Tymczasem, widokrąg finansowy szanownego doktora-redaktora zachmurzał się coraz bardziej. Stan dochodów z posiadłości jego tabularnych, Wielkiego i Małego Znikła, Niebywałów i Wulki Niebywalskiej nie zmieniał się wcale. Orędowniczka doniosła wprawdzie, że dziedzic tych włości zwany Mitręga, ze względu na tegoroczny nieurodzaj i inne klęski elementarne, darował dzierżawcom swoim całą tenutę, ale wiadomo nam, że i bez tego aktu wspaniałomyślności przychód nie byłby wystarczył na jedno śniadanie dla Turpina, ani nawet dla Fidusia lub Minionki. Majątki „Jaśnie Wielmożnego Mitręgi“ miały tylko tę jedną dobrą stronę, że wszelkie usiłowania wywłaszczenia go z nich w drodze przymusowej sprzedaży za zaległe podatki były bezskutecznemi, ponieważ ani na pierwszym, ani na drugim ani na dziesiątym terminie nie jawił się nigdy żaden nabywca. Drugą korzyścią było to, że nie ciężyły na nich żadne długi bankowe, i jakkolwiek dr. Mitręga usiłował niejednokrotnie zrzec się tej korzyści, wszystkie banki wzdrygały się jednomyślnie przed zamachem na rzecz tak rzadką, jak czystość ekstraktu tabularnego. Druga posiadłość pana doktora, t. j. Orędowniczka, opłacała się wprawdzie o tyle, że było czem pokryć druk, papier i honorarya współpracowników, licząc do nich i Marcina, na potrzeby zaś szpaków pana redaktora i jego własne, nic nie zostawało od czasu, jak hr. Skirgiełło zamiast na niedźwiedzie w kraju, polował na krokodyle w Nilu. Sytuacya finansowa, stworzona tym zbiegiem okoliczności, wymagała niezwłocznej naprawy, której poświęcimy rozdział następny.