Strona:Jan Lam - Dziwne karyery.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mój kochany, wierz mi, że gdybym nie był przekonanym, że sprawa jest dobra i czysta, za nic w świecie nie dałbym się użyć dla niej!
— Co ty możesz wiedzieć, jaka to sprawa! Wierzaj mi, który zjadłem zęby na polityce w Wilkowie, że tutaj nigdy nikt nie może twierdzić z pewnością, czyli jaka sprawa jest dobrą i czystą, lub nie. Ale — dodał po chwili, jakby po namyśle — swoją drogą rad jestem, że wypłatacie figla temu Ciemiędze. Możebyś wstąpił do mnie, tobyśmy pomówili o tej sprawie. Powiadasz tedy, że wasza lista jest czerwona?
— Tak, czerwona, a tamta zielona.
W tej różnicy kolorów streszczało się niestety wszystko, co Stanisław wiedział dokładniejszego o całej akcyi, do której się zaprzągł.
— Możebyś mi mógł dać jeden egzemplarz? — rzekł p. Władysław.
— Jak najchętniej; ale zostawiłem wszystkie w domu. Pojmujesz, że byłoby niezręcznością nosić się z listami, które mają być rozdane dopiero wieczór.
— Hoho, jaki z ciebie przebiegły polityk! Ale ta twoja przebiegłość pozbawia mię jednego egzemplarza, którybym oddał wieczór przy głosowaniu.
— Jakto, pozbawia! Chciej tylko potrudzić się do mnie, a dam ci tyle egzemplarzy, ile zechcesz! Albo nawet... wiesz, jaka doskonała myśl wpada mi do głowy? Ty mieszkasz tak blisko sali wyborczej; ja mam jeszcze mnóstwo bieganiny przed sobą; możebyś pozwolił, kochany Władziu, żebym cały pakiet zostawił u ciebie, a wieczór zamiast wracać do domu, wpadnę tylko na moment i oddasz mi depozyt.
P. Władysław zgodził się na to, i pakiet list wyborczych, starannie, do niepoznania, w inną bibułę owinięty, został ulokowany w jego domu, poczem nasz Stanisław poleciał na przedmieście donieść sekretarzowi, że nietylko zapewnił mu głosy wszystkich pedagogów, ale nadto pozy-