Przejdź do zawartości

Strona:Jan Lam - Dziwne karyery.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

usłuchać tego rozkazu, ale w końcu, rad nie rad, musiał się wyspowiadać ze swego niepokoju i kłopotu.
— Ach, jakie to nieszczęście, że ojca nie ma wdomu! — zawołała. — Ale, poczekaj pan — ile potrzeba czerwonych złotych, ażeby było 1200 idealników?
— Dwieście.
— Dwieście? Ach, to doskonale — krzyknęła, klaskając w dłonie. Poczekaj pan chwilkę na mnie!
W istocie, wybiegłszy, bawiła tylko chwilkę, i wróciła wznosząc z tryumfem w górę piękną sakiewkę, wktórej brzęczało złoto.
— Oto jest dwieście czerwieńców — wołała. — Od czterech lat, t. j. od czasu, gdy skończyłam lat dwanaście, ojciec daje mi co roku na imieniny pięćdziesiąt czewonych złotych, a to, jak powiada, ażeby nie potrzebował suszyć sobie głowy nad innemi prezentami. Masz pan, bierz, biegaj, mieniaj, i nieś do banku!
Stanisław pod wpływem pogodnej atmosfery, wiejącej w domu Smiechowskich, począł był zastanawiać się chłodniej nad swoim zamiarem i powiedział już sobie był, że Władysław będzie się starał wszelkiemi siłami odwieść go od naruszania kapitaliku matki na cel, którego chwalebność była nieco wątpliwą. Tem mniej mógł przyjmować pieniądze od Maryni. Nastąpiły targi, w które wdała się i p. Smiechowska. Obydwie kobiety tak go przysiadły, że musiał w końcu skapitulować. Wyszedł więc, chociaż niechętnie, u drzwi, wykonać ich wolę.
Po drodze przyszło mu mijać gmach sądowy. Na ulicy, spostrzegł mdlejącą kobietę. Była to p. Salewiczowa.
Już było za późno. Przed chwilą policya oddała jej syna w ręce sędziego śledczego, na usilne żądanie dyrekcyi Banku Filodemicznego, jak jej powiedziano.
Dodam tutaj, czego jej nie powiedziano, że dr. Mitręga trudził się osobiście na policyę, ażeby przyspieszyć tę sprawę. Interwencya Wołodeckiego była mu nie miłą, i chciał położyć jej koniec tym sposobem.
Stanisławowi nie potrzeba było cudzych trosk i kłopotów, ażeby mu świat wydawał się coraz posępniejszym.