczące lasy, powinna była ukryć pod ziemią materyał opałowy, ażeby następne pokolenia nie wymarzły. Cudzoziemcy atoli nie chcieli uledz tak logicznemu rozumowaniu i usiłowania dr. Mitręgi pozostały bezskutecznemu Tymczasem jego zapas gotówki wyczerpał się do dna, a na drzwiach sądu ziemskiego pojawiły się ogłoszenia, że na zaspokojenie takich a takich długów z procentami, kosztami itp. sprzedane będą na publicznej licytacyi dobra Jałowice i Zrębów, z tym uspokajającym dla nabywców dodatkiem, że w razie, gdyby nikt nie ofiarował ceny „wywołania“, to na następnym terminie będzie mógł nabyć jeden i drugi majątek także i poniżej tej ceny. Ogłoszenia tego rodzaju pojawiają się w Milicyi bardzo często i stanowią, mojem zdaniem, jeden z najbardziej podziwienia godnych szczegółów tamtejszej praktyki sądowej.
Położenie dr. Mitręgi było rozpaczliwe: zaciągnął już był kilka tysięcy idealników takiego długu, jaki był spłacił przy pierwszym wyjeździe swoim z żoną na karnawał do Krachenburga. Ogłoszenia, o których mowa, zredukowały jego kredyt do zera, a jeżeliby nie zdołał zapobiedz wczas przymusowej sprzedarzy swoich majątków, było widocznem, iż pójdą w obce ręce za sumę, do której były odłużone. Potrzeba było czemprędzej raz jeszcze jechać do Krachenburga, a tymczasem nie było pieniędzy na drogę. Dr. Mitręga zażądał od Rady zarządzającej Banku Filodomicznego zaliczki na swoją pensyę; jako dyrektor. Przeciw temu wystąpił na posiedzeniu p. Bandura, który miał szczególny talent do drobiazgowych szykan rachunkowych, dowodząc z ksiąg, że p. dyrektor wybrał już dawno wszystko, co mu się należało, tytułem pensyi, tantiemy itd. i że oprócz tego był do pewnej wysokości dłużnikiem banku, z powodu niezapłaconych od półtora roku rat pożyczki, zaciągniętej na hipotekę dóbr Wielkie i Małe Znikło z przyległościami. Wszczęła się ztąd dyskusya długa i nieprzyjemna, w której jedni podnosili wielkie zasługi dr. Mitręgi około dobra całej instytucyi, drudzy zaś wyrzucali mu, iż zbyt wiele naliczył kosztów na niepotrzebne podróże, i wykazywali, że stan finansowy banku jest nader opłakany. Skończyło się kompromisem między jedną partyą a drugą, uchwalono bowiem, w uznaniu nadzwyczajnych zasług dr. Mitręgi, odpisać mu w księgach zaległe a nieuiszczone raty, tytułem nadzwyczajnej remuneracyi, ale gotówką nie dano ani grosza.
Było to teoretyczne dobrodziejstwo, tembardziej pozbawione wszelkiej praktycznej wartości, gdy dr. Mitręga w gruncie rzeczy nie miał najmniejszego zamiaru spłacenia pożyczki, zaciągniętej na Wielkie i Małe Znikło z przyległościami. Wracał tedy szanowny dyrektor do domu w jak najgorszym humorze, i w zupełnej niewiadomości, zkąd wziąć kilkaset idealników, potrzebnych na podróż do Krachenburga i na utrzymanie domu. Po drodze spotkał go jeden z ajentów Banku Filodomicznego z prowincyi, który przed chwilą przybył był do Wilkowa. Ten dowiedział się, ku wielkiemu swojemu zmartwieniu, od p. dyrektora, że biura banku na dziś są już zamknięte. Miał on oprócz ajencyi Filodomicznej różne inne zajęcia, które wymagały nieodzownie, ażeby nazajutrz rano, o świcie, opuścił Wilków — obecnie zaś widział się zmuszonym, przedłużyć swój pobyt o dzień cały.
— Chybaby pan dyrektor — dodał nieśmiało — raczył załatwić ze mną brevi manu te interesa...
— A jakież to są interesa?
— Mam oddać do kasy niektóre raty, i przedłożyć dyrekcyi wykaz zalegających dłużników, których niestety mamy bardzo wielu; nierównie więcej, niż płacących.
— Hm, mogę panu wydać kwit prowizoryczny i odebrać pieniądze i wykaz.
— Jeżeli łaska p. dyrektora dobrodzieja!
— I owszem; chodź pan ze mną do banku.
Dr. Mitręga kazał woźnemu otworzyć biuro i zapalić światło. Wyjął z szafy jedną i drugą wielką księgę, wpisał w nią, co mu dyktował ajent, a następnie, znalazłszy w szufladzie blankiet z podpisem Kluszczyńskiego, jako prezesa banku, wydał ajentowi nie prowizoryczny, ale formalny kwit na sumę 480 idealników, starannie i szczegółowo rozgatunkowaną podług nazwisk różnych punktualnych dłużników. Ajent oddalił się uszczęśliwiony, a dr. Mitręga oddalił się także, zabrawszy z sobą pieniądze, których nie mógł oddać do kasy z powodu, iż była zamknięta.
Nazajutrz dr. Mitręga wziął urlop od prezesa, a teścia swojego, pozamykał szafy, w których znajdowały się księgi, poruczone jego opiece, i w południe odjechał do Krachenburga, zapomniawszy w roztargnieniu i w pośpiechu, oddać do kasy pieniądze odebrane od ajenta i polecić buchhalterowi, ażeby w swoich księgach wypisał te nowe pozycye. Polecił tylko swemu zastępcy, ażeby podczas jego nieobecności prowadził wykazy prowizorycznie, w osobnym seksternie.
I ta podróż, niestety, nie była uwieńczoną skutkiem. Banki nie chciały ani dać nowej pożyczki, ani cofnąć licytacyi. Ostatnią kotwicą ratunku było zaciągnięcie jakiej takiej pożyczki w Banku Filodemicznym, na zapłacenie rat należnych innym zakładom. Powiadam, że było to ostatnią kotwicą — ale nie dlatego nią było, by dr. Mitręga teraz dopiero pomyślał o własnym swoim Zakładzie. Próbował on już poprzednio przeprowadzić z nim operacyę, ale na uzyskanie sumy 150 tysięcy, jakiej pragnął, potrzeba było zaciągnąć dług w wysokości ćwierć miliona, a kwota ta wydała się pp. Ablowi, Bandurze itd. tak przerażającą, iż ani słyszeć nie chcieli o podobnym interesie. Zresztą pisma publiczne zwróciły były od pewnego czasu szczególną uwagę na działalność Banku Filodemicznego, i przedstawiały ją w tak rażącem świetle, że członkowie zarządu stali się szczególnie bojaźliwymi.
Działalność ta dała się streścić w następujących cyfrach: Bank Filodemiczny puścił był w obieg pół miliona idealników w obligach, za które, po odtrąceniu strat na giełdzie i prowizyi pośredników, wpłynęło 350.000 idealników gotówką do kasy. Z sumy tej wypłacono w pierwszym roku 50.000, a w trzeciem półroczu 15 tysięcy właścicielom obligów tytułem dywidendy i superdywidendy. Stotysięcy rozdzieliła Rada zarządzająca między swoich członków jako tantiemę zysku. Około 15.000 naliczono kosztów założenia itp. Co zostało, wypożyczono zgłaszającym się klientom, którzy otrzymawszy razem 170.000, winni byli Bankowi około 300.000, od których obowiązani byli płacić rocznie około 45.000 odsetków w ratach półrocznych. Po trzech półroczach odsetków tych wpłynęło razem około 10.000, a tymczasem zbliżał się termin wypłaty czwartego kuponu, do którego potrzeba było doliczyć niemniejszą superdywidendę, niż przeszłego roku, jeżeli chciano robić dalsze operacye i utrzymać kurs obligów na giełdzie. Potrzeba tedy było 35 tysięcy — niedostawało 25 tysięcy, a sprawozdania ajentów z prowincyi były coraz bardziej opłakane, bo dłużnicy ani myśleli o dotrzymywaniu terminu. Wobec tego faktu, p. Kluszczyński wraz z dr. Mitręgą ułożyli genialny plan dalszej emisyi obligów, na który zgodziła się cała Rada zarządzająca. Przyznała ona jednocześnie dr. Mitrędze na klucz Zrębowski 50.000 pożyczki, i szanowny dyrektor miał nadzieję zrealizować ją wkrótce, zapłacić około 30.000 należących się bankom i zostać z 25ma tysiącami gotówki w kieszeni.
Plan ten był atoli dopiero naszkicowanym, istniał bowiem zaledwie od dwudziestu czterech godzin, tj. od powrotu dr. Mitręgi z Krachenburga. Najgenialniejszy plan nie da się odrazu zmienić „na drobne“, a tych było bardzo potrzeba dr. Mitrędze, bo właściciel pysznego pomieszkania, które zajmował, nie otrzymawszy oddawna czynszu, przedsięwziął był energiczne kroki sądowe. Pani Natalia, którą mąż utrzymywał w ciągłej niewiadomości rzeczywistego swego stanu interesów, była mocno zaniepokojoną. Do sypialni jej wtargnął był właśnie tego poranku woźny sądowy i doręczył jej jakiś papier. Było to wezwanie do dr. Mitręgi, ażeby natychmiast opuścił zajmowane w domu p. X. pomieszkanie, pod groźbą fizycznego przymusu. Dr. Mitręga uspokoił żonę, i poszedł pomówić z właścicielem, któremu raz jeszcze zaimponował miną niezrównanej pewności siebie. Właściciel zdecydował się czekać jeszcze trzy dni. P. dyrektor mocno zirytowany temi wszystkiemi zajściami, udał się do Banku, gdzie zastał p. Bandurę, p. Abla, i dr. Cygańskiego, tj trzech członków zarządu, w żywej dyskusyi z p. Kluszczyńskim. Powodem tej dyskusyi było, iż według wiadomości zasiągniętych przez pp. Abla i Cygańskiego, kasyer Banku Filodemicznego, p. Salewicz, przegrać miał temi dniami w karty około 1000 idealników.
Był to ten sam Salewicz ze Stawiczan, którego matka, podpisana przez niego na wekslu, sprzedała była p. Wołodeckiej los chaocko-teremteckiej pożyczki loteryjnej. Pozyskał on był względy p. Bandury i rekomendacyę p. Kluszczyńskiego, w skutek czego, jakkolwiek nie miał kaucyi, wbrew opozycyi p. Abla i dr. Cygańskiego, został kasyerem nowo założonego banku. Obydwaj ci oponenci, którzy mieli in petto innego kandydata na tę posadę, śledzili bardzo pilnie wszystkie czynności p. Salewicza, i udało im się wyśledzić to, o czem mowa. Dr. Mitręga także go nie lubiły z powodu jego zuchwałej i wcale nieuniżonej miny. Usłyszawszy więc, o co chodzi, oświadczył się za jak najsurowszem dochodzeniem całej sprawy.
— Przedewszystkiem — rzekł — należy nam przedsięwziąć to, czegośmy dotychczas, wbrew statutom, nigdy jeszcze nie robili, a mianowicie, scontro kasy.
— A, prawda, scontro kasy! — zawołali jednogłośnie pp. Abel i Cygański.
Dr. Mitręga zabrał się energicznie do tej czynnością i w porównaniu z dziennikiem kasowym, znalazł brak około 1200 idealników. Nastąpiła krótka narada, na której, stosownie do wniosku dr. Mitręgi, postanowiono wezwać interwencyi najpierw policyi, a potem sądu. Nie zważając na wszelkie błagania winowajcy, ani na jego przedstawienia, że dziennik kasowy i inne księgi nie znajdują się w należytym porządku, że rzecz wyjaśni się po bliższem rozpatrzeniu, że oprócz własnej pensyi za bieżący miesiąc, nie wziął z kasy ani mizeraka, posłano po policyę.
Matka Salewicza znajdowała się przypadkiem w Wilkowie. Doniesiono jej natychmiast o uwięzieniu syna. Przestraszona i zrozpaczona kobieta biegała od jednego członka zarządu do drugiego, od tego do dr. Mitręgi — wszyscy byli zimnymi jak głazy i nieubłaganymi jak kodeks. Nakoniec, ktoś jej powiedział, że p. Wołodecki jest w bardzo dobrych stosunkach z dr. Mitręgą. Pobiegła więc do niego, padła mu do nóg, prosząc, żeby ją ratował. Stanisław chwycił za kapelusz i pospieszył do Banku Filodemicznego. Dr. Mitręga wyszedł był na chwilę, przyjął go p. Bandura, któremu bez zwłoki wyłożył, co go sprowadza. P. Bandura jako dawniejszy protektor rozgniewany był mocno na Salewicza, ponieważ go skompromitował, ale Wołodeckiego przyjął grzecznie, jako dziennikarza. Nie wiedział tylko, w jaki sposób można przyjść w pomoc p. Salewiczowi — chybaby kto zaręczył za niego, i to oczywiście ktoś taki, w kim Bank może pokładać zaufanie.
— A gdyby np. dr. Mitręga — zaczął Stanisław.
— Zapewne, gdyby dr. Mitręga wziął na siebie, możnaby mu pomódz, ale czy dr. Mitręga zechce?
— Mniemam, że zechce.
W tej chwili wszedł szanowny doktor do pokoju.
— Pan u nas, panie Wołodecki! Czem panu możemy służyć? — zawołał wesoło.
Stanisław prosił go o parę minut poufnej rozmowy. Znalazłszy się z nim sam na sam, przedstawił mu, że jego matka jest w przyjaźni z p. Salewiczową, tak strasznie dotkniętą uwięzieniem jej syna. Ponieważ zaś p. Bandura zapewnił go, że jedno słowo dr. Mitręgi wystarczy, więc prosi p. doktora, ażeby wyrzekł to słowo.
— Panie Wołodecki — rzekł dr. Mitręga z godnością i z ojcowskiem niejako namaszczeniem — jesteś pan na błędnej drodze. Zbrodniarzy nie powinno się ratować z rąk sprawiedliwości, która ich dosięga. Zresztą, chciej pan zważyć, że musiałbym chyba sam zapłacić to, co ten łotr sprzeniewierzył.
— Broń Boże! Tego nie śmiałbym żądać. Ale jeżeli pan łaskaw, zwłaszcza że cała zdefraudowana kwota wynosi tylko 1200 idealników, jak mi mówiono, to możeby pan chciał potrącić to swojego czasu od tej bagatelki...
Stanisław nie zdołał przypomnieć dr. Mitrędze wyraźniej, że jest jego wierzycielem. Na samą wzmiankę zresztą o tym szczególe, dr. Mitręga uśmiechnął się jakoś kwaskowato, i zawołał:
— Jeszcze co! Sprawa ta nie ma przecież nic wspólnego z defraudacyą Salewicza! Bank nie może wdawać się w takie rzeczy; ja tu działam w imieniu Banku. Dobry wieczór, panie Wołodecki.
Ostatnie te słowa były rodzajem majestatycznego pożegnania, na znak, że audyencya skończona. Stanisław nie ustąpił atoli, ani też nie nalegał na dr. Mitręgę, ażeby poręczył za Salewicza sumą, lub częścią sumy, którą mu był winien. Powiedział tylko, że może mu się uda do wieczora znaleść inne jakie resursy, i uprosił, by dr. Mitręga udał się do policyi z prośbą, by się wstrzymano z oddaniem Salewicza sądowi do jutra rana, pod pozorem np. że bank musi dokładniej zbadać księgi i przekonać się, czy nie zaszła jaka pomyłka. Dr. Mitręga przyrzekł to, poczem powiedział raz jeszcze:
— Dobry wieczór, panie Wołodecki!
Na ulicy przed bankiem czekała na Stanisława nieszczęśliwa Salewiczowa. Opowiedział jej, czego dokonał, i nie czekając ani chwili, udał się pędem do Smiechowskiego. Miał zamiar zaryzykować część kapitału matki, albo też poradzić się przynajmniej, w jakiby sposób użyć można biletu, na którym dr. Mitręga zeznał dług, u niego zaciągnięty. Na nieszczęście, czy na szczęście, Smiechowski wyjechał był przed godziną niespodzianie w sąsiedztwo, strzelać kuropatwy i zające — oczekiwano go dopiero nazajutrz koło południa.
— Ale co panu jest, panie Stanisławie? — zapytała go niespokojnie panna Marynia, udzieliwszy mu tej wiadomości. Jesteś pan zmienionym i zmięszanym, nie do poznania.
— Nic, to nic... tylko... wielkie nieszczęście...
— Mój Boże, jakie nieszczęście? Niech mi pan wszystko powie; ja chcę, żeby pan mnie wszystko powiedział!
I popatrzyła na niego tak dziwnie, jak niedawno przy pewnej sposobności, którą później opowiem, ażeby nie przerywać wątku bieżącej sprawy. Nadmienię tylko, że działo się to już w parę miesięcy po pojawieniu się owej poszeweczki z literami M. S. na jaśku Stanisława. Nadmienię także, że nie bez kozery podkreśliłem słowo: mnie, w przemówieniu panny Maryni. Stanisław wzbraniał się dość długo usłuchać tego rozkazu, ale w końcu, rad nie rad, musiał się wyspowiadać ze swego niepokoju i kłopotu.
— Ach, jakie to nieszczęście, że ojca nie ma wdomu! — zawołała. — Ale, poczekaj pan — ile potrzeba czerwonych złotych, ażeby było 1200 idealników?
— Dwieście.
— Dwieście? Ach, to doskonale — krzyknęła, klaskając w dłonie. Poczekaj pan chwilkę na mnie!
W istocie, wybiegłszy, bawiła tylko chwilkę, i wróciła wznosząc z tryumfem w górę piękną sakiewkę, wktórej brzęczało złoto.
— Oto jest dwieście czerwieńców — wołała. — Od czterech lat, t. j. od czasu, gdy skończyłam lat dwanaście, ojciec daje mi co roku na imieniny pięćdziesiąt czewonych złotych, a to, jak powiada, ażeby nie potrzebował suszyć sobie głowy nad innemi prezentami. Masz pan, bierz, biegaj, mieniaj, i nieś do banku!
Stanisław pod wpływem pogodnej atmosfery, wiejącej w domu Smiechowskich, począł był zastanawiać się chłodniej nad swoim zamiarem i powiedział już sobie był, że Władysław będzie się starał wszelkiemi siłami odwieść go od naruszania kapitaliku matki na cel, którego chwalebność była nieco wątpliwą. Tem mniej mógł przyjmować pieniądze od Maryni. Nastąpiły targi, w które wdała się i p. Smiechowska. Obydwie kobiety tak go przysiadły, że musiał w końcu skapitulować. Wyszedł więc, chociaż niechętnie, u drzwi, wykonać ich wolę.
Po drodze przyszło mu mijać gmach sądowy. Na ulicy, spostrzegł mdlejącą kobietę. Była to p. Salewiczowa.
Już było za późno. Przed chwilą policya oddała jej syna w ręce sędziego śledczego, na usilne żądanie dyrekcyi Banku Filodemicznego, jak jej powiedziano.
Dodam tutaj, czego jej nie powiedziano, że dr. Mitręga trudził się osobiście na policyę, ażeby przyspieszyć tę sprawę. Interwencya Wołodeckiego była mu nie miłą, i chciał położyć jej koniec tym sposobem.
Stanisławowi nie potrzeba było cudzych trosk i kłopotów, ażeby mu świat wydawał się coraz posępniejszym. Zaledwie przebolał był gorzkie rozczarowanie, na które naraził go stosunek z panną Kluszczyńską, gdy jakaś nowa choroba sercowa zaczęła go owładać, chociaż opierał się jej z całej siły i usiłował stłumić ją wszelkiemi sposobami Są ludzie, którzy mniemają, że można np. oprzeć się febrze zimnej, nie zwracając na nią uwagi i perswadując sobie, że człowiekowi nic nie brakuje, a w niczem nie zmieniając trybu życia. Naturalniejszem jeszcze jest przypuszczenie, że w podobny sposób można zwalczyć miłość, a przynajmniej zapobiedz gwałtowniejszym jej wybuchom i przemienić ją w małe, nic nieznaczące niedomaganie moralne. Potrzeba atoli na to, równie jak na ochronienie się od zimnicy, nie mieć wewnętrznej predyspozycyi do cierpienia, o którem mowa, i potrzeba także, że tak powiem, zmiany powietrza. W oddaleniu od przedmiotu, sprawiającego irytacyę sercową, pierwsze symptomata choroby ukoją się niebawem. Ale Stanisław z konieczności widywać musiał Marynię codziennie. Gdy uczył jej braciszka, albo przechodziła od czasu do czasu przez pokój, w którym odbywała się lekcya, albo też siadała opodal z jakąś robotką, przyznając się naiwnie, że bardzo lubi słuchać, jak p. Stanisław wykłada Mundziowi niektóre przedmioty, których nierównie gorzej uczono w pensyonacie, gdzie pobierała nauki. Przy obiedzie, przy herbacie, Stanisław miał tuż przy niej miejsce u stołu — wieczorami następowały długie, spokojne pogadanki, w których młodzi państwo brali chętny i żywy udział. Pani Alojza otoczyła z czasem Stanisława rodzajem macierzyńskiej opieki nad szczegółami jego kawalerskiego gospodarstwa, a nie trudno mu było domyśleć się, jak wielka i przeważna część wszystkich tych drobnych ale nieustających grzeczności 1  starań była w sekrecie dziełem panny Maryni — pani Smiechowska zmieniła się bowiem była tylko powierzchownie, dzięki troskliwości córki, która zajmowała się całem gospodarstwem, w rzeczywistości zaś, równie teraz, jak dawniej, dobra ta i poczciwa zresztą osoba była najzupełniej bezradną.
W takich warunkach, skłonne do zapalnych chorób serce mojego bohatera było już z góry w największem niebezpieczeństwie, a z czasem musiało uledz bez ratunku. Nie była to miłość niespokojna, namiętna, pełna dręczących niepewności i gwałtownych porywów, która go opanowała — spadła ona niejako na jego duszę, jak jeden z owych snów miłych i spokojnych, w których widzimy kwiaty, czujemy ich woń, i lekki powiew wiatru, i słyszymy jakąś cichą, a upajającą słodko muzykę, i pod których wrażeniem chcąc nie chcąc czujemy się szczęśliwymi. Daremnie więc Wołodecki wmawiał w siebie, że nie myśli o Maryni, daremnie starał się zajmować czem innem od rana do wieczora, pracował zawzięcie w Orędowniczce, z niesłychaną pilnością zajmował się naukami małego Smiechowskiego, a w swoim pokoju, podczas wolnych godzin, czytał, uczył się rzeczy jak najmniej mających związku z miłością — najsuchsze i najżmudniejsze studya matematyczne, najprozaiczniejsze artykuły gazeciarskie, najelementarniejsze szykany, któremi męczą chłopców w gimnazyach, wszystko to przejęte i przetkane było jednym uroczym obrazem, jedną uroczą wszechobecnością — Maryni.
Raz, było to w wigilię Bożego Narodzenia, po staroświecku obdzielono się uroczyście opłatkiem i życzono sobie serdecznie wszelkiej pomyślności. Oprócz Wołodeckiego, państwo Smiechowscy mieli jeszcze jednego gościa, ażeby stosownie do przesądu, liczba siadających do stołu była parzystą. Stanisław łamał się opłatkiem z wszystkimi, tylko nie miał jakoś odwagi przystąpić do młodej gosposi, zajętej przygotowaniami do wieczerzy. Ociągał się w kąciku, a nawet, korzystając z przerwy stworzonej komplimentami, które wymieniano z gościem, wyniósł się nieznacznie z jadalnego pokoju do salonu. Jakoś nie wiedział, co powiedzieć Maryni, jakoś czuł się mniej swobodnym niż zwykle, gdyby mu przyszło odbyć z nią ceremonię tak łatwą w gruncie, jak wygłoszenie formułki: dosiego roku, lub innej podobnej.
— Prosimy do stołu! — odezwała się głośno p. Smiechowska.
Stanisław ocknął się z dumania o niczem i zwrócił się ku jadalnemu pokojowi, ale nim postąpił krok, stanęła przed nim Marynia z opłatkiem w ręku.
Chciała coś mówić, ale zarumieniła się tylko, patrząc mu w oczy. Jakie dziwne, jakie słodkie było jej spojrzenie! Jak wyraźnie mówiły jej usta, chociaż poruszały się, nie mogąc zartykułować żadnego wyrazu! Jak piękną była w tem zakłopotaniu! Podała mu rączkę, rączka drżała... całe dziewczę drżało — i wielka tajemnica serduszka, w kształcie małej łezki, błysła na rzęsach, zdając się mówić: Niech mię pan Stanisław kocha!
Niech kocha! Czy wolno kochać człowiekowi, który* ma sześćdziesiąt idealników przychodu miesięcznie, oddanych na spłatę długów? Czy wolno mu zwłaszcza kochać pannę ze znacznym posagiem? Czy wolno mu nadużywać przyjacielskiego zaufania, z jakiem go Władysław przyjął do swego domu? Nie, powiedział sobie w duszy, stokroć nie! Byłem szalony, gdy nie umiałem stłumić w sobie moich uczuć dla Natalii, ani oderwać się stanowczo, raz na zawsze, od jej widoku — powinienem był pamiętać, com winien własnej mojej godności i miłości własnej. Teraz jeszcze czas zerwać — od przyszłego miesiąca ustaje wypłata moich długów, mogę nająć sobie pomieszkanie i stół gdzieindziej. Właściwie nie powinienbym tu zostać dłużej ani chwili, ale co począć? Nie mam czem teraz zapłacić pomieszkania, a zresztą, takie raptowne postanowienie wydałoby się dziwnem Smiechowskiemu, nalegałby na mnie, wypytywałby się o przyczynę, a nie wiedziałbym, co mu powiedzieć. Za tydzień powiem mu, że od pierwszego lutego nie mogę udzielać lekcyi Mundziowi i że mu znajdę innego nauczyciela...
Z takiem nieodwołalnem postanowieniem w duszy, Stanisław, jak powiadam, widział świat w bardzo posępnych barwach. Teraz dopiero czuł, jak ciężkiem brzemieniem ubóstwo nieraz przygniata człowieka, jakie na niego wkłada nieubłagane obowiązki. Wobec Kluszczyńskich miał on skrupuły, które usunęła chwilowo owa niespodzianka pieniężna,, jaką sprawił mu hr. Łapiński. Wobec Smiechowskich czuł, że w danym wypadku skrupuły tego rodzaju byłyby zbytecznemi, ale ażeby nastąpił „dany wypadek“, potrzeba było wprzód korzystać z niedwuznacznych objawów przywiązania, jakie widział u Maryni, potrzeba było porozumieć się z nią, z dziewczęciem liczącem zaledwie lat siedmnaście, zaledwie wstępującem w życie, czyli innemi słowy, wyzyskać zaufanie rodziców i pod ich bokiem prowadzić romans z ich córką. Honor i sumienie zabraniały tego i nakazywały usunąć się,, nim rzeczy zajdą dalej wśród warunków tak bardzo sprzyjających ich rozwojowi.
Tego dnia, kiedy Stanisław odniósł Maryni jej dukaty, upływał właśnie termin, do którego wypadało mu koniecznie zawiadomić Smiechowskiego o powziętem postanowieniu. Smiechowski wrócił popołudniu ze swojej wyprawy myśliwskiej i był nadzwyczaj wesół. Z szczególną czułością pocałował córkę w czoło, gdy się dowiedział od Stanisława, że funduszami swojemi chciała ratować nieznajomego jej zupełnie człowieka od grożącego mu więzienia. Nadmienił przytem, że interesa Banku Filodemicznego nie muszą być tak bardzo rozpaczliwemi, jak głoszą dzienniki, skoro dyrekcya nie wahała się oddać sądowi sprawę, która da powód do nieuniknionej rewizyi wszystkich ksiąg i dokumentów. Nabrał Stanisława z góry za jego zamiar naruszania kapitaliku matki na korzyść tak widocznego oczajduszy, jak Salewicz, i przeniósł rozmowę na inne, weselsze przedmioty. Stanisław nie znalazł sposobności rozmawiania z nim sam na sam, i zmuszony był odłożyć swój interes do jutra. Przytem, mimo wszelkich usiłowań, ażeby nie dać nikomu do poznania, co się działo w jego duszy, był niepospolicie smutnym. Serce mu pękało wśród tego miłego, domowego kółka, do którego tak był przylgnął, i od którego konieczność nakazywała mu oderwać się na zawsze. Uczucia jego podobne były poniekąd do uczuć ojca, przypatrującego się wesołości i przysłuchującego niewinnym projektom dzieci, podczas gdy wewnątrz przygniata go troska jakiejś nieuniknionej katastrofy, która wisi nad nim i zasmuci jutro do głębi całe to swobodnie gwarzące grono. Wiedział przynajmniej, że zasmuci jego i Marynię. Złapał się raz nawet na gorącym uczynku, jak nie bez przyjemności myślał o tem, że i ona będzie smutną. Postanowił nie mieć więcej takich myśli, i odważnie spełnić swoją powinność. Postanowienie to nie mogło umniejszyć jego tęsknoty. Są czyny bohaterskie, których nie można dokonać z pogodnem czołem. Mamże wyznać? Bohater mój kładąc się spać, płakał jak dziecko!
Ale i drugi bohater tej powieści niewesołą tego dnia miał minę, zwłaszcza pod wieczór. Rada zarządzająca Banku pochwaliła była wprawdzie jednogłośnie nieugiętość, jaką dr. Mitręga okazał w sprawie Salewicza. Oprócz tego, przyznano mu pożyczkę, która na cały rok pozwalała mu utrzymać dotychczasowy szyk pański, i prowadzić dom, jak zawsze, okazały — ale pożyczkę tę potrzeba było zrealizować, tj. przeprowadzić jej intabulacyę, odebrać papiery i następnie sprzedać je w Krachenburgu. Na to, potrzeba było znowu odbyć podróż do tego miasta i postarać się o fundusze na drogę. Tymczasem, dziś właśnie upływał ostateczny termin w sprawie czynszu za pomieszkanie. Dr. Mitręga postanowił widzieć się ze swoim gospodarzem, pokazać mu promesę Banku i uzyskać nową zwłokę. Gospodarz odparł, że nie ma czasu widzieć się z p. doktorem, ale przysłał mu przez służącego kwit, prosząc o pieniądze. Dr. Mitręga i teraz jeszcze ani jednem słowem nie przyznał się żonie, do jakiej ostateczności jest przywiedzionym — słuchał tylko w roztargnieniu jej projektów, dotyczących balu, który zamierzała dać za tydzień, i poszedł spać z czarnemi przeczuciami w duszy.
W istocie, nazajutrz rano, z uderzeniem godziny ósmej, zapukano energicznie do drzwi pokoju, w którym p. doktor odbywał swoją toaletę. Mimo równie energicznej odpowiedzi: Nie można! drzwi otwarły się i wszedł prawny zastępca właściciela domu, w towarzystwie woźnego.
Woźny w grzecznej ale stanowczej formie wezwał p. doktora, ażeby natychmiast opuścił pomieszkanie, wraz z rodziną i domownikami.
Pan doktor, nie tracąc jeszcze kontenansu, odparł, że niepodobnem jest wyprowadzać się tak rano, i że musi przecież nająć ludzi do wynoszenia rzeczy itp.
Na to odparł zastępca gospodarza, że wynoszeniem rzeczy nie potrzebuje się p. doktor trudnić, ponieważ zajęte są na rzecz jego klienta, i na zabezpieczenie zaległego czynszu.
Pan doktor próbował raz jeszcze „porozumieć się“ ze swoim gospodarzem, ale odpowiedziano mu, że ten wyszedł, jakoteż iż zastępca ma formalne pełnomocnictwo do działania w jego imieniu.
Pan doktor próbował z kolei gniewać się, ale woźny zrobił natychmiast spokojną uwagę, że ma prawo w razie potrzeby zarekwirować wartę.
Pan doktor groził, że uda się do oberkomisarza, do oberszpitalnika, do jenerała dowodzącego wojskami, do ministeryum w Krachenburgu i t. d., ale groźby te obiły się o uszy zupełnie nieczułe.
Pozwolę sobie rzucić zasłonę na scenę, która nastąpiła, i nie będę malował pomięszania, trwogi, rozpaczy pani Natalii, gdy jej przyszło z dzieckiem na ręku siadać do dorożki — z powodu, iż konie dr. Mitręgi także objęte były zajęciem, bo nie zapłaciły czynszu za stajnię — i jechać na sokołowskie przedmieście, szukać przytułku i pomocy w dworku rodziców. Była to scena przykra i nie malownicza, zwłaszcza gdy wiatr z śniegiem i deszczem pozbawiał przejażdżkę reszty komfortu, jaki znaleść można w dorożce, i gdy wiadomość o tem, co się stało, ściągnęła spore grono ciekawych pod bramę domu.
Operacya sądowa taka, jaką tu opisuję, nazywa się w Milicyi „rumacyą“.
Pani Natalia nie zastała ojca w domu, pospieszył on już był do biur Banku Filodemicznego. Sekretarzowa pomogła jej tylko płakać, i tuliła dziecinę, również płaczącą.
Dr. Mitręga pospieszył także do banku, z miną wielce zafrasowaną. Ci, którzy go widzieli, jak wchodził, widzieli w jakiś czas także, jak wybiegał ztamtąd, już nie zafrasowany, ale śmiertelnie blady.
Stanisław siedział przy swoim stoliku w biurze redakcyi Orędowniczki, zajęty jakąś pracą, która nic a nic dzisiaj mu się nie kleiła. Co chwila odkładał pióro na bok i — nie wzdychał, ale miotał się niespokojnie. Ciężyło mu to na sercu, że jeszcze nie wykonał wczorajszego swojego postanowienia, a nie wykonał go z powodu, iż nie miał sposobności rozmówić się z Smiechowskim. Przytem, przy świetle dziennem, chociaż był to szary i wilgotny dzień styczniowy, rzecz przedstawiała się nieco inaczej, tj. rozmowa z p. Władysławem ni% wydawała mu się tak łatwą, jak sobie wyobrażał z początku. Smiechowski rad był bardzo z tego, iż go miał w domu; takie nagłe zerwanie, bez dostatecznych przyczyn, źle upozorowane nawałem zajęcia w redakcyi, musiało mu się wydać dziwnem. Trzeba było okazać się nieugiętym, a przytem, ani jednym giestem, słówkiem lub spojrzeniem nie zdradzić tajemnicy serca: odegrać poprostu rolę zatwardziałego winowajcy wobec sędziego śledczego. A wszystko to, gdyby się powiodło jak najlepiej, miało być tylko pierwszym krokiem wstępu do nowego życia, ogołoconego z wszelkiego powabu, nie opromienionego żadną nadzieją. Przeszedłszy raz przez próbę podobną, Stanisław nie wiedział, jak potrafi znieść drugą, nierównie cięższą. Wyrzekł się Natalii, bo musiał, a w smutku swoim znalazł ulgę i pociechę w sympatyi dobrych ludzi. Dzisiaj, obowiązek nakazywał mu stronić od tych ludzi. Nie dziw, że w takich warunkach nie mógł dokończyć rozpoczętego artykułu, traktującego o prawdopodobnym rezultacie zjazdu dwóch dyplomatów, którzy w tej chwili zwracali uwagę całego świata na siebie. W końcu, położył pióro na dobre, i zaczął przechadzać się po pokoju, ażeby zebrać myśli.
Wtem, drzwi otwarły się, i do pokoju wtoczył sięktoś, kogo na pierwszy rzut oka można było wziąć za jednego z owych nierzadkich w mieście ptaszków, wracających rano do domu z piętnem przebytej orgii i świeżo nabytej migreny w bladej twarzy i zamglonych oczach. Trwało to sporą chwilę, nim Stanisław poznał w nim dr. Mitręgę. Ale też w istocie p. doktor był nie do poznania. Nawet strój jego, jakkolwiek przed kilkoma dniami zaledwie wyszedł był z pracowni krawieckiej, przybrał był wszelkie pozory materyalnej i moralnej ruiny. Nie podarł się, ani powalał, ale tylko wyglądał jakoś okropnie mizernie, że nie powiem, szubrawo. Strojowi odpowiadała cała postawa. Nie był to ów przystojny człowiek tak pewny siebie, tak imponujący na zewnątrz, jakiegośmy zawsze dotychczas znali. Nie był to nawet ów dr. Mitręga, teatralnie udający rozpacz z powodu miłości do panny Kluszczyńskiej, jakiegośmy raz widzieli w tym samym pokoju. Był to raczej jakiś skazaniec, stojący u stóp szubienicy, drżący, wystraszony, słaniający się i jęczący.
Z płaczem nieudanym, ale też i niemęzkim, rzucił się na szyję Wołodeckiemu.
— Panie Stanisławie — jęknął — jestem zgubiony!
Nie spostrzegł nawet, że nie zamknął drzwi za sobą, i że przez te drzwi widzieli go wszyscy współpracownicy Orędowniczki, którzy nie mogli żywić dla niego najmniejszej sympatyi. Spostrzegł to Stanisław mimo całego zdziwienia, w jakie go wprawie musiało tak niespodziane zjawisko. Poszedł zamknąć drzwi.
— Na miłość Boga, co się stało? — zapytał.
— Jestem zgubiony! Honor, wolność, majątek, wszystko, wszystko tracę! Ratuj mię pan, panie Stanisławie!
Z tym okrzykiem, rzucił mu się już nie na piersi, ale do nóg — jota w jotę tak samo, jak wczoraj rzucał się Salewicz, a potem jego matka, każdemu, od kogo mogli spodziewać się pomocy.
I jota w jotę tak samo, jak przed laty Stanisław tulił i uspokajał rozpaczającego z miłości ku Natalii, jął i teraz tulić i koić złamanego i drżącego ze strachu. Nie odrazu udało mu się dowiedzieć, o co chodzi.
Rzecz była prosta. Z zeznań Salewicza, poczynionych w sądzie, wynikało, że na rachunkach zestawianych przez dyrekcyę Banku Filodemicznego polegać nie było można. Po części więc w celu wyjaśnienia, czyli w istocie nastąpiła jaka defraudacya w kasie ze strony Salewicza, a po części dla sprawdzenia jego zeznań co do stanu ksiąg i interesów Banku Filodemicznego w ogóle, udała się nazajutrz, to jest tego dnia o którym mówimy, rano, komisya sądowa do biur Banku. Między innemi zeznaniami Salewicza było i to, że bank rozpoczął kroki egzekucyjne przeciw pewnemu dłużnikowi na prowincyi, który w odpowiedzi wykazał się kwitem na zapłaconą ratę, przez p. dyrektora Mitręgę podpisanym. Kiedy więc dr. Mitręga wyprawiwszy żonę do rodziców, pospieszył do banku, zastał tam urzędników bankowych przelęknionych, krążących po kurytarzu itp. a w biurze rozgospodarowaną na piękne komisyę, liczącą pieniądze, przeglądającą i pieczętującą księgi itd. Jak piorun uderzyła go myśl, że przeglądną i jego księgi podręczne, w które wpisał pozycye spłacone przez ajenta owego wieczora, gdy tak bardzo potrzebował pieniędzy do Krachenburga. Pozycyi tych nie było w innych księgach, ani też dotychczas nie oddał ich dr. Mitręga do kasy, z tego prostego powodu, że ich nie miał. Gdyby miał tę sumę obecnie przy sobie, mógłby był nadrobić miną, zaimponować sędziemu śledczemu twierdzeniem, że jako dyrektor ma osobną kasę podręczną, i zredukować całą rzecz do rozmiarów prostego drobnego nieporządku, podlegającego w najgorszym razie naganie Rady zarządzającej, nie zaś interwencyi sądu. Ale pieniędzy nie było...
Najnaturalniejszą rzeczą w takim wypadku było udać się do teścia, i Stanisław zrobił tę uwagę dr. Mitrędze. Zresztą, p. Mitrężyna posiadała, jeżeli nie gotówkę, to klejnoty, które mogły posłużyć do pożyczenia nieznacznej stosunkowo sumy.
— Do teścia! Do żony! Ztamtąd, panie Stanisławie, nie mam najmniejszej nadziei na pomoc! Kluszczyński jest prostym oszustem, który mię zrujnował, a żona jest kobietą bez serca egoistką, która mię kocha o tyle, o ile z tą miłością łączy się posiadanie świecidełek, o których mi mówisz!
Co do p. Kluszczyńskiego, mówił dr. Mitręga zupełną prawdę. Co do p. Natalii, prawdę tę należało brać cum grano salis. Nie przeczę, że jego miłość łączyła się dla niej z posiadaniem najrozmaitszych świecidełek, jubilerskich i innych — ale z drugiej strony niechciałbym twierdzić, że w takim wypadku nie oddałaby kilku kolii i bransoletek dla ratowania człowieka, który bądź co bądź był jej mężem i ojcem jej dziecka. Powiem tedy szczerą prawdę: dr. Mitręga nawet po tem, co się stało dzisiaj rano, ba, nawet wobec katastrofy, która mu groziła, chciał wobec żony stać na piedestale pańskości, honoru, rozumu i wszelkich innych przymiotów, na którym się postawił i nie miał odwagi zstąpić z niego odrazu, wyznając jej prawdę. Wszak pamiętamy, że w Krachenburgu wolał raz zastawić garnitur wypożyczony od jubilera, niż zwierzyć się żonie z ambarasu, naówczas doprawdy tylko chwilowego. Ale — mimo przestrachu swojego na widok komisyi sądowej, a może właśnie z powodu tego przestrachu, przypomniał sobie, że Stanisław chciał wczoraj składać kaucyę za Salewicza. Stanisław nie pokazywał mu wprawdzie dukatów Maryni, bo jak wiemy, po drodze dowiedział się, że już za późno i sprawa uciszyć się nie da, skoro ją oddano sądowi — ale dr. Mitręga zostawał pod wrażeniem, że Stanisław w ostatecznym razie, zrobiwszy wielkie wysilenie, zdoła wydobyć niezbędną tu kwotę 500 idealników. Tak było w istocie, a co więcej dr. Mitręga nie mylił się, przypuszczając, że Stanisław byłby zdolnym ponieść dla niego tę ofiarę. Byłby ją nawet poniósł, mimo wszelkiej opozycyi ze strony Smiechowskiego, u którego ulokował był kapitalik swojej matki, ale jak wiemy, czekała go dzisiaj innego rodzaju rozprawa z Smiechowskim. Na wszelkie tedy insynuacye p. Emanuela, zmuszonym był odpowiedzieć, że bardzo wątpi, by mu się udało do południa, a nawet do wieczora, wydobyć taką sumę.
Potrzeba było obmyśleć coś innego. Dziwna rzecz, że w podobnych wypadkach ludzie, którzy zawsze i wszędzie, mniej lub więcej godziwemi sposobami, umieją sobie dać radę — regularnie tracą głowę i sami lecą w ręce karzącej sprawiedliwości, podczas gdy ludzie uczciwi, najmniej zdolni do popełnienia karygodnego czynu, prędzej znajdą dla nich środki ratunku. Tak było i tym razem.
— Ja sądzę — rzekł Stanisław — że gdybyś pan napisał bilet do żony tej treści, iż nagłe interesa, któreby dokładnie wymienić należało, zmuszają pana do wyjazdu, i gdybyś pan w istocie znikł w Wilkowa na kilka dni, wszystko dałoby się jakoś ułożyć: wszak wracając z podróży, mógłbyś pan, równie dobrze jak dzisiaj, wytłumaczyć się przed sądem, że pieniądze, o które chodzi, masz pan w kasie podręcznej...
— Zapewne, ale nie mam ani mizeraka w kieszeni na drogę! —  Na to mogę poradzić po części — odparł Stanisław, przeszukując swoje kieszenie i szufladę biurka.
Na szczęście czy na nieszczęście, odesłał mu był księgarz należytość za tomik poezyj, które miał wydać pod pseudonimem „Lelum Polelum“. Razem z jego „kasą podręczną“ było tego około pięćdziesięciu kilku idealników. Z tych Stanisław wręczył okrągłych pięćdziesiąt dr. Mitrędze i wyprawił go w drogę, przyrzekając mu wykonać wszelkie polecenia, jakieby mu nadesłał listownie. Szanowny doktor wyszedł równie chwiejnym krokiem jak przyszedł.
Wołodecki pozostał znowu sam ze swojemi myślami i z resztą swoich idealników. Myśli plątały mu się w głowie w sposób tak nieznośny, że chwilami obawiał się, iż postrada zmysły. Co, jak, kiedy powiedzieć Smiechowskiemu? Jak przeboleć utratę Maryni? Jak przyjść w pomoc Mitrędze, dla którego poczuwał się jeszcze zawsze do długu wdzięczności? Ani razu bowiem nie przyszło mu na myśl, że dług ten oddawna z lichwą był spłacony, i że zresztą p. Mitręga wpadł tylko w łapkę, którą sam nastawił — dlaczegóż bowiem był wczoraj tak nieubłaganym dla Salewicza, skoro mógł wiedzieć, że śledztwo sądowe raz rozpoczęte, wyprowadzi na jaw i jego sprawkę? Jeżeli Stanisław robił tę uwagę, to utwierdzała go ona chyba w przekonaniu, że dr. Mitręga popełnił jedynie lekkomyślność, a nie zbrodnię. Ale jak mu pomódz? Naruszyć kapitalik matki o pięćset idealników, to znaczyło, dodawać z własnych dochodów to, czego potrzebowała na swoje utrzymanie. Dochody te, po doświadczeniach z p. Harapnickim, mogły niespodzianie uledz nowej redukcyi. Stanisław mógł skazywać na nędzę sam siebie, ale nie staruszkę, przed którą zawsze ukrywał troskliwie swoje niedobory. A potem, jeszcze, i jeszcze raz, jak się rozmówić z Smiechowskim. I znowu ta wszechobecność Maryni przeszywała mu serce, jak sztyletem. Męcząc się w ten sposób, wpadł nakoniec w jakieś bolesne otrętwienie, w rodzaj zemdlenia moralnego.
— Świeże telegramy! — zawołał w tej chwili stróż redakcyjny, następca Marcina, kładąc na stół kilka kopert, opatrzonych urzędową pieczęcią.
Stanisław, na pół przebudzony, wziął depeszę do ręki, otworzył jednę machinalnie, i równie machinalnie zaczął czytać:
„Krachenburg, 8. stycznia. Ciągnienie losów pożyczki loteryjnej chaocko-teremteckiej. Główna wygrana padła na los N° 1484.“ Na dole, dla większej pewności, dodano z urzędu literami skonstatowaną cyfrę: „Tysiąc czterysta ośmdziesiąt cztery.
Stanisław czytał, ale nie rozumiał. Nagle, jak sen, poczęło mu coś majaczyć po głowie. Zdawało mu się, że już raz gdzieś coś słyszał o tej loteryi chaocko-teremteckiej i o numerze 1484. Powoli, wspomnienia jego zaczęły przybierać wyraźniejszą postać. To pamiętał z pewnością, że między papierami, które zdeponował u Smiechowskiego, znajdował się los, który jego matka przed dwoma czy trzema laty kupiła od Salewiczowej i który mu następnie przysłała. Pamiętał i numer, ale któż w takim razie dowierza swojej pamięci? Stanisław zerwał się i z telegramem w ręku popędził do domu, jak mógł najspieszniej.
— Ależ toś mię przestraszył! — zawołał Smiechowski, widząc go wpadającego jak bomba. Czy Bombogromski wygrał jaką walną bitwę, albo czy może Skirgiełło przysłał ci nominacyę na którą z posad, piastowanych przez Harapnickiego?
— Patrz, patrz! — zawołał Stanisław — pokazując mu depeszę.
— Ho, ho! Czekaj! — To mówiąc, przystąpił p. Władysław do swojej ogniotrwałej kasy, wyjął z niej plik papierów, a z tego pliku jednę niewielką ćwiartkę, oglądnął ją i podał Stanisławowi. — Masz tutaj okrągłą sumkę 250.000 idealników in Confusions Münze, różnica między nią a dzisiejszą walutą wystarczy na zapłacenie podatku od wygranej.
— Ale... czy to prawda... czy jest pewność?
— Telegram jest urzędowy, i numer, jak widzisz, urzędownie literami sprawdzony. Gdybyś chciał, możesz za godzinę zeskontować wygraną w pierwszym lepszym banku.
— Kochany, drogi Władysławie! — zawołał Wołodecki, rzucając mu się na szyję.
— A, wiesz — odparł Smiechowski przypatrując mu się uważnie, nie sądziłem, by cię pieniądze tak ucieszyć mogły!
— Nie pieniądze, nie, ale mój drogi, jeżeli to prawda, to daj mi czemprędzej 500 idealników. Jeno czemprędzej, czemprędzej!
— Oszalał chłopak! Masz tu pięćset idealników, ale powiedz mi, co zamyślasz z niemi zrobić? Jeżeli chcesz fundować śniadanie, to czekaj, pójdę z tobą!
— Powiem ci później! — krzyknął na wpół przytomny mój bohater, porywając paczkę banknotów i wylatując z pokoju.
— Oszalał chłopak! — powtórzył Smiechowski, ruszając ramionami i chowając szczęśliwy los do kasy.
— Ja ci przecież jeszcze wczoraj coś podobnego mówiłam — odezwała się p. Alojza, pojawiając się w tej chwili w pokoju.
I w istocie, wczoraj wieczór, podczas gdy Stanisław płakał w swoim pokoju, podczas gdy dr. Mitręga troszczył się nieugiętością swego gospodarza, pani Smiechowska rozmawiała z p. Władysławem i udzielała mu swoich spostrzeżeń, według których Marynia miała być bardzo „zajętą“ p. Stanisławem, a p. Stanisław Marynią. P. Smiechowski, wbrew jej oczekiwaniu, ani podskoczył do sufitu, ani nawet nie wytrzeszczył na nią zdziwionych oczu, ale zbył ją jakimś dobrodusznym żartem. Nieco później, gdy Marynia weszła do pokoju, pocałował ją w czoło, i zapytał ją, czy zawsze będzie mu przyrządzała takie wyborne obiady, jak dzisiejszy? Marynia oczywiście zapewniała, że zawsze, a on raz jeszcze, tym razem na dobranoc, pocałował ją w czoło, i powiedział z uśmiechem:
— Oj, niezawsze, ty filucie, niezawsze!
Teraz zaś odparł na uwagę p. Alojzy:
— Przecież to, coś mi wczoraj mówiła, nie dowodziło jeszcze, że oszalał. Chyba że pani przypuszcza, iż szaleństwem jest kochać się w jej córce! Ale teraz, widzisz, wygrał na loteryi ćwierć miliona idealników i to mu zawróciło głowę. Wpadł tu do mnie, porwał pięćset idealników, i wyleciał jak oparzony: to już symptomat bardzo niebezpieczny! To się często zdarza wygrywającym niespodzianie na loteryi.
— Tak samo wyleciał wczoraj z dukatami Maryni, a za godzinę wrócił bardzo smutny, oddał jej pieniądze, i powiedział, że już za późno.
— Otóż widzisz, że on ma jakiegoś bzika. Wpadać dzień po dniu po znaczniejszą sumę pieniędzy, biegać z nim po mieście, i wracać z wiadomością, że już za późno, i że wszystko stracone, to nie świadczy o zdrowych zmysłach. Zobaczysz, że dziś zrobi to samo.
— Ale... dlaczegożby... to z pewnością dalszy ciąg sprawy tego biednego Salewicza. Wołodecki ma niezmiernie dobre, złote prawdziwie serce, a ty zaraz powiadasz, że ma bzika. Fe, jesteś nie dobry.
— Salewiczowi na razie nie pomogą żadne pieniądze. Tu chodzi znowu o inną osobę. Podczas mojej rannej przechadzki uważałem w pobliżu Banku Filodemicznego, a co gorsza, w pobliżu pomieszkania p. dr. Mitręgi, pewne figury, które mi się bardzo podobały, ale które nie mogły podobać się bankowi i p. doktorowi. Otóż przyznaj, że człowiek, który co dzień chce ratować swojemi funduszami jakiegoś defraudanta, ma stanowczo o jednę klepkę mniej, niż mu potrzeba, zwłaszcza jeżeli się kocha, jeżeli przeto chce się żenić, i zostać kiedyś ojcem rodziny. Za takiego człowieka rozsądni ludzie nie mogliby nigdy wydać córki.
Nim p. Smiechowska zdołała odpowiedzieć, otwarły się drzwi i wszedł Stanisław. Miał łzy w oczach. Położył na stole paczkę banknotów, usiadł i westchnął:
Za późno!
— A co, nie mówiłem ci? — zawołał z tryumfem p. Władysław, obracając się do żony.
Ażeby zrozumieć smutny wykrzyknik Stanisława, musimy przypatrzyć się ruchom strategicznym dr. Mitręgi od chwili, gdy wyszedł z biura Orędowniczki.
Rada, którą mu dał Wołodecki, była dobrą, ale potrzeba ją było wykonać natychmiast. Rozmyślając nad tem wykonaniem, dr. Mitręga powiedział sobie, że piędziesięcioma idealnikami daleko zajechać niepodobna. Ponieważ zaś nie mógł jechać daleko, umyślił skorzystać z kilkakrotnych zaproszeń pewnego hidalga, który mieszkał o parę mil od Wilkowa, i który rad był ugościć u siebie tak dystyngwowanego dżentelmana jak dr. Mitręga i urządzić na jego cześć nagonkę na zające, sarny, lisy i dziki. Podróż taka była nawet bardzo fashionable i wcale nie zakrawała na ucieczkę.
Jednocześnie atoli uradził dr. Mitręga, sam na sam z sobą, iż niepodobna wyjeżdżać na polowanie w stroju przeznaczonym do chodzenia po mieście. — Na szczęście — pomyślał — garderoba moja nie jest objętą zajęciem ruchomości, wykonanem przez tego prostaka gospodarza!
Udał się tedy do dawniejszego swojego pomieszkania, i zażądał klucza, który mu doręczył stróż wraz z jakimś papierem. Dr. Mitręga przejrzał ten papier od niechcenia — było to wezwanie, ażeby się stawił tego samego dnia o godzinie 10-tej rano w sądzie wilkowskim, pod pewnemi rygorami prawnemi, dość ogólnikowo wskazanemi przytoczeniem jakiegoś paragrafu ustawy. Dr. Mitręga schował to wezwanie do kieszeni, i przystąpił do przeglądu swojej garderoby.
W szafie, która ją mieściła, znalazł kożuszek barani, pokryty suknem ciemnopopielatem. Znalazł także wysokie buty myśliwskie, jakoteż dubeltówkę i wszelkie inne przybory. Ale dr. Mitręga posiadał nowiuteńki garnitur z ciemnozielonego aksamitu, z kamaszami, niedawno sprowadzony z Paryża — taki garnitur, w jakim, według rycin w żurnalach, młodzież z przedmieścia Saint-Germain zwykła była mordować, albo przynajmniej straszyć króliki w przyległych do stolicy francuskiej departamentach. Tym garniturem chciał dr. Mitręga zaimponować swojemu hidalgowi i jego sąsiadom, po parafiańsku polującym w kożuchach. Nie powstrzymał go w tym zamiarze wzgląd, że klimat Milicyi i Landweryi sprzyja nierównie więcej kożuchom baranim i juchtowym butom, aniżeli aksamitnym kurtkom i ledziutkim kamaszom.
Na nieszczęście, garnituru tego nie było w żadnej szafie, do której dr. Mitręga miał klucze. Przypomniał sobie po dłuższem szukaniu, że dał go do schowania żonie, i że musi on znajdować się w jej komodzie, od której wszakże wzięła klucz z sobą. Nie było rady — potrzeba było pojechać na sokołowskie przedmieście, do żony.
W Wilkowie, w czasie słoty, niełatwo o fiakra, Dr. Mitręga stracił tedy niemało czasu, nim znalazł jednego, który miał nieco lepsze konie. Ażeby nie być narażonym na dalszą zwłokę, postanowił ugodzić się z nim odrazu o podróż do Pudłowic, siedziby owego hidalga. Zawieranie takiej ugody trwa zwykle dość długo, i woźnica był bardzo upartym. W końcu atoli zmiękł z powodu, iż przystąpił do targujących się jakiś jegomość, dość niepokaźnie ubrany, który z wielkiem zajęciem się spytał, dokąd pan dobrodziej jedzie? Woźnica poznał w nim, czego nie poznał dr. Mitręga — przebranego po cywilnemu członka straży bezpieczeństwa, i odrazu zmoderował swoje żądania. Grzeczny jegomość pomógł dr. Mitrędze wsiąść do powozu, i słyszał jego rozkaz, dany woźnicy, ażeby jechał najpierw na przedmieście Sokołowskie, do p. Kluszczyńskiego, a później na ulicę Oberkomisarską, do pomieszkania dr. Mitręgi.
Tenże sam grzeczny jegomość, zasięgnąwszy tych informacyj, udał się bezpośrednio do gmachu sądu karnego, dokąd na godzinę dziesiątą zaproszono dr. Mitręgę. Była już dwunasta, a zaproszonego jeszcze nie było widać — co, w połączeniu z informacyami grzecznego jegomości, dało dużo do myślenia sędziemu, zajmującemu się sprawą Banku Filodemicznego, do tego stopnia, iż widział się zniewolonym zaprosić na naradę kilku innych sędziów.
Rezultatem tej narady było, że kiedy Stanisław, pędząc dorożką w ślad za dr. Mitręgą, stanął przed dworkiem pp. Kluszczyńskich, zastał tam nie jeden powóz, ale dwa.
Stał chwilę na ganku — nie mógł zdecydować się wejść odrazu. Od czasu owego pamiętnego zwrotu pierścionków, nie widział nikogo z całego domu Kluszczyńskich. Wiedział, że Natalia jest u rodziców, i przemyślał nad tem, jakby uniknąć spotkania z nią, dla obu stron niemiłego. Gdyby nie tak nagła potrzeba, za nic w świecie nie przestąpiłby tego progu. Ale nie było czasu do namysłu. Stanisław otworzył drzwi i wszedł. Na pierwszym kroku spotkał dr. Mitręgę, wychodzącego w towarzystwie jakiegoś drugiego mężczyzny.
— Jedno słówko, panie doktorze! — rzekł Stanisław.
— Przepraszam, nie mogę na to pozwolić — przerwał towarzysz dr. Mitręgi. — Ten pan — dodał wskazując go — jest uwięziony. — Jednocześnie, biorąc dr. Mitręgę pod ramię, wyszedł i wsiadł z nim do powozu. Stanisław trzymał w ręku paczkę banknotów, ale natrętna ta interwencya przedstawiciela władzy, równie jak własne osłupienie, nie pozwoliły mu doręczyć jej uwięzionemu. Słyszał płacz kobiet i kwilenie dziecka z przyległego pokoju. Zrozumiał, że obecność jego była tam zbyteczną, wyszedł i wrócił do domu.

∗             ∗

P. Władysław Smiechowski w istocie nie był tak złym człowiekiem, za jakiego chciał uchodzić. Pożartowawszy trochę ze Stanisława, uściskał go i obiecał mu nawet, że pójdzie dowiedzieć się, czy nie ma jakiego sposobu ratowania dr. Mitręgi. Obietnicę tę wykonał natychmiast, podczas gdy Stanisław, jak gdyby nie wygrał właśnie ćwierć miliona idealników, wrócił do redakcyi.
Dla dr. Mitręgi nie było ratunku. Sędzia śledczy miał w ręku kwity, wydane owemu ajentowi banku, a podpisane przez p. Kluszczyńskiego i dr. Mitręgę. Kazał także otworzyć szafkę p. dyrektora Banku Filodemicznego i znalazł w niej księgę, w której ręką dr. Mitręgi wpisane były kwoty odebrane od ajenta. P. Kluszczyński, przesłuchany w sądzie, dokąd go natychmiast wezwano, oświadczył, że nie odbierał tych pieniędzy, ale że blankiety kwitów z jego podpisem znajdowały się w posiadaniu dr. Mitręgi. Tymczasem doniesiono sędziemu, że dr. Mitręga, zamiast stawiać się na wezwanie, które mu doręczono, wybiera się w drogę. W skutek tego, proszono p. Kluszczyńskiego, ażeby się zatrzymał „na chwilę“ w pokoju sędziego śledczego i uchwalono uwięzić tymczasowo p. Mitręgę, jako podejrzanego o zamiar ucieczki. Uchwały tej niepodobnaby było powziąć i natychmiast wykonać, gdyby nie ów nieszczęsny aksamitny garnitur myśliwski, bez którego p. Mitręga nie chciał ruszać się z Wilkowa. Tak to, każdy człowiek ginie od własnej swojej broni. Bronią dr. Mitręgi był, jak wiemy — szyk.
Przed sędzią, dr. Mitręga nie mając pieniędzy, nie mógł wspominać nic o „kasie podręczneja, w której zostawił je przez zapomnienie. Wpadł na niefortunny pomysł twierdzenia, że pieniądze musiał odebrać p. Kluszczyński. Pytano go dalej, czyli jego zdaniem Bank Filodemiczny nie znajduje się w stanie niewypłacalności, zwłaszcza, iż sąd z porównania ksiąg i stanu kasy odniósł był wrażenie, iż w istocie instytucya ta płaciła wierzycielom swoim procenta pożyczonym od nich kapitałem póty, póki tego ostatniego nie wyczerpała, a obecnie zupełnie niemal pozbawioną jest funduszów. Dr. Mitręga nie umiał w tej mierze dać dostatecznych wyjaśnień, powoływał się tylko na członków Rady zarządzającej, którzy o wszystkiem najlepiej wiedzieć powinni i z którymi, jak powiadał, „musiałby się porozumieć“. Sąd uchwalił wszakże, że najlepiej będzie, ażeby się dr. Mitręga z nikim nie porozumiewał, i w tym celu postanowił zatrzymać go w więzieniu. P. Kluszczyńskiego puszczona do domu, zalecając mu, ażeby się nie oddalał z Wilkowa i gotów był stanąć w sądzie na każde zawołanie.
Najlepiej ponoś będzie, jeżeli opowiem odrazu cały przebieg dalszy tej sprawy. W parę dni później, ogłoszono upadłość Banku Filodemicznego, i pociągnięto do odpowiedzialności członków Rady zarządzającej, na majątkach ich zaś zabezpieczono pretensye wierzycieli. Gdy przyszła kolej na majątek p. Kluszczyńskiego, pokazało się, że składa się on ze 150 tysięcy idealników, ulokowanych na pożyczkach hipotecznych i zastawach. Żadna z tych pożyczek nie przynosiła p. Kluszczyńskiemu mniej, niż 36 od sta rocznie, niektóre zaś przynosiły i 50. Z tego powodu, kiedy p. Kluszczyński przy ostatecznej rozprawie sądowej utrzymywał, iż przystąpił do założenia banku jedynie z filantropii i dla ratowania ludu, jakoteż mieszczan, z rąk lichwiarzy, powstał w audytorium śmiech homeryczny, któremu przewodniczący ani przeszkodzić, ani oprzeć się nie mógł.
Byli zresztą także i tacy złośliwi ludzie, którzy się śmieli, gdy przy tej rozprawie zapytano dr. Mitręgę, na jakim uniwersytecie otrzymał stopień doktora, i gdy oskarżony zmuszony był wyznać, iż nadał go sobie sam, dla „zajmowania się polityką“. Skazano go, równie jak Salewicza, na półtora roku więzienia, za sprzeniewierzenie. P. Kluszczyński wyszedł cało, osobiście przynajmniej — ale okupił to zupełną ruiną majątkową. Został mu tylko dworek na przedmieściu Sokołowskiem, jako własność żony. Jeszcze bardziej zrujnowaną majątkowo była pani Natalia — w tydzień bowiem po uwięzieniu jej męża, nastąpiła licytacya rozmaitych jego majątków, które przeszły na własność wierzycieli za sumę, jaką wynosiły ich pretensye. Gdyby zresztą nawet p. Mitręga został był na wolnej stopie, nie byłby mógł nic na to poradzić, ze względu na upadłość Banku Filodemicznego.
Nie było poprostu z czego żyć w owym domku na przedmieściu Sokołowskiem. Fantowano się, sprzedawano rzeczy. Najokropniejsza nędza zaglądała w oczy mieszkańcom. Pani Małgorzata nie mówiła wprawdzie głośno, że Pan Bóg ich tak karze za krzywdę Wołodeckich, ale myślała to w duszy. Aż nakoniec, pewnego dnia w lecie, nadeszło do pani Natalii pismo z sądu, w którem jej donoszono, że jakiś pan Noname Nobody, z Ameryki, nadesłał na ręce adwokata Nudzińskiego i złożył do depozytu sądowego sumę 10 tysięcy idealników, którą przeznacza dla jej syna, zostawiając jej dożywotnie używanie odsetków.
Właściwego nazwiska dawcy nie zdradził nigdy dr. Nudziński — zostało ono na zawsze tajemnicą, o której oprócz niego wiedziało tylko dwoje ludzi, Stanisław i Marynia...
Nazajutrz zaś po katastrofie, która dotknęła pana Mitręgę, odbywało się w redakcyi Orędowniczki, mówiąc stylem p. Harapnickiego, wielkie „łajdactwo“, uniewinnione poczęści tem, iż zaczęło się dopiero po ukończeniu czynności redakcyjnych, ale za to o tyle karygodniejsze, że nie składała się wyłącznie z wódki i suchej kiełbasy. Był kawior, były kotlety, było wino, nie jestem zresztą pewny, czy nie było szampana. Powodem tego rozlewu nie winnych płynów było, iż pan Stanisław Wołodecki, występując z redakcyi, żegnał swoich kolegów. Brał w tej uczcie udział i p. Władysław Smiechowski, a kiedy koledzy winszowali Wołodeckiemu bajecznie szczęśliwego zwrotu w jego interesach materyalnych, zawołał:
— Ha, kiedy mu winszujecie wygranej, powinszujcie i mnie zięcia!
Na co Stanisław zrobił niepospolicie niemądrą minę,, i zapytał nieśmiało:
— Nie żartujesz?
— Tym razem, nie.
— Kochany Władysławie! — zawołał Stanisław, i rzucił się w objęcia ojcu Maryni.
Faktem bowiem było, że przed dwoma godzinami Staś i Marynia sami dotychczas nie wiedząc jak i kiedy, najmniej zaś jakiemi słowami, powiedzieli byli sobie to, co oddawna mieli do powiedzenia, poczem poszli wprost z t% nowiną, do tatka i do mamy. Mama rozpłakała się z radości, ale tatko kiwał głową i powtarzał, że musi się namyślić, że Staś ma wprawdzie dobre serce, ale że można zwątpić, czy nie straci majątku, ratując rozmaitych znajomych od kozy, zwłaszcza gdy w gruncie rzeczy w Wilkowie nie można być pewnym rodzonego brata, czy nie zrobił czego zasługującego na zamknięcie. Marynia, która znała ojca lepiej niż ktokolwiek, wiedziała, jak sobie tłumaczyć tę operacyę, i była bardzo szczęśliwą, a jeszcze bardziej utwierdziło ją w tem szczęściu to, iż ojciec wyszedłszy ze Stanisławem na ulicę, wrócił na moment, wyjął z kasy całe, mnóstwo pieniędzy i dał jej do rąk, mówiąc:
— Masz, kup sobie, czego ci będzie potrzeba. — I wyszedł.
Stanisław dopiero przy śniadaniu dowiedział się o zezwoleniu Smiechowskiego i to w tej formie jaką podałem. Później dowiedział się jeszcze także, że gdyby był nie wygrał wielkiego losu, i gdyby był objawił Władysławowi zamiar wyprowadzenia się z jego domu, daleko widzący ten przyjaciel byłby mu wyrecytował od a do z jak rzeczy stoją, byłby go nabrał z góry, i w końcu — dałby mu był Marynię równie chętnie, jak teraz. Było to świętą prawdą, i niechaj nikt nie myśli, że potrzebowałem aż wielkiej wygranej do pomyślnego po części zakończenia mojej powieści.
Muszę tu zresztą nadmienić, że w Milicyi taka wielka wygrana zdarza się nader rzadko, jakkolwiek zdarza się, że ludzie bywają tam szczęśliwi i bez pieniędzy. Wołodecki byłby nim był niezawodnie. Częściej zdarza się tam, że ludzie kończą, a przynajmniej przerywają karyerę w kryminale, jak pan Mitręga — ale też znowu nie wszyscy, czego świadkiem p. Kluszczyński.
Sprowadzono p. Wołodecką, matkę Stanisława, ze Stawiczan. Nie zapomniano o biednej Sale wieżowej, chciano nawet podzielić się z nią wygranemi pieniądzmi, ale — co także rzadko się zdarza, nie chciała o tem i słyszeć — mówiąc, że byłaby przez ten czas dziesięć razy sprzedała swój los żydom, gdyby go była miała. Przyjęła wszakże pewną okrągłą sumkę, która ją na zawsze zabezpieczyła od biedy.
Państwo Wołodeccy mieszkają razem z Smiechowskimi, w ich domu, i Marynia prowadzi całe gospodarstwo. Zgoda panuje jak najlepsza, ciekawem bowiem ale niemniej przeto prawdziwym jest fenomen, że zięć nigdy nie wnosi w dom dysharmonii, wnosi ją tylko synowa.
Wielcy ludzie wilkowscy, których mieliśmy sposobność poznać w ciągu tego opowiadania, ucichli mocno w ostatnich czasach. Powiadają, że oddali pieczę nad dobrem publicznem całkowicie oberkomisarzowi i oberszpitalnikowi. P. Kluszczyński otrzymał skromną posadę dozorcy targu w Wilkowie, której dochód wraz z tajemniczą darowizną, którą otrzymała pani Natalia, wystarcza na skromne utrzymanie. Nie wiem, czy pani Natalia była bardzo zgorszona dowiedziawszy się, że Wołodeccy do ślubu i od ślubu jeździli fiakrami — wiem tylko, że jest to często jedyny sposób, ażeby ludzie kiedyś z potrzeby nie musieli chodzić piechotą. Nie wiem nakoniec, co pocznie pan Mitręga, wyszedłszy na wolność; przypuszczam atoli, że założy jakieś czasopismo, traktujące o ekonomii politycznej.

A teraz, kiedy mi przychodzi żegnać szanownego czytelnika, pozwolę sobie powiedzieć jeszcze jedno słowo do niego. Oto niewątpliwie tacy ludzie, jakich pokazałem w Milicyi i w Landweryi, zdarzają się i gdzieindziej. Każdemu wolno upatrywać podobieństwa i niepodobieństwa w rysach i karyerach — autor wszakże zapewnia, że ani jednej figury nie wziął żywcem ze swego najbliższego otoczenia, i że w ogóle jechać musi naprawdę aż do Milicyi i Landweryi ten, kto chce zobaczyć prawdziwego Mitręgę, Ciemięgę, Bombogromskiego, Kluszczyńskiego itp. albo też dowiedzieć się, na jaką zwierzynę i gdzie poluje obecnie hr. Skirgiełło.







  1. Victrix causa diis placuit, sed victa Catoni.
  2. Szpener, w dyalekcie wschodniomilicyjskim, tyle, co doróżka jednokonna. P.A.
  3. Po chaocku: „Wiem ja.“
  4. Pomimo celibatu? P. zecera.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.