Zwycięstwo (Conrad)/Część IV/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwycięstwo
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Victory
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ IV


I

Ricardo posuwał się ostrożnie krótkiemi susami od jednego pnia do drugiego, podobniejszy w ruchach do wiewiórki niż do kota. Było już po wschodzie słońca. Połysk otwartego morza wdzierał się szybko na ciemny, chłodny, przedranny błękit zatoki Djamentów; ale głęboki mrok tkwił jeszcze pod potężnemi filarami lasu, za któremi krył się sekretarz.
Śledził willę Numeru Pierwszego z cierpliwością zwierzęcia, lecz cel jego był nawskroś ludzki. Drugi już ranek poświęcał Ricardo na obserwację. Za pierwszym razem badania nie zostały uwieńczone powodzeniem. Nie zbiło go to z tropu; w gruncie rzeczy pośpiech nie był konieczny.
Słońce przekroczyło nagle górski grzbiet, zalewając światłem przestrzeń wypalonej trawy przed Ricardem i front domku, w którym tkwiły jego oczy; tylko otwór drzwi pozostał ciemny. Na prawo, na lewo od Ricarda i przed nim ukazały się w głębokim leśnym cieniu złote bryzgi światła, łagodząc mrok pod strzępiastym dachem z liści.
Okoliczność ta nie sprzyjała zamiarom Ricarda. Nie życzył sobie, aby odkryto jego wytrwałą pracę. Bowiem celem jego zabiegów był widok dziewczyny — tej dziewczyny! Dotrzeć do niej choćby jednem spojrzeniem — zobaczyć, jak wygląda. Miał świetny wzrok, a odległość nie była znów taka wielka. Potrafiłby z łatwością rozróżnić jej rysy, gdyby tylko wyszła na werandę; a to musiało przecież nastąpić — wcześniej czy później. Był przekonany że zdoła wytworzyć sobie o niej jakieś pojęcie, co jego zdaniem bardzo było potrzebne, zanimby się odważył poczynić kroki w celu zetknięcia się z nią za plecami tego szwedzkiego barona. Teoretyczny jego pogląd na dziewczynę był tego rodzaju, że na podstawie obserwacji na odległość gotów był ukazać się jej dyskretnie — a może nawet dać jakiś znak. Wszystko zależało od tego, co wyczyta z jej twarzy. Taka dziewczyna, to nie mogło być nic szczególnego. Znał dobrze ten gatunek!
Wysunąwszy nieco głowę, widział przez listowie zwieszającej się ljany trzy domki rozmieszczone niesymetrycznie na lekko wygiętej linji. Na werandzie najdalszego domku wisiała na balustradzie ciemna szkocka derka, której deseń rysował się ze zdumiewającą wyrazistością. Ricardo rozróżniał doskonale kraty. Żywy ogień z chróstu palił się na ziemi przed schodami, a w blasku słońca wątłe, trzepoczące się płomienie bladły, przechodząc w ledwie widzialne, różowawe migotanie pod nikłym wieńcem z dymu. Ricardo widział biały bandaż na głowie schylonego nad ogniem Pedra i sterczące dziwacznie kłaki jego czarnych włosów. Sam zaaplikował mu ten bandaż, rozłupawszy kudłaty, ogromny łeb. Dziki stwór poruszał nim jak ciężarem, stąpając chwiejnie w kierunku schodów. Ricardo dostrzegł mały rondelek o długiej rączce u końca wielkiej, kosmatej łapy.
Tak, widział wszystko co tylko było do zobaczenia — blisko i daleko. Świetny wzrok! Jedyną rzeczą, której nie mógł spenetrować, był podłużny otwór drzwi na werandzie pod niskim okapem dachu. I to było drażniące. Odczuł to jak zniewagę. Ricardo łatwo wpadał w złość. Przecież ona musi za chwilę się ukazać! Dlaczego jej jeszcze niema? Ten człowiek nie przywiązał jej chyba do poręczy łóżka przed wyjściem z domu!
Nic się nie ukazywało. Ricardo znieruchomiał jak liściaste liny pnączy, zwisające niby wygodna zasłona z potężnego konaru — sześćdziesiąt stóp nad jego głową. Nie drgnęły mu nawet powieki. Ten bezruch w czujności nadawał mu senny wyraz kota, spoczywającego na dywanie przed kominkiem i wpatrzonego w ogień. Ale czyżby mu się coś przyśniło? Oto tam, wśród otwartej przestrzeni, ujrzał przed sobą białą kurtkę w rodzaju bluzy, krótkie niebieskie spodnie, parę nagich łydek, długi i cienki warkocz.
— To ten przeklęty Chińczyk? — mruknął zdziwiony.
Zdawał sobie sprawę że ani na chwilę wzroku nie odwrócił; a jednak wprost przed nim, w środku pola widzenia, nie obszedłszy ani prawego ani lewego rogu willi, nie spadłszy z nieba i nie wynurzywszy się z ziemi, Wang ukazał się jego oczom w naturalnych rozmiarach, zajęty jak jaka panna zrywaniem kwiatów. Zmaterjalizowany tak zdumiewająco Chińczyk schylał się krok za krokiem nad grządkami u stóp werandy i wreszcie opuścił scenę w najzwyklejszy sposób; wszedł po schodkach i znikł w mroku otwartych drzwi.
Dopiero wówczas żółte oczy Marcina Ricardo straciły skupiony, nieruchomy wyraz. Zrozumiał że czas już na niego. Ten pęk kwiatów, zaniesiony do willi przez Chińczyka, miał uzupełnić nakrycie stołu podczas śniadania. Innego przeznaczenia mieć nie mógł.
— Dam ja ci kwiaty! — mruknął groźnie Ricardo. — Poczekaj!
Zatrzymał się jeszcze chwilę aby rzucić wzrokiem w stronę domku zamieszkanego przez pana Jonesa, gdzie miał się ukazać Heyst w drodze na śniadanie udekorowane kwiatami tak bezczelnie, poczem rozpoczął odwrót. Odczuł gwałtowną żądzę otwartego przeciwstawienia się upatrzonej ofierze; uprzytamniał sobie chciwie chwilę, kiedy ją „dźgnie“ — jak to nazywał — schyliwszy się poprzednio szybkim ruchem, zwiastującym pewną śmierć wrogowi. Pchał go do tego instynkt, któremu niezmiernie trudno było się oprzeć gdy krew zawrzała. Czy może być coś dokuczliwszego od czajenia się, i ukrywania, i trzymania się na wodzy — moralnie i fizycznie — gdy wszystko wre w człowieku? Pan sekretarz Ricardo rozpoczął odwrót ze stanowiska za drzewem naprzeciw domku Heysta, zachowując wszelkie ostrożności aby pozostać niewidzialnym. Jego usiłowaniom sprzyjała pochyłość gruntu, który spadał stromo aż do brzegu morza. Ricardo zsunął się tam i znikł niejako z widowni. Przez cienkie podeszwy słomianych trepów poczuł ciepło skalistego podłoża rozgrzanego już przez słońce. Wdrapał się znów wgórę o jakieś dwadzieścia stóp i znalazł się na poprzednim poziomie, w miejscu skąd zaczynał się pomost. Wsparł się plecami o jedną z wysokich podpór, podtrzymujących tablicę z literami spółki nad porzuconym kopcem węgla. Nikt nie byłby po nim poznał, do jakiego stopnia był podniecony. Aby się opanować, skrzyżował mocno ramiona na piersiach.
Ricardo nie umiał trzymać się długo na wodzy. Jego przebiegłość i sztuka udawania były zawsze na łasce nawskroś dzikiej jego natury, którą poskramiał wyłącznie wpływ „szefa“ o wielkopańskim uroku. Chytrość była wprawdzie bardzo istotną jego cechą, ale niemożność skoczenia Heystowi do gardła stanowiła w obecnej sytuacji zbyt ciężką próbę. Ricardo nie śmiał wyjść na polankę. Poprostu nie śmiał.
— Jeśli spotkam tego draba — myślał — to nie wiem co się stanie. Nie jestem siebie pewien.
Do największej pasji doprowadzała go właśnie niemożność przeniknięcia Heysta. Ricardo dość był inteligentny aby cierpieć nad swemi brakami. Nie, nie umiał Heysta przeniknąć. Zabić go było niezmiernie łatwo: warknięcie i skok — ale to właśnie było zabronione. Jednakże nie mógł tkwić bez końca pod żałobną tablicą.
— Muszę stąd odejść — pomyślał.
Ruszył naprzód, czując lekki zawrót głowy wskutek wytężonego panowania nad sobą, i ukazał się otwarcie na polance przed domkami, jak gdyby wracał właśnie z pomostu; można było przypuszczać, że chodził tam by rzucić okiem na łódź. Ogarnął go blask słońca — bardzo jaskrawy, bardzo cichy i bardzo palący. Naprzeciw niego stały trzy domki. Ten, na którego werandzie wisiała derka, znajdował się najdalej; obok niego stał domek niezamieszkany; najbliższy zaś, z grządkami kwiatów u stóp werandy, krył tę nieznośną dziewczynę, która pozostała niewidzialną, drażniąc go tem tak dotkliwie. To była przyczyna, dla której oczy Ricarda przywarły do tego budynku. Dziewczynę z pewnością łatwiej da się „spenetrować“ niż Heysta. Niechno ją tylko zobaczy — wystarczy jedno spojrzenie — i będzie wiedział czego się trzymać; przez to zaś zbliży się do celu — zrobi pierwszy realny krok. Ricardo nie widział innej drogi. A dziewczyna mogła każdej chwili ukazać się na tej werandzie!
Nie ukazała się jednak; ale, jak ukryty magnes, wywierała wpływ przyciągający. Posuwając się naprzód, Ricardo zboczył w stronę domku. Choć ruchy jego były ostrożne, dzikie instynkty tak go opanowały, że gdyby był spotkał Heysta na swojej drodze, byłby musiał zaspokoić żądzę skoczenia mu do gardła. Lecz nie zobaczył nikogo. Wang był z tyłu willi i pilnował aby kawa dla Numeru Pierwszego nie ostygła. Nie było widać nawet i małpiego Pedra; z pewnością przysiadł na progu i ze zwierzęcem oddaniem utkwił czerwone oczki w panu Jonesie, który rozmawiał z Heystem w tamtym domku. Była to rozmowa złego upiora z bezbronnym człowiekiem, pod strażą małpy.
Ricardo, rzucając wkrąg szybkie spojrzenia, znalazł się prawie mimowoli u stóp werandy przed domkiem Heysta. Dostawszy się tam, uległ nieodpartej sile przyciągającej; wszedł po schodkach kocim, skradającym się krokiem i zatrzymał się chwilę przed okapem aby się wsłuchać w milczenie. Potem wsunął przez próg nogę, która zdawała się rozciągać, jakby była z gumy, postawił ją za drzwiami, wciągnął szybko drugą nogę i stanął w pokoju, przekręcając głowę z boku na bok. Dla oczu jego, olśnionych jaskrawem słońcem, wszystko zdawało się mrokiem przez chwilę. Źrenice rozszerzyły mu się szybko jak u kota, i spostrzegł mnóstwo książek. Zdumiało go to i zniechęciło. Był zdziwiony i podrażniony. Zamierzał zbadać teren i miał nadzieję że wyciągnie stąd jakieś pożyteczne wnioski, jakieś wskazówki tyczące się człowieka. Ale na jakiż domysł może naprowadzić mnóstwo książek? Nie wiedział co o tem myśleć i sformował swoje osłupienie w wewnętrznym okrzyku:
— Cóż u djabła ten człowiek chciał tu robić — założyć szkołę?
Wpatrzył się przeciągle w portret ojca Heysta, surowy profil gardzący marnościami tego świata. Oczy jego błysnęły na widok ciężkich, srebrnych lichtarzy świadczących o zamożności. Skradał się jak zbłąkany kot w obcem miejscu; gdyż choć nie posiadał cudownego daru Wanga, daru, który polegał na materjalizowaniu się i znikaniu zamiast zwykłego wchodzenia i wychodzenia, umiał być prawie równie jak Wang bezszelestny w swych bardziej uchwytnych poruszeniach. Zauważył że tylne drzwi są uchylone i przez cały czas wytężał z największą czujnością lekko śpiczaste uszy, wchłaniając głęboką ciszę na dworze, otaczającą bezwzględny spokój w domu.
Nie minęły jeszcze dwie minuty gdy przyszło mu na myśl, że prawdopodobnie jest sam w całej willi. Tamta kobieta wymknęła się pewno i przechadzała gdzieś za domem. Nakazano jej widocznie, aby się nikomu nie pokazywała. Dlaczego? Dlatego że Heyst niedowierzał swoim gościom? A może dlatego że jej niedowierzał?
Ricardo pomyślał że z pewnego punktu widzenia wychodzi to prawie na jedno. Przypomniał sobie historję Schomberga. Czuł że ucieczka przed czułościami tego wstrętnego, oswojonego hotelarza, nie była wcale dowodem beznadziejnego zaślepienia w towarzyszu ucieczki. Będzie można się z nią porozumieć.
Wąsy jego zaczęły się ruszać. Już od jakiegoś czasu spoglądał na zamknięte drzwi. Musi zajrzeć do tamtego drugiego pokoju; znajdzie tam może coś wyraźniejszego od kupy głupich książek. Przechodząc przez pokój, pomyślał zuchwale:
— Jeżeli ten łajdak wejdzie tu nagle i stanie dęba, dźgnę go i sprawa skończona.
Położył rękę na klamce i poczuł że drzwi ustępują. Zanim je otworzył, wsłuchiwał się znowu w niezamąconą niczem ciszę, która niepodzielnie panowała dokoła.
Potrzeba zachowania ostrożności wyczerpała jego zdolność panowania nad sobą. Zbudziła się w nim na nowo żądza okrucieństwa i — jak zwykle w takich chwilach — Ricardo poczuł dotknięcie noża, przytroczonego do nogi. Pociągnął drzwi z dziką ciekawością. Otworzyły się bez skrzypnięcia, bez szmeru, bez żadnego dźwięku i Ricardo stanął wpatrzony w matowe fałdy jakiejś tkaniny w rodzaju szewiotu. Wisiała przed nim kotara tak ciężka, że nie poruszyła się wcale.
Kotara! Ta nieprzewidziana przeszkoda uniemożliwiła mu natychmiastowe zaspokojenie ciekawości i zahamowała jego gwałtowność. Nie usunął jej na bok niecierpliwym ruchem, tylko patrzył na nią zbliska, jak gdyby należało zbadać dokładnie tkaninę, zanim ręka jej dotknie. W tej chwili niezdecydowania wydało mu się, że odkrył skazę na doskonałości ciszy — niezmiernie nikły szelest, który pochwyciły jego uszy, tracąc go natychmiast w świadomym wysiłku nasłuchiwania. Nie! Cisza była niezamącona nazewnątrz i wewnątrz domu, tylko Ricardo nie miał już uczucia że jest sam.
Gdy wyciągnął rękę ku nieruchomym fałdom aby zasłonę nieco na bok usunąć, uczynił to z niezmierną ostrożnością; jednocześnie zaś wysunął głowę by zajrzeć przez szparę. Zastygł w zupełnym spokoju. Potem stał jeszcze wciąż nieruchomo, tylko głowa jego cofnęła się z powrotem ku ramionom, a ręka opadła zwolna wzdłuż boku. Za kotarą była kobieta. Ta kobieta! Oświetlona mętnie przez odblask słońca, rysowała się dziwnie dużą i ciemną sylwetą w przeciwległym końcu długiego, wąskiego pokoju. Zwrócona tyłem do drzwi, układała włosy, podniósłszy nagie ramiona. Jedno z nich połyskiwało perłową bielą; drugie, niemal czarne, odcinało się nieskazitelnemi linjami na tle kwadratowego otworu okna, nie osłoniętego firanką ani okiennicą. Siedziała tam, zajęta układaniem ciemnych włosów — nieświadoma obserwujących ją oczu — narażona na niebezpieczeństwo, bezbronna — i kusząca.
Ricardo cofnął wtył głowę i przycisnął łokcie do boków; pierś zaczęła falować mu konwulsyjnie, jak gdyby mocował się lub biegł; zakołysał się łagodnie wtył i naprzód. Opanowanie jego wyczerpało się; musiał dać ujście swojej naturze. Instynkt pchający go do dzikiego skoku nie dał się już okiełznać. Gwałt czy morderstwo — wszystko mu było jedno, byleby mógł wyzwolić uciśnionego ducha dzikości, trzymanego na wodzy tak długo. Spojrzał szybko przez ramię — czego nie zaniedba nigdy lew czy tygrys przed skokiem, jak świadczą o tem myśliwi polujący na grubego zwierza — i rzucił się z pochyloną głową wprost na zasłonę. Poderwana gwałtownie tkanina spłynęła powoli w pionowe fałdy i znieruchomiała, wisząc bez drgnienia w cichem, gorącem powietrzu.




II

Zegar — który wybijał ongi godziny filozoficznych rozmyślań — nie odmierzył jeszcze pięciu sekund, gdy Wang zmaterjalizował się w salonie. Chodziło mu właściwie tylko o spóźnione śniadanie, ale skośne jego oczy utkwiły odrazu w nieruchomej kotarze. Za nią bowiem umiejscowił natychmiast dziwne, głuche odgłosy walki, napełniające pusty pokój. Skośne oczy, właściwe jego rasie, nie były zdolne zaokrąglić się w zdumionem spojrzeniu; ale zastygły w bezruchu, w martwym bezruchu, a obojętna, żółta twarz odrazu się zasępiła i jakby wychudła w nagłym wysiłku czujności skupionej, podejrzliwej i trwożnej. Sprzeczne porywy zakołysały jego ciałem, które zdawało się wrośnięte w matę pokrywającą podłogę. Wyciągnął nawet rękę w stronę kotary, ale nie mógł jej dosięgnąć; nato trzeba było zrobić krok naprzód, czego nie uczynił.
Tajemnicza walka wciąż trwała; bose nogi dudniły o podłogę w niemych zapasach; żaden ludzki odgłos — syk, jęk, szept czy okrzyk nie przedostawał się przez kotarę. Upadło krzesło ale bez hałasu, lekko, jakby je ktoś położył, poczem rozległ się słaby, metaliczny brzęk cynowej wanny. Wreszcie pełne napięcia milczenie — niby dwóch przeciwników obejmujących się w śmiertelnym uścisku — przerwał ciężki, tępy łomot miękkiego ciała, ciśniętego o wewnętrzną ścianę. Zdawało się że cały domek się zatrząsł. W tej chwili właśnie Wang, który w strasznem podnieceniu wycofywał się ze stężałym wzrokiem i wyprężoną szyją, trzymając wciąż ramię wyciągnięte w stronę kotary — znikł w tylnych drzwiach. Znalazłszy się na dworze, obiegł dom naokoło i wyłonił się niewinnie między dwoma domkami, gdzie zaczął się wałęsać. Ktokolwiekby wyszedł z domków, musiałby go tam dostrzec — spokojnego Chińczyka, snującego się leniwie i zajętego co najwyżej nie podanem dotąd śniadaniem.
A tymczasem Wang postanowił właśnie wtedy, że zerwie wszelkie stosunki z Numerem Pierwszym, człowiekiem nietylko bezbronnym lecz już nawpół pokonanym. Aż do owego ranka Wang nie był zdecydowany jak postąpić, ale podsłuchana walka rozstrzygnęła wątpliwości. Numer Pierwszy był człowiekiem skazanym na zagładę — jedną z tych istot, którym niedobrze jest pomagać. Chodząc po dworze z miną pełną doskonałej obojętności, Wang dziwił się że żaden odgłos nie dochodzi go z willi. Przypuszczał że biała kobieta stoczyła tam walkę ze złym duchem, który naturalnie ją zabił. Nic widzialnego bowiem nie wydostało się z domku, śledzonego nieznacznie przez skośne oczy Wanga. Blask słońca i cisza panowały tam wszechwładnie.
Ale wewnątrz domu cisza w wielkim pokoju nie wydałaby się wrażliwym uszom doskonałą. Zmącił ją szmer tak słaby, że ledwie można go było nazwać widmem szeptu z za kotary.
Ricardo, obmacując sobie gardło z czułą troskliwością, wyszeptał z uznaniem:
— Ale palce to masz panna ze stali. O rety! Muskuły jak u jakiego siłacza.
Na szczęście dla Leny napad Ricarda był tak nagły — okręcała właśnie dwa ciężkie warkocze naokoło głowy — że nie miała czasu spuścić ramion. Wskutek tego nie przycisnął ich do boków i to ułatwiło jej opór. Skok jego o mało jej nie przewrócił. I znów na szczęście stała tak blisko ściany, że choć naoślep została o nią rzucona, uderzenie nie było o tyle ciężkie aby ją zupełnie tchu pozbawić. Przeciwnie, wzmocniło jej pierwszy instynktowny odruch, usiłujący napastnika odepchnąć.
Gdy minęło pierwsze zachłyśnięcie się zdumieniem — a było istotnie za silne aby mogła krzyknąć — zdała sobie odrazu sprawę z natury niebezpieczeństwa. Broniła się z zupełną świadomością, z całą siłą instynktu — tego istotnego źródła każdej wielkiej energji — i ze zdecydowaniem, którego trudno się było po niej spodziewać; przecież ta sama dziewczyna, osaczona w ciemnym korytarzu przez jąkającego się Schomberga o czerwonej twarzy, drżała ze wstydu, wstrętu i trwogi i w przerażeniu spuszczała głowę przed ohydnym bełkotem człowieka, który nigdy w życiu nie dotknął jej wielką swą łapą.
Atak nowego wroga był zwykłym, prostym gwałtem. Nie był to oślizgły, podstępny spisek, dążący do tego aby ją wydać jak niewolnicę — spisek, który osłabił jej ducha i sprawił że w swem osamotnieniu poczuła się niezdolną do walki z gnębicielami. Nie była już sama na świecie. Stawiła napastnikowi opór bez chwili wahania, ponieważ już nie brakowało jej moralnego oparcia; ponieważ miała swoje znaczenie jako ludzka istota; ponieważ broniła się nietylko ze względu na siebie samą; ponieważ zrodziła się w niej wiara — wiara w przeznaczonego jej człowieka, a może i w niebo, które umieściło go tak cudownie na jej drodze.
Obrona jej polegała głównie na rozpaczliwem, morderczem chwyceniu Ricarda za gardło. Gdy tylko poczuła nagłe rozluźnienie straszliwego uścisku, w którym trzymał ją wciąż głupio i bezskutecznie, wówczas najwyższym wysiłkiem ramion i podniesionego nagle kolana odrzuciła go na ścianę. Skrzynia cedrowa stała na drodze i Ricardo zwalił się na nią w siedzącej pozycji, z łomotem, który rozległ się głucho po całym domku. Był nawpół uduszony i wyczerpany nietyle wysiłkiem co wzruszeniami walki.
Lenę opuściły wszystkie siły po tem strasznem napięciu: zatoczyła się także i potknęła, wreszcie siadła na brzegu łóżka. Bez tchu, lecz spokojna i nieulękła, zajęła się poprawieniem saronga w żółte i bronzowe desenie, który rozluźnił się podczas walki. Potem przycisnęła, mocno do piersi nagie ramiona i pochyliła się naprzód skrzyżowawszy nogi, stanowcza i nieustraszona.
Ricardo pochylił się także, wyczerpany nerwowo i zbity z tropu jak drapieżne zwierzę, którego skok chybił. Wzrok jego napotkał wielkie, siwe oczy Leny — szeroko rozwarte, śledzące go, tajemnicze — wpatrzone w niego z pod ciemnych łuków dzielnych brwi. Głowy ich były oddalone od siebie o niecałą stopę. Ricardo przestał obmacywać bolące gardło i opuścił ciężko dłonie na kolana. Nie patrzył na jej nagie barki ani na jej silne ramiona; patrzył wdół na podłogę. Zgubił jeden ze słomianych trepów. Krzesło z przewieszoną przez poręcz białą suknią zostało przewrócone. Oprócz bryzgów wody na podłodze z pchniętej gwałtownie wanny, były to jedyne ślady walki.
Ricardo przełknął dokładnie ślinę dwa razy, jakby się chciał upewnić co do stanu gardła, zanim znów przemówił:
— Wszystko w porządku. Nie chciałem zrobić pani nic złego, choć ja to nie żartuję, kiedy co do czego przyjdzie.
Podciągnął nogawkę piżamy, żeby pokazać przytroczony nóż. Spojrzała nań, nie poruszywszy głową, i szepnęła z pogardliwą goryczą:
— Aha — z tem cackiem w moim boku. Inaczej się nie da.
Potrząsnął głową z uśmiechem pełnym wstydu.
— Niech pani posłucha. Już jestem spokojny. Prawdę mówię. Nie potrzebuję tłumaczyć — pani mnie rozumie. Teraz wiem że z panią tak nie można.
Milczała. Spokojny jej, wzniesiony wzrok miał wyraz posępnej cierpliwości, który go wzruszył jak przeczucie jakiejś niepojętej głębi. Dodał niepewnie:
— Nie będzie pani przecież robiła gwałtu o ten mój głupi napad.
Zaprzeczyła głową nieznacznie.
— No, z pani to cud jest prawdziwy! — mruknął poważnie, z większą ulgą aniżeli mogła przypuszczać.
Oczywiście, gdyby porwała się do ucieczki, wsadziłby jej nóż w plecy aby uciszyć krzyki; ale wówczas wszystko byłoby na nic, cały interes wziąłby w łeb, i wściekłość szefa — szczególniej gdyby się dowiedział o przyczynie, — byłaby bezgraniczna. Kobieta, która nie robi gwałtu o tego rodzaju napad, przebaczyła już w duszy. Ricardo nie podlegał drobnym próżnostkom. Ale jasnem było, że jeśli przeszła nad tem do porządku, nie mógł być dla niej tak bardzo odrażający. Pochlebiło mu to. A przytem zdawało się że ona wcale się go nie lęka. Poczuł prawie że czułość dla tej dzielnej, pięknej dziewczyny, która nie uciekła przed nim z krzykiem.
— Będziemy jeszcze przyjaciółmi. Ja się pani nie wyrzekam. Ani mi to w głowie. I to przyjaciółmi na amen! — szeptał poufale. — Oho! Pani to nie jest oswojona. Ja także. Prędko się pani o tem przekona.
Nie mógł odgadnąć, że jeśli nie uciekła z pokoju to tylko dlatego, iż tego samego ranka Heyst — pod wpływem wzrastającego niepokoju z powodu niepojętych przybyszów, — wyznał jej że wówczas w nocy szukał swego rewolweru; że rewolwer ten znikł; że on, Heyst, jest rozbrojonym, bezsilnym człowiekiem. Nie zrozumiała wtedy całej wagi jego zwierzenia. Teraz pojęła lepiej co to znaczyło. Jej panowanie nad sobą i milczenie uderzyły Ricarda. Nagle przemówiła:
— O co wam chodzi?
Nie podniósł oczu. Złożone na kolanach ręce, spuszczona głowa, pewna zaduma przebijająca z układu ciała, świadczyły o zmęczeniu prostej jego duszy, o znużeniu raczej duchowem niż fizycznem. Odpowiedział na to proste pytanie prostem oświadczeniem, jak gdyby był zanadto zmęczony aby udawać:
— O łup.
Nie znała tego wyrazu. Zamglony żar siwego jej spojrzenia z pod czarnych brwi nie opuszczał ani na chwilę twarzy Ricarda.
— Łup? — szepnęła spokojnie. — Cóż to takiego?
— No jakże, łup, zdobycz — to co ten pani stary ściągał na prawo i lewo przez całe lata — no, forsa. Jeszcze pani nie rozumie? No to!
Nie podnosząc oczu, uczynił na dłoni ruch liczenia pieniędzy. Spuściła wzrok nieznacznie aby spojrzeć na tę pantominę i natychmiast utkwiła go z powrotem w jego twarzy.
— Jakim sposobem dowiedzieliście się o nim? — szepnęła głosem cichym jak tchnienie, kryjąc zdumienie i niepokój. — Co macie z tem wspólnego?
— Wszystko — zabrzmiał krótko w odpowiedzi cichy, dobitny szept Ricarda. Pomyślał że ta dziewczyna jest naprawdę jedyną jego nadzieją. Niezatarte wrażenie gwałtownego uścisku wciąż w nim trwało, rozwijając się w pewien rodzaj sentymentu, który sprawia że mężczyzna nie może być obojętnym dla kobiety, którą raz trzymał w ramionach — choćby wbrew jej woli — a cóż dopiero jeśli darowała mu zniewagę. Wówczas wytwarza to między nimi pewnego rodzaju węzeł. Czuł wyraźną potrzebę zaufania jej, stanowiącą subtelny rys męskości — tę prawie fizyczną potrzebę zaufania, która nie wyłącza napadów najbrutalniejszych podejrzeń.
— Tu chodzi o zdmuchnięcie mu łupu z przed nosa — rozumie pani? — ciągnął szeptem z nowym odcieniem poufałości. Patrzył wprost na nią. — To ten oswojony, gruby opój, Schomberg naprowadził nas na jego ślad.
Tak dojmującem jest poczucie bezradności wobec ucisku i prześladowań, że Lena, która bez chwili wahania odparła dziki napad, nie potrafiła stłumić dreszczu na sam dźwięk wstrętnego nazwiska.
Ricardo zaczął szeptać jeszcze szybciej i poufniej:
— On chce się wam odpłacić — wam obojgu — przy tej sposobności; powiedział mi to. Leciał na panią. Byłby oddał wszystko co ma w te ręce, które o włos mnie nie udusiły. Ale pani nie chciała go, prawda? Ani rusz, co? — Zatrzymał się. — I zamiast tego — wolała pani wyjechać z baronem?
Zauważył lekkie poruszenie jej głowy i podjął szybko:
— Ja także wolałbym nie wiem co, niż być niewolnikiem za pensję. Tylko że tym cudzoziemcom nie można wierzyć. Szkoda pani dla niego. Człowiek, który ograbił najlepszego swojego kompana! — Lena podniosła głowę; Ricardo ciągnął dalej, szepcąc pośpiesznie, zadowolony z wrażenia jakie wywarł: — Tak. Ja wiem o nim wszystko. Może pani sobie wyobrazić jak on potraktuje kobietę po pewnym czasie.
Nie wiedział że napełnia przerażeniem jej serce. Lecz siwe oczy tkwiły wciąż w jego twarzy, śledząc go nieruchomo, jakby sennie, z pod białego czoła. Zaczynała rozumieć. Słowa Ricarda nabierały w jej świadomości określonego, strasznego znaczenia, które stawało się coraz jaśniejszem pod wpływem jego przekonywających słów:
— Pani i ja jesteśmy stworzeni aby się porozumieć. Jednakowe pochodzenie, jednakowe wychowanie — tak mi się zdaje. Pani nie jest oswojona. Ja także! Wepchnęli panią do tego zgniłego świata hipokrytów. Mnie także!
Jej milczenie i nieruchomość pełna lęku przybierały w jego oczach wyraz zasłuchanej uwagi. Spytał nagle:
— Gdzie to jest?
Zmusiła się do szeptu:
— Co takiego?
W poufnym jego tonie zabrzmiało podniecenie:
— No łup — zdobycz — forsa. Trzeba mu to zdmuchnąć z przed nosa. Musimy to dostać; ale nie przyjdzie to łatwo i pani musi nam pomóc. No? Czy on to trzyma w domu?
Jak to często bywa u kobiet, jej władze umysłowe zaostrzyły się wobec grozy niebezpieczeństwa. — Potrząsnęła głową przecząco.
— Nie.
— Na pewno?
— Na pewno — odrzekła.
— Aha! Tak właśnie myślałem. Czy ten drab wierzy pani?
Znów potrząsnęła głową.
— Wstrętny hipokryta — rzekł z przejęciem i zauważył: — Ale on to pewnie należy do oswojonych, co?
— Niech pan się sam lepiej przekona — rzekła.
— Proszę mi zaufać. Muszę tego dożyć że będziemy przyjaciółmi. — To było powiedziane z dziwnym wyrazem kociej galanterji. Dodał, badając teren: — Ale możnaby doprowadzić go do tego, żeby pani zaufał, co?
— Żeby mi zaufał? — rzekła tonem który był bliski rozpaczy, a który Ricardo wziął za szyderstwo.
— Niech pani trzyma z nami — nalegał. — Niech pani kopnie tę całą przeklętą hipokryzję. Wprawdzie on pani nie wierzy, ale może i tak udało się pani już coś przewąchać, co?
— Może — wymówiła wargami, które zdawały się szybko zamarzać.
Ricardo patrzył teraz na spokojną jej twarz z pewnym rodzajem szacunku. Był nawet trochę onieśmielony jej spokojem, jej oszczędnością słów. Odczuła kobiecym instynktem wrażenie, które wywarła — wrażenie że wie bardzo dużo i że trzyma całą wiedzę w rezerwie. To wyszło tak jakoś samo z siebie. Zachęcona tem, wprowadzona na drogę obłudy, która jest ucieczką słabych, uczyniła świadomie bohaterski wysiłek i przymusiła do uśmiechu sztywne, zimne wargi.
Obłuda — ucieczka słabych i tchórzliwych, lecz także i bezbronnych! Pomiędzy czarownym snem jej życia a okrutną katastrofą stała tylko jej obłuda. Wydało jej się, że obecność tego człowieka siedzącego przed nią jest nieunikniona, że towarzyszyła jej przez całe życie. Był wcielonem złem świata. Nie wstydziła się swej obłudy. Ze szczerą odwagą kobiecą rzuciła się bez pamięci ku temu wyjściu, gdy tylko je spostrzegła, lękając się jednej jedynej rzeczy: aby nie zbrakło jej sił. Położenie przejmowało ją zgrozą; ale zbudzona jej intuicja kobieca mówiła jej, że czy Heyst ją kocha czy nie, ona kocha Heysta; czuła iż przez nią spadło to wszystko na jego głowę — i przeciwstawiła się niebezpieczeństwu z namiętnem pragnieniem aby swoje szczęście obronić.



III

Dla Ricarda Lena była taką niespodzianką, że nie umiał odnieść się do niej krytycznie. Jej uśmiech wydał mu się pełnym obietnic. Nie spodziewał się wcale iż będzie właśnie taką. I skądże mógł przypuszczać na podstawie opowiadań, że spotka kogoś podobnego! Cóż to za morowa niewiasta — określał ją poufale lecz z odcieniem szacunku. Szkoda jej było dla hołoty w rodzaju tego oswojonego opoja. Na samą tę myśl Ricardo zawrzał oburzeniem. Jej odwaga, jej siła fizyczna, którą rozwinęła jego kosztem, zniewoliły go do sympatji. Uczuł się pociągnięty temi dowodami zdumiewającej energji. Co za dziewczyna! Jakaż w niej siła ducha! A — że okazuje rozsądną skłonność do zerwania łączącego ją związku, to dowód oczywisty iż nie jest hipokrytką.
— Czy pani stary dobrze strzela? — rzekł niby obojętnie, patrząc znów w podłogę.
Nie zrozumiała go dobrze; ale forma pytania wskazywała, że chodzi o jakąś zaletę. Bezpieczniej więc było odszepnąć potakująco:
— Tak.
— Mój także — a nawet więcej niż dobrze — mruknął Ricardo i dodał w przystępie nagłego zaufania: — Ja nie strzelam tak dobrze jak on, ale noszę przy sobie wcale skuteczny instrument.
Uderzył się po nodze. Leną nie wstrząsały już dreszcze. Niezdolna nawet do poruszenia oczami, zesztywniała w strasznym duchowym wysiłku, który podobny był do zupełnej pustki. Ricardo usiłował wpłynąć na nią po swojemu.
— Mój stary to zupełnie co innego, onby mnie nie porzucił. To nie cudzoziemiec! Pani z tym swoim baronem nie wie zupełnie czego się spodziewać — a właściwie, będąc kobietą, wie pani aż nadto dobrze. Lepiej nie czekać aż panią wyrzuci! Niech pani z nami trzyma, to dostanie pani swoją część — część łupu, oczywiście. Pewnie pani już przewąchała gdzie jest ukryty.
Lena poczuła, iż gdyby słowem czy znakiem dała do poznania, że niema żadnego łupu na wyspie, życie Heysta nie byłoby warte i szeląga; ale wszelka zdolność posługiwania się słowami zanikła w napięciu jej duszy. Słowa były o wiele za trudne — prócz jednego słowa „tak“. Zbawcze słowo! Wyszeptała je, przyczem jej twarz ani drgnęła. Dla Ricarda ten słaby i zwarty dźwięk był dowodem chłodnej, powściągliwej zgody, mającej więcej wagi w ustach istoty tak zadziwiająco opanowanej niż tysiące słów innej kobiety. Pomyślał z uniesieniem że znalazł jedną kobietę na miljon — na dziesięć miljonów! Szept jego stał się jawnie błagalnym.
— To doskonale! Teraz musi się pani tylko upewnić gdzie on trzyma ten łup. Ale niech się pani pośpieszy. Nie mogę już dłużej znieść tego czołgania się na brzuchu, żeby tylko pani starego nie przestraszyć. Za cóż pani ma człowieka — za płaza?
Patrzyła przed siebie nic nie widząc, jak się patrzy nocą, wytężając wzrok w ciemnościach i wsłuchując się w złowrogie jakieś dźwięki lub złe zaklęcia. Jej umysł trwał wciąż w gorączkowem napięciu, w pogoni za czemś — za jakąś zbawczą myślą, która zdawała się tak bliska a jednak nie dawała się ująć. Nareszcie uchwyciła ją. Tak! musi pozbyć się z domu tego człowieka. W tej samej chwili rozległ się na dworze niebardzo bliski ale wyraźny głos Heysta:
— Czy szukasz, mnie, Wang?
Te słowa stały się dla niej błyskawicą, która rozdarła mrok oblegający ją ze wszystkich stron i odsłoniła groźną przepaść tuż pod nogami. Lena wyprostowała się konwulsyjnym ruchem, ale nie miała dość sił aby wstać. Natomiast Ricardo znalazł się w mig na nogach jak kot, bez najlżejszego szelestu. Żółte jego oczy błyszczały, zwracając się tu i tam; ale poza tem i on także wydawał się niezdolnym do jakiegokolwiek ruchu. Tylko wąsy jego ruszały się wyraźnie niby macki jakiegoś owadu.
Odpowiedź Wanga: „Ya, tuan“ doszła uszu tych dwojga, ale nieco słabiej. Potem Heyst odezwał się znowu:
— To dobrze. Możesz przynieść kawę. Czy Mem Putih jest jeszcze w swoim pokoju?
Na to pytanie Wang nic nie odpowiedział.
Oczy Ricarda i Leny spotkały się, nic nie wyrażając, gdyż wszystkie ich władze przemieniły się w słuch, aby pochwycić odgłos kroków Heysta lub jakikolwiek szelest nazewnątrz, któryby świadczył że odwrót Ricarda jest odcięty. Oboje rozumieli doskonale że Wang musiał już obejść dom i że znalazł się od tyłu, uniemożliwiając Ricardowi wymknięcie się tą drogą nim Heyst ukaże się przed frontem.
Mroczny cień osiadł na twarzy wiernego sekretarza. Cień gniewu a nawet trwogi. Cały interes doszczętnie zepsuty! Byłby prawdopodobnie wypadł przez tylne drzwi, gdyby nie dosłyszeli oboje Heysta wstępującego po schodach na werandę. Szedł wolno, bardzo wolno, jak człowiek zniechęcony, albo zmęczony — albo wprost zadumany; Ricardo ujrzał w myśli jego twarz z marsowemi wąsami, wyniosłem czołem, nieruchomemi rysami i spokojnem, zamyślonem spojrzeniem. Złapany w potrzask! Niech to wszyscy djabli! Może szef miał i rację. Kobiet należy unikać. Zadawanie się z tą jedną zepsuło najwidoczniej cały interes. W sytuacji, w której się znalazł, nie pozostało mu nic innego tylko zabić Heysta, ponieważ pokazać się znaczyło to samo co się zdemaskować. Ale Ricardo zanadto był sprawiedliwy aby się gniewać na Lenę.
Heyst zatrzymał się na werandzie, a może i w samych drzwiach.
— Zastrzeli mnie jak psa, jeśli się nie pośpieszę — z podnieceniem szepnął Ricardo do dziewczyny.
Schylił się aby wziąć nóż; i w następnej chwili byłby wypadł z za kotary prawie równie szybki jak piorun i jak piorun dla Heysta śmiertelny. Zatrzymało go dotknięcie — raczej dotknięcie niż nacisk — ręki, która wpiła się w jego ramię. Odwrócił się, błyskając wgórę żółtem spojrzeniem. Jakto! Czy i ona zwraca się przeciw niemu?
Byłby wbił nóż w zagłębienie pod nagą jej szyją, gdyby nie spostrzegł drugiej ręki wskazującej mu okno. Był to długi otwór, umieszczony wysoko, prawie pod samym sufitem, z okiennicą obracającą się na zawiasach.
Podczas gdy patrzył wciąż w stronę okna, Lena odsunęła się bez szelestu, podniosła przewrócone krzesło i umieściła je pod ścianą. Potem obejrzała się; ale nie czekał aż kiwnie na niego. W dwóch długich susach był przy niej.
— Prędko! — szepnęła.
Chwycił jej rękę i ścisnął z całą siłą niemej wdzięczności — jak kompan kompanowi, gdy niema czasu na słowa. Potem wszedł na krzesło. Ricardo był krępy — zanadto krępy aby mógł wyjść przez okno, nie wspinając się hałaśliwie. Zawahał się chwilę; stała czujnie, oparłszy sztywno o siedzenie krzesła cudowne, nagie ramiona, podczas gdy Ricardo stanął lekko i pewnie na poręczy, jak na drabinie. Fala kasztanowatych włosów spłynęła na jej twarz.
W sąsiednim pokoju rozległy się kroki i głos Heysta, niezbyt podniesiony, zawołał:
— Leno!
— Zaraz! za chwilę — odpowiedziała ze szczególną intonacją, która miała powstrzymać Heysta od natychmiastowego wejścia do pokoju.
Gdy spojrzała wgórę, Ricarda już nie było. Spuścił się tak lekko z drugiej strony, że nie dosłyszała najlżejszego szelestu. Wówczas podniosła się oszołomiona, struchlała, pozbawiona sił — jakby się ocknęła z narkotycznego snu, z ociężałemi, spuszczonemi, niewidzącemi oczami i zamarłą wyobraźnią, niezdolną nawet do podniecenia jej trwogi.
Heyst krążył bez celu po drugim pokoju. Odgłos jego kroków pobudził wyczerpane jej siły. Od razu zaczęła myśleć, słyszeć, widzieć i przedewszystkiem zobaczyła, a raczej poznała — gdyż oczy jej spoczywały na tym przedmiocie przez cały czas — słomiany sandał Ricarda, zgubiony podczas walki i leżący obok wanny. Ledwie zdołała postąpić krok naprzód i nakryć go stopą, gdy kotara drgnęła i uchyliła się, odsłaniając stojącego na progu Heysta.
Ocknąwszy się z upojenia zmysłów, którego z Heystem zaznała, upojenia podobnego do jakiegoś czaru, Lena zetknęła się z niebezpieczeństwem grożącem ukochanemu i poczuła falę gorącą w piersiach. Coś drgnęło tam w głębi, jakby nowe jakieś życie.
Pokój był pogrążony częściowo w cieniu, gdyż Ricardo zamknął niechcący okiennicę, przeciskając się przez okno. Heyst spoglądał ku Lenie z progu.
— Jakto, jeszcześ się nie uczesała? — rzekł.
— Nie będę się teraz czesała. Zaraz przyjdę — odparła spokojnie i stała nieruchomo, czując pod stopą sandał Ricarda.
Heyst cofnął się i puścił zwolna kotarę. Lena schyliła się natychmiast i z sandałem w ręku obróciła się wkoło nieprzytomnie, szukając jakiegoś ukrycia; ale w pustym pokoju nie było żadnej skrytki. Skrzynia, skórzany kufer — jedna czy dwie suknie wiszące na kołkach — nie było takiego miejsca, gdzieby każdej chwili przypadek nie mógł skierować ręki Heysta. Jej oczy błąkające się nieprzytomnie zatrzymały się na przymkniętem oknie. Podbiegła doń i wspiąwszy się na palce, dosięgła okiennicy. Otwarła ją naoścież, wróciła na środek pokoju i zamierzyła się, miarkując tak siłę rzutu aby sandał za daleko nie poleciał i nie zawadził o brzeg zwisającego okapu. Było to trudne i skomplikowane zadanie dla mięśni tych krągłych ramion, drżących jeszcze od śmiertelnego zmagania się z mężczyzną, dla umysłu podnieconego naprężeniem chwili i dla rozkołysanych nerwów, które napełniały mrokiem oczy. Wreszcie rzuciła sandał; przesunął się przez otwór i znikł z widoku. Nasłuchiwała. Nie było słychać, aby o cokolwiek uderzył; znikł poprostu, jakby miał skrzydła. Żaden dźwięk jej nie doszedł. Sandał poleciał.
Stała jak obrócona w kamień; dzielne jej ramiona zwisały wzdłuż ciała. Słabe gwizdnięcie dosięgło jej uszu. Roztrzepany Ricardo, spostrzegłszy zgubę, zatrzymał się w pobliżu wielce zatroskany; uspokoił go jednak widok sandała wylatującego z pod okapu. Wówczas pozwolił sobie na gwizdnięcie aby i ją uspokoić.
Nagle Lena zatoczyła się. Powstrzymała się od upadku, chwyciwszy oburącz jeden z wysokich, zgruba ociosanych słupów podtrzymujących nad łóżkiem siatkę od moskitów. Przylgnęła do niego na długą chwilę, oparłszy czoło o drzewo. Rozluźniony sarong obsunął się z jednego boku aż po biodro. Długie, kasztanowate sploty spływały wiotkiemi, jakby wilgotnemi pasmami, znacząc się prawie czarno na białem ciele. Odkryte piersi, zwilgotniałe od trwogi i zmęczenia, miały zimny połysk i nieruchomość polerowanego marmuru w gorącem, rozproszonem świetle wpadającem przez okno nad jej głową — w odblasku zachłannego, namiętnie pałającego słońca, które aż drgało z wysiłku aby ogarnąć ziemię płomieniem, aby obrócić ją w popiół.




IV

Heyst siedział przy stole ze spuszczoną głową i podniósł ją, usłyszawszy lekki szelest sukni Leny. Przestraszyła go śmiertelna bladość jej policzków i martwy wyraz oczu, które patrzyły na niego dziwnie, jakby go nie poznając. Ale na troskliwe zapytania odpowiedziała uspakajająco, że czuje się zupełnie dobrze. Miała lekki zawrót głowy, wstając z łóżka. Po kąpieli zrobiło jej się słabo na chwilę. Musiała usiąść i czekać aż to minie. Dlatego spóźniła się z ubieraniem.
— Nie próbowałam już się czesać. Nie chciałam żebyś czekał jeszcze dłużej — rzekła.
Nie miał ochoty nudzić jej pytaniami, skoro zdawała się lekceważyć swoją niedyspozycję. Nie upięła włosów, tylko zaczesała je gładko i związała wstążką. Z odsłoniętem czołem wyglądała bardzo młodo, prawie dziecinnie, jak stroskane dziecko, któremu coś dolega.
Heysta zdziwiła nieobecność Wanga, który materjalizował się zawsze z chwilą, gdy miał usługiwać — ani wcześniej, ani później. Tym razem zwykły cud nie nastąpił. Cóż to miało znaczyć?
Zawołał głośno na Wanga, czego bardzo nie lubił. Z podwórza odpowiedział mu zaraz głos Chińczyka:
Ada, tuan!
Lena, wsparta na łokciu, z oczami wbitemi w talerz, zdawała się nic nie słyszeć. Gdy Wang wszedł z tacą, wąskie jego oczy, jakby podciągnięte skośnie ku górze przez wystające kości policzkowe, obserwowały ją wciąż ukradkiem. Ani jedno, ani drugie z dwojga białych nie zwracało na Wanga najmniejszej uwagi; wysunął się z pokoju, nie usłyszawszy aby zamienili choć jedno słowo. Przykucnął na piętach na tylnej werandzie. Jego chiński umysł, bardzo jasny choć nie dalekowidzący, rozstrzygnął kwestję zgodnie z prostą wymową faktów, ujętych ze stanowiska elementarnego instynktu samozachowawczego, którego nie mąciło czułe sumienie lub poczucie romantycznego honoru. Żółte jego ręce, splecione lekko jedna z drugą, wisiały bezczynnie między kolanami. Groby przodków Wanga były daleko, rodzice jego nie żyli; starszy brat służył jako żołnierz w jamenie jakiegoś mandaryna, hen na Formozie. Wang nie miał przy sobie nikogo, ktoby mógł żądać od niego szacunku lub posłuszeństwa. Przez całe lata był wędrownym robotnikiem, który nigdzie miejsca nie zagrzał. Jedyny węzeł, łączący go ze światem, stanowiła kobieta z plemienia Alfuro, za którą złożył okup ze znacznej części ciężko zapracowanych pieniędzy. Poczuwał się do obowiązków tylko względem samego siebie.
Walka za kotarą była złym omenem dla Numeru Pierwszego, który nie wzbudzał w Wangu ani miłości ani niechęci. To zajście tak zastraszyło Wanga, że ociągał się z przyniesieniem kawy, aż wreszcie biały zmuszony był go przywołać. Chińczyk wszedł z ciekawością. Oczywiście: biała kobieta wyglądała tak, jakby przed chwilą mocowała się z duchem, który zdołał wypić połowę krwi z jej żył zanim ją puścił. Co się tyczy mężczyzny, Wang uważał go już oddawna za pozostającego pod jakimś złym urokiem; teraz zaś przekonał się że to jest człowiek skazany. Chińczyk słyszał głosy ich obojga w pokoju. Heyst namawiał Lenę aby położyła się znowu; niezmiernie był zaniepokojony, gdyż nie chciała nic jeść.
— Najlepiej będzie jeśli się położysz. Doprawdy, musisz się położyć!
Siedziała obojętnie, potrząsając głową od czasu do czasu, jakby nic nie mogło jej pomóc. Ale Heyst wciąż nalegał; spostrzegła że z oczu jego zaczyna przebijać zdziwienie i nagle ustąpiła.
— Może i lepiej się położyć!
Nie chciała budzić w nim zdziwienia, które mogłoby doprowadzić do podejrzeń. Należało tego uniknąć.
Wraz ze świadomością uczucia dla tego mężczyzny — uczucia polegającego na czemś głębszem i czarowniejszem od zmysłowych uniesień, ocknęła się w Lenie wrodzona każdej kobiecie nieufność do męskości — do tej pociągającej siły złączonej z bezsensowną, subtelną płochliwością, uchylającą się od stwierdzenia nagiej wymowy faktów — czego nie ulękła się jeszcze nigdy kobieta godna tej nazwy. Lena nie miała żadnego planu; ale wysiłek, aby ze względu na Heysta zachować zewnętrzną równowagę, uspokoił ją poniekąd i dopomógł do zdania sobie sprawy, że postępowanie jej zapewniło im w każdym razie krótki okres bezpieczeństwa. Lena rozumiała doskonale Ricarda — może z powodu wspólnego im obojgu pochodzenia ze środowiska mętów społecznych. Przypuszczała że Ricardo zachowa się czas jakiś spokojnie. Wobec tej kojącej pewności owładnęło nią zmęczenie tem silniejsze, że wywołane nietyle zużyciem sił co okropną nagłością wysiłku, na który musiała się zdobyć. Byłaby usiłowała zapanować nad tem zmęczeniem, wiedziona poprostu instynktowną odpornością, gdyby nie prośby i nalegania Heysta. Wobec tej charakterystycznie męskiej troskliwości uczuła kobiecą potrzebę ustąpienia i słodycz poddania się jego woli.
— Zrobię wszystko co zechcesz — rzekła.
Gdy wstała z krzesła, obezwładniło ją osłabienie; ogarnęło ją i zatopiło jak ciepła woda, szumem wzburzonych fal tętniąc w uszach.
— Musisz mi pomóc — rzekła szybko.
Gdy ją objął ramieniem — co mu się bynajmniej rzadko nie zdarzało — doznała szczególnej przyjemności, wspierając się na nim. Osunęła się całym ciężarem w ten mocny, opiekuńczy uścisk i dreszcz przeszedł ją całą na myśl, że to ona teraz będzie go osłaniała; że stanie się opiekunką mężczyzny, który był dość silny aby ją unieść w ramionach, jak czynił to właśnie w tej chwili. Heyst bowiem podniósł Lenę z ziemi w chwili gdy przekroczył próg jej pokoju; uznał że będzie prościej i prędzej nieść ją parę ostatnich kroków. Zanadto był niespokojny aby zdawać sobie sprawę z fizycznego wysiłku. Uniósł ją wysoko w ramionach i ułożył na łóżku, jak się układa dziecko w kołysce. Potem siadł na brzegu posłania, pokrywając niepokój uśmiechem, który nie znalazł oddźwięku w sennych, nieruchomych jej oczach. Ale, poszukawszy jego ręki, chwyciła ją skwapliwie, i w chwili gdy ściskała ją ze wszystkich sił, sen, którego potrzebował jej organizm, chwycił ją nagle — jak dziecko w kołysce — z ustami rozchylonemi przez kojące, pieszczotliwe słowo, które pomyślała, ale którego nie miała już czasu wymówić.
Zwykłe, płomienne milczenie ciężyło nad Samburanem.
— Cóż to znów za nowa tajemnica? — szepnął do siebie Heyst, zapatrzony w głęboko śpiącą Lenę.
Tak był głęboki ten sen zaczarowany, że gdy w jakiś czas potem Heyst usiłował rozchylić łagodnie jej palce aby oswobodzić rękę, udało mu się to bez wywołania najlżejszego odruchu z jej strony.
— Wszystko to da się pewnie wytłumaczyć w bardzo prosty sposób — pomyślał, wymykając się do salonu.
Wziął bezmyślnie jakąś książkę z górnej półki i usiadł. Położył ją sobie na kolanach i patrzył czas jakiś w kartki, ale wciąż nie miał najmniejszego pojęcia co to za książka. Wpatrywał się pilnie w gęste, równoległe linijki. Dopiero podniósłszy oczy bez żadnej wyraźnej przyczyny, zobaczył Wanga stojącego nieruchomo z drugiej strony stołu i odzyskał zupełną władzę nad sobą.
— Ach prawda — rzekł, jakby mu nagle przypomniano że czeka go niebardzo przyjemna rozmowa.
Po krótkiej chwili przezwyciężył swój bezwład i z pewną ciekawością zapytał milczącego Wanga o co mu chodzi. Heystowi się zdawało że wypłynie nareszcie sprawa zaginionego rewolweru, lecz gardłowe dźwięki, które wydawał Chińczyk, nie odnosiły się do tej delikatnej materji. Przemowa jego dotyczyła filiżanek, spodeczków, talerzy, widelców i noży. Wszystkie te rzeczy, wyczyszczone jak się należy, ułożył w bufecie na tylnej werandzie, gdzie było ich właściwe miejsce. Heyst zdziwił się skrupulatności człowieka, który miał zamiar go opuścić; nie było bowiem dla niego niespodzianką, gdy Wang zakończył sprawozdanie ze swych czynności lokaja oświadczeniem:
— Ja teraz odejść.
— Ach tak! Więc odchodzisz teraz? — rzekł Heyst, opierając się plecami o tylną poręcz fotelu, z książką na kolanach.
— Tak. Ja nie lubić. Jeden człowiek, dwa człowiek, trzy człowiek — niedobrze! Ja teraz pójść.
— Co cię tak wystrasza? — spytał Heyst, a przez głowę mignęła mu nadzieja, że może uzyska jakieś wyjaśnienie od tego stworzenia, stanowiącego z nim taki kontrast i odnoszącego się do świata z prostotą i bezpośredniością, do których własna jego dusza nie była zdolną. — Dlaczego odchodzisz? — ciągnął dalej. — Przecież jesteś przyzwyczajony do białych. Znasz ich dobrze.
— Tak. Ja znać — przyznał niezbadany Wang. — Ja dużo wiedzieć.
W rzeczywistości wiedział tylko czego sam chce. Postanowił usunąć się wraz z kobietą Alfuro wobec niepewnych stosunków, które zapanowały wśród tych białych. Pedro był pierwszym powodem podejrzeń Wanga. Chińczyk widywał już przedtem dzikich ludzi. Docierał swego czasu jako wędrowny kupiec aż do kraju Dajaków, wzdłuż jednej czy dwóch rzek borneańskich. Był także w głębi Mindanao, gdzie ludzie żyją na drzewach jak dzikusy nie lepsze od zwierząt; ale kudłata bestja w rodzaju Pedra o wielkich kłach i dzikim pomruku, przechodziła jego pojęcia o stworzeniach, które można uważać za ludzkie. Silne wrażenie, które Pedro wywarł na Wangu, stało się dla Chińczyka pierwszą podnietą do ściągnięcia rewolweru. Refleksje o niepewności położenia wogóle i o niebezpieczeństwach grożących Numerowi Pierwszemu przyszły później, gdy już zawładnął rewolwerem i pudełkiem z nabojami, które wyjął z szuflady stołu w salonie.
— Aha, ty wiedzieć dużo o białych — ciągnął Heyst zlekka szyderczym tonem; po chwili zastanowienia zdał sobie sprawę, że niema co myśleć o odzyskaniu rewolweru, czyto zapomocą perswazji, czy gwałtowniejszych środków. — Takie to i gadanie; poprostu boisz się tamtych białych ludzi!
— Ja nie bać się — zaprzeczył Wang chrapliwie, zadarłszy głowę, co nadało jego wyprężonej szyi szczególnie niespokojny wygląd. — Ja nie lubić — dodał spokojniej. — Ja baldzo choly.
Przytknął rękę do piersi w okolicy mostka piersiowego.
— To być jedno wielkie łgarstwo — rzekł Heyst spokojnie i stanowczo. — To nie po męsku. I jeszcze po ukradzeniu mego rewolweru!
Postanowił nagle że będzie o tem mówił, ponieważ szczerość nie mogła już pogorszyć sytuacji. Nie przypuszczał ani przez chwilę, że Wang ma rewolwer przy sobie, i przemyślawszy całą sprawę, doszedł do wniosku iż Chińczyk nie zamierzał nigdy użyć broni przeciwko niemu. Wang drgnął zlekka, zaskoczony tym bezpośrednim zarzutem i rozerwał kurtkę na piersiach, wyrażając ostentacyjnie gwałtowne oburzenie.
— Ja nie mieć. Patrzeć! — krzyknął na całe gardło w udanym gniewie.
Bił się gwałtownie w nagie piersi; odsłonił żebra, dyszące znieważoną cnotą; gładki jego brzuch falował oburzeniem. Zaczął targać szerokie niebieskie spodnie, które trzepotały się wkoło żółtych ud. Heyst obserwował go spokojnie.
— Nie powiedziałem wcale że masz go przy sobie — zauważył, nie podnosząc głosu; — ale rewolwer znikł z miejsca, gdzie go schowałem.
— Ja nie widzieć lewolwel — rzekł Wang uparcie.
Książka, rozłożona na kolanach Heysta, ześlizgnęła się nagle, przyczem Heyst uczynił gwałtowny ruch aby ją złapać. Wang nie mógł zrozumieć tego ruchu, ponieważ stół zasłaniał mu książkę, i odskoczył przed tym groźnym, jak mu się zdawało, objawem. Gdy Heyst podniósł oczy, Chińczyk stał już we drzwiach werandy, nie przestraszony wprawdzie, lecz czujny.
— Cóż to znowu? — spytał Heyst.
Wang kiwnął znacząco wygoloną głową w kierunku kotary zasłaniającej drzwi sypialni.
— Ja nie lubić — powtórzył.
— O cóż ci chodzi u licha? — rzekł Heyst ze szczerem zdumieniem. — Czego nie lubisz?
Wang wyciągnął długi palec cytrynowego koloru w stronę nieruchomych fałd.
— Dwoje — powiedział.
— Jakto dwoje? Nie rozumiem.
— Gdyby pan wiedzieć, pan nie lubić! Ja dużo wiedzieć. Ja odejść.
— Heyst wstał z krzesła, lecz Wang zatrzymał się jeszcze we drzwiach na chwilę. Oczy kształtu migdałów nadawały jego twarzy wyraz łagodnej i sentymentalnej melancholji. Mięśnie szyi poruszyły się wyraźnie, gdy wymówił dobitnym, gardłowym tonem: „Dowidzenia“, poczem znikł z oczu Numeru Pierwszego.
Z odejściem Chińczyka zmieniło się położenie. Heyst rozmyślał, co wobec tego należy właściwie zrobić. Wahał się długi czas; wreszcie, wzruszywszy ze znużeniem ramionami, wyszedł na werandę, zstąpił ze schodów i spokojnym krokiem ruszył zamyślony ku domkowi gości. Postanowił zakomunikować im ważny fakt i nie miał na myśli żadnego innego celu — a już w żadnym razie nie zamierzał zaskoczyć ich niespodzianą wizytą. Pomimo to wskutek nieobecności kudłatego giermka, który nie stał na straży, wypadło Heystowi przestraszyć pana Jonesa i jego sekretarza przez nagłe ukazanie się we drzwiach. Rozmowa ich musiała być bardzo interesująca, skoro przeszkodziła im usłyszeć kroki zbliżającego się gościa. W mrocznym pokoju, którego okiennice były wciąż zamknięte z powodu gorąca, Heyst dojrzał jak pan Jones i Ricardo odskakują od siebie. Jones odezwał się pierwszy:
— Ach, to pan! proszę, proszę wejść!
Heyst zdjął we drzwiach kapelusz i wszedł do pokoju.




V

Lena ocknęła się nagle i nie podnosząc głowy z poduszki, objęła spojrzeniem pokój, w którym była sama. Wstała prędko, jakby chcąc tym energicznym ruchem przeciwdziałać strasznemu upadkowi ducha. Lecz upadek ten trwał tylko chwilę. Opanowała się zaraz, przez dumę, przez miłość, z konieczności — a także przez kobiecą ambicję, która znajduje zaspokojenie w zaparciu się siebie. Gdy Heyst wrócił od gości, spotkała go jasnem spojrzeniem i uśmiechem.
Odpowiedział uśmiechem na jej uśmiech, ale zauważyła że unika jej wzroku. Ściągnęła więc wargi, spuściła oczy i — z tych samych co przedtem pobudek — pośpieszyła odezwać się do niego obojętnym tonem, który przybrała bez wysiłku, jakby od wschodu słońca zdążyła nabrać wprawy w udawaniu.
— Byłeś tam znowu?
— Tak. Przyszło mi na myśl że — ale przedewszystkiem muszę ci powiedzieć, że straciliśmy Wanga na dobre.
— Na dobre? — powtórzyła, jakby nie rozumiejąc.
— Na dobre czy na złe — nie umiałbym odpowiedzieć, gdybyś mię zapytała. Podziękował za służbę. Odszedł.
— Ale spodziewałeś się, że odejdzie — prawda?
Heyst usiadł z drugiej strony stołu.
— Tak, spodziewałem się tego, odkąd odkryłem że przywłaszczył sobie rewolwer. Mówi że go nie wziął. To było do przewidzenia. Chińczyk nigdy nie uzna że trzeba się przyznać do winy. Przeczy z zasady wszelkim oskarżeniom: ale Wang nie mógł się spodziewać że mu uwierzę. Przy końcu był trochę zagadkowy, Leno. Przestraszył mię.
Heyst urwał. Lena wyglądała na zatopioną w myślach.
— Przestraszył mię — powtórzył Heyst. Zauważyła niepokój w jego głosie i odwróciła nieco głowę, aby spojrzeć na niego przez stół.
— To musiało być coś niezwykłego, jeżeli ty się przestraszyłeś — rzekła. W głębi rozchylonych warg, podobnych do dojrzałego granatu, połyskiwały białe zęby.
— To było tylko jedno słowo — i kilka gestów. Narobił porządnego hałasu. Dziwię się że ciebie nie obudził. Jaki ty masz mocny sen! No jakże, czy dobrze się już czujesz?
— Zupełnie dobrze — rzekła, obdarzając go znów promiennym uśmiechem. — Nie słyszałam żadnego hałasu i bardzo się z tego cieszę. Boję się szorstkiego głosu tego człowieka. Nie lubię tych wszystkich cudzoziemców.
— Przestraszył mię w chwili gdy odchodził — a właściwie, gdy wypadł z salonu. Kiwnął głową w stronę twego pokoju i pokazał palcem kotarę. Wiedział naturalnie że tam jesteś. Zdawał się myśleć — zdawał się podsuwać mi myśl, że grozi ci jakieś szczególne niebezpiczeństwo. Ty wiesz jak on się wyraża.
Nic na to nie odpowiedziała, nie wyrzekła ani słowa, tylko nikły rumieniec odpłynął z jej policzków.
— Tak — ciągnął Heyst. — Zdawało się że usiłuje mię przed czemś ostrzec. O to mu widocznie chodziło. Czy wyobrażał sobie że zapomniałem o twojem istnieniu? Jedno jedyne słowo, które wymówił, to było: „dwoje“. Przynajmniej tak to brzmiało. Tak, powiedział: „dwoje“; i że mu się to nie podoba.
— Co to ma znaczyć? — szepnęła.
— Wiemy co znaczy słowo: dwoje — prawda, Leno? Nas jest dwoje. Chyba nigdy jeszcze nie było na świecie dwojga ludzi tak bardzo osamotnionych! A może Wang chciał mi przypomnieć, że i on ma kobietę nad którą musi czuwać? Czemu taka jesteś blada, Leno?
— Czy rzeczywiście jestem blada? — spytała niedbale.
— Ależ tak! — Heyst był prawdziwie zaniepokojony.
— W każdym razie nie ze strachu — oświadczyła szczerze.
I rzeczywiście, zgroza, która ją ogarnęła, nie odebrała jej jednak panowania nad sobą; właśnie dlatego było to może jeszcze cięższe do zniesienia, ale nie pozbawiało jej sił.
Z kolei Heyst uśmiechnął się do niej.
— Nie widzę tu doprawdy żadnego powodu do strachu.
— Chciałam powiedzieć, że nie boję się o siebie.
— Mam cię za bardzo odważną — rzekł. Twarz jej znów się zaróżowiła. — A ja — ciągnął Heyst — taki jestem oporny w stosunku do wrażeń zewnętrznych, że nie mógłbym nazwać siebie odważnym. Nie reaguję dość mocno. — Zmienił ton. — Wiesz że dziś z samego rana byłem u tych ludzi?
— Wiem. Bądź ostrożny! — szepnęła.
— Ciekaw jestem, jak można być ostrożnym! Miałem długą rozmowę z tym... ale ty ich nie widziałaś. Jeden z nich, to fantastycznie cienki i długi osobnik o pozorach chorego; nie zdziwiłbym się zresztą, gdyby był rzeczywiście chory. Mówił o tem z tajemniczym naciskiem. Przypuszczam że chorował na febrę tropikalną, ale nie tak bardzo jak stara się we mnie wmówić. To jest — jak się to mówi — człowiek z towarzystwa. Zdawało mi się że zacznie opowiadać swoje przygody — o które go nie pytałem — ale zamiast tego zauważył że to długa historja i że może innym razem —
— „Pan chciałby zapewne wiedzieć kim jestem?“ — zapytał.
— Odrzekłem że pozostawiam to jego woli, tonem, którego dobrze wychowany człowiek nie może nie zrozumieć. Podniósł się na łokciu — leżał cały czas na łóżku połowem — i rzekł:
— „Jestem tym, który —“
Lena zdawała się nie słuchać, lecz gdy Heyst przestał mówić, zwróciła ku niemu głowę szybkim ruchem. Wydało mu się że to był ruch badawczy, ale się mylił. Wrażenia jej były mgliste; cała jej energja skupiła się w walce, którą pragnęła podjąć w wielkim porywie miłości i zaparcia się siebie, tego wzniosłego rysu kobiecości; którą pragnęła prowadzić sama jedna aż do ostatka, wszystkiego mu oszczędzając — nawet świadomości tego co czyniła, o ileby to było możliwe. Byłaby chciała zamknąć go gdzieś podstępem. Gdyby była w stanie uśpić go na kilka dni, użyłaby środków nasennych lub czarów bez najmniejszego wahania. Uważała że jest za dobry na zetknięcie się z ludźmi tego rodzaju, a przytem niedostatecznie uzbrojony. To ostatnie spostrzeżenie nie miało jednak nic wspólnego z materjalnym faktem zniknięcia rewolweru. Lena nie umiała ocenić tego faktu w całej rozciągłości.
Heyst, obserwując jej oczy tkwiące w nim bez ruchu i jakby niewidome — gdyż skupienie odejmowało im wszelki wyraz — wyobraził sobie że to jest skutek wielkiego wysiłku myśli.
— Nie pytaj mnie, Leno, co to miało znaczyć; nie wiem i wcale go o to nie spytałem. Jak ci już mówiłem, ten pan przepada najwidoczniej za mistyfikacją. Nic mu nie odpowiedziałem, a on złożył napowrót głowę na zwiniętej derce służącej za poduszkę. Udawał że jest niezmiernie wyczerpany, ale podejrzewam że byłby najzupełniej zdolny do skoczenia każdej chwili na równe nogi. Mówił że został wyłączony z własnej sfery, ponieważ nie chciał zastosować się do pewnych ogólnie przyjętych prawideł; a teraz jest buntownikiem i odbywa wędrówkę po szerokim świecie. Ponieważ nie miałem ochoty słuchać tych wszystkich bredni, rzekłem mu że słyszałem już o kimś podobną historję. Uśmiech jego jest doprawdy okropny. Wyznał mi że nie jestem wcale podobny do człowieka, którego spodziewał się zastać. Potem rzekł:
— „Co się zaś mnie tyczy, nie jestem wcale czarniejszy od tego osobnika, o którym pan myśli i mam tyleż co i on determinacji“.
Heyst spojrzał przez stół na Lenę, która wsparła się na łokciach, ująwszy twarz w obie ręce. Poruszyła lekko głową na znak porozumienia.
— Trudno wyrazić się jaśniej, prawda? — rzekł Heyst sarkastycznie. — A może miał to być miły żart w jego pojęciu; bo gdy skończył mówić, wybuchnął długim, hałaśliwym śmiechem. Nie zawtórowałem mu!
— Szkoda — szepnęła Lena.
— Nie zawtórowałem mu. Nie przyszło mi to na myśl. Mało jest we mnie z dyplomaty. A było to pewnie wskazane, bo zdaje mi się że zagalopował się w zwierzeniach i starał się osłabić swoje słowa przez tę sztuczną wesołość. Lecz w gruncie rzeczy dyplomacja nie oparta na sile nie lepszą jest podporą od zbutwiałej trzciny. I nie wiem czy byłbym się roześmiał, nawet gdyby mi to przyszło na myśl. Nie wiem. Byłoby to przeciwne mojej naturze. Czy mógłbym się roześmiać? Za długo żyłem pogrążony w samym sobie, śledząc tylko cienie i odblaski życia. Oszukiwać kogoś w sprawie, którą możnaby rozstrzygnąć szybciej przez usunięcie tegoż człowieka — oszukiwać bo się jest rozbrojonym, bezsilnym, niezdolnym nawet do ucieczki — nie! To mi się wydaje zanadto poniżające. A przecież mam ciebie tutaj! Trzymam w ręku twoje życie. I cóż ty na to, Leno? Czy byłbym zdolny rzucić cię lwom na pożarcie, aby swoją godność ocalić?
Wstała z krzesła, okrążyła szybko stół, siadła lekko na jego kolanach i obejmując go za szyję, szepnęła mu do ucha:
— Możesz to zrobić, jeżeli zechcesz. Chyba tylko w taki sposób zgodziłabym się ciebie opuścić. Tylko dla czegoś w tym rodzaju. Choćby to nie było większe od twego małego palca.
Musnęła wargami jego usta i wstała nim zdążył ją zatrzymać. Siadłszy z powrotem na krześle, oparła się znowu łokciami o stół. Trudno było uwierzyć, że wogóle wstawała z miejsca. Przelotny ciężar jej ciała na kolanach Heysta, uścisk ramienia naokoło szyi, szept który przeniknął mu do ucha, dotknięcie warg na ustach — wszystko to mogło być nierealnem wrażeniem snu, który wdarł się w rzeczywistość czarownym mirażem wśród bezpłodnej oschłości myśli. Zawahał się czy ma dalej mówić, póki nie odezwała się rzeczowym tonem:
— No i cóż dalej?
Heyst drgnął.
— No i nie zawtórowałem mu. Czekałem aż się sam naśmieje dosyta. Trząsł się cały i wyglądał jak rozbawiony szkielet pod bawełnianą kapą, którą się nakrył — pewno aby zasłonić rewolwer trzymany w prawej ręce. Nie widziałem tego wprawdzie, ale miałem wyraźne wrażenie że trzyma broń w garści. Po chwili odwrócił ode mnie oczy i wpatrzył się w jakiś kąt; obejrzałem się i zobaczyłem, że w rogu pokoju tuż za mną przycupnęło kudłate, dzikie stworzenie przywiezione przez tych ludzi. Nie było go tam, gdy wszedłem. Poczucie że ten potwór czyha za mojemi plecami, nie przypadało mi do gustu. Gdybym był mniej zdany na ich łaskę i niełaskę, usiadłbym napewno gdzieindziej; ale w tych okolicznościach zmiana miejsca byłaby tylko słabością. Nie poruszyłem się więc wcale. Człowiek leżący na łóżku oświadczył, że może mię zapewnić o jednej rzeczy: oto jego obecność na wyspie nie jest bardziej godna potępienia niż moja.
— „Dążymy do tego samego celu“ — rzekł — „tylko ja z większą otwartością niż pan — i z większą prostotą“.
— To są jego własne słowa — ciągnął Heyst, popatrzywszy chwilę na Lenę w badawczem milczeniu. — Spytałem go, czy wiedział przedtem że tu mieszkam; odpowiedział mi tylko okropnym uśmiechem. Nie nalegałem na odpowiedź, Leno. Zdawało mi się że lepiej nie nalegać.
Na gładkiem jej czole promień słońca zdawał się zawsze spoczywać. Rozpuszczone włosy, rozdzielone na środku głowy, przesłaniały ręce, na których wsparła głowę. Zajęcie, z jakiem słuchała opowiadania, było tak wielkie, że wyglądała jak przykuta do miejsca przez jakiś czar. Heyst nie milczał długo. Nawiązał znów dość gładko opowieść, zaczynając od komentarza:
— Byłby skłamał bezczelnie — a ja nie cierpię słuchać kłamstw. Sprawia mi to przykrość. Najwidoczniej nie umiem sobie radzić ze sprawami szerokiego świata. Ale nie chciałem aby ten człowiek sobie wyobrażał, że zbyt potulnie znoszę jego obecność; więc oświadczyłem że wędrówki jego po świecie nic mnie nie obchodzą, chyba pod jednym tylko względem: oto jestem szczerze zainteresowany, kiedy rozpocznie je znowu.
— Zwrócił mi wtedy uwagę na stan swego zdrowia. Gdybym był sam na wyspie, tak jak oni przypuszczają, parsknąłbym mu w twarz śmiechem. Ale ponieważ nie jestem sam... Słuchaj, Leno, czy jesteś pewna że nie byłaś w żadnem miejscu, gdzie mogliby cię dostrzec?
— Jestem pewna — rzekła szybko.
Widać było że te słowa przyniosły mu ulgę.
— Rozumiesz mnie, Leno; jeśli cię proszę żebyś się trzymała w ukryciu, to tylko dlatego że niegodni są patrzeć na ciebie — mówić o tobie. Biedactwo ty moje! Nie mogę zapanować nad tem uczuciem. Czy mnie rozumiesz?
Poruszyła zlekka głową, nie potakując ani nie zaprzeczając.
— Jednak będą musieli zobaczyć mię kiedyś — rzekła.
— Ciekaw jestem, jak długo uda ci się pozostać niewidzialną — szepnął Heyst w zadumie. Pochylił się nad stołem. — Pozwól mi skończyć. Zapytałem go wręcz, czego chce ode mnie. Odniósł się do tego bardzo niechętnie. Odrzekł że nie ma potrzeby się śpieszyć. Zaznaczył przytem że jego sekretarz, a właściwie wspólnik, chwilowo jest nieobecny; poszedł na pomost aby obejrzeć łódź. Wreszcie zaproponował mi, że odłoży do pojutrza zakomunikowanie mi pewnej wiadomości. Zgodziłem się na to, ale oświadczyłem że wcale nie jestem tej wiadomości ciekawy i nie wyobrażam sobie, aby jego sprawy mogły mię obchodzić.
— „Proszę pana“ — odrzekł — „mamy z sobą daleko więcej wspólnego niż pan myśli“.
Heyst uderzył nagle pięścią w stół.
— To były kpiny! jestem tego pewien.
Zawstydził się nieco tego wybuchu i uśmiechnął się zlekka, patrząc w nieruchome oczy Leny.
— I cóż byłbym mógł zrobić, nawet mając kieszenie pełne rewolwerów?
Skinęła głową potakująco.
— Pewnie że zabójstwo jest grzechem — szepnęła.
— Wyszedłem — ciągnął Heyst. — Zostawiłem go leżącego na boku z zamkniętemi oczami. Wróciłem tutaj i widzę, że wyglądasz jakbyś była chora. Co to było, Leno? Tak mię przestraszyłaś! Poszłaś się położyć, a ja rozmawiałem przez ten czas z Wangiem. Spałaś spokojnie. Usiadłem tu i zacząłem zastanawiać się nad wszystkiem co się stało, usiłując przeniknąć ukryte znaczenie wypadków i zrozumieć ich przebieg. Przyszło mi na myśl, że te dwa dni, które mamy przed sobą, wyglądają jak rozejm. Im więcej myślę o tem, tem wyraźniej czuję, że nastąpiło pod tym względem milczące porozumienie między mną i Jonesem. Ta okoliczność jest dla nas pomyślna — jeśli wogóle może być coś pomyślnem dla ludzi tak jak my zaskoczonych. Wang odszedł. Ten postąpił przynajmniej otwarcie; ale nie wiem co może strzelić mu do głowy i przyszło mi na myśl, że lepiej ostrzec tych ludzi iż nie odpowiadam już za Chińczyka. Nie chciałbym aby pan Wang uczynił jakiś krok, któryby przyśpieszył akcję przeciwko nam. Czy rozumiesz o co mi chodzi?
Skinęła głową potwierdzająco. Całą jej duszę ogarnęło namiętne postanowienie i egzaltowana wiara w siebie; pochłaniała ją myśl o przedziwnej sposobności, dzięki której mogła zdobyć niezawodnie miłość tego człowieka — zdobyć ją na wieczność.
— Nigdy nie widziałem dwóch ludzi — mówił Heyst — bardziej jakąś wiadomością poruszonych niż Jones i jego sekretarz, który był już wtedy z powrotem. Nie słyszeli moich kroków. Przeprosiłem ich że przeszkadzam.
— „Ależ broń Boże! broń Boże“ — rzekł Jones.
— Sekretarz cofnął się w róg pokoju i śledził mię spodełba jak czujny kot. Obaj najwidoczniej mieli się na baczności.
— „Przyszedłem“ — mówię do nich — „aby panów zawiadomić że mój służący odszedł — opuścił mię“.
Z początku spojrzeli po sobie, jakby nie rozumiejąc moich słów; ale wnet się bardzo stropili.
— „Pan mówi że pański Chińczyk uciekł?“ — spytał Ricardo, wyłażąc ze swego kąta. — „Tak sobie, ni stąd ni zowąd? Dlaczego uciekł?“
— Odrzekłem że każdy Chińczyk postępuje zawsze według ściśle określonych i prostych powodów, ale wydobyć z niego te powody wcale nie jest łatwo. Oświadczył mi tylko, że „nie podoba mu się“.
Popatrzyli jeden na drugiego, niezmiernie zmieszani. — „Co mu się nie podoba?“ — zapytali.
— „Wygląd pana i pańskich ludzi“ — rzekłem do Jonesa.
— „Co za głupstwo!“ — wykrzyknął Jones, a krępy Ricardo wtrącił natychmiast:
— „Powiedział to panu? Za cóż on pana ma — za niemowlę? A może to pan — bez obrazy — bierze nas za dzieci? Założę się że pan teraz powie, że panu coś zginęło“.
— „Nie miałem zamiaru tego panom mówić“ — rzekłem — „ale tak jest rzeczywiście“.
— Ricardo trzepnął się po udzie.
— „Zaraz to pomyślałem. Panie szefie, co pan powie o tym kawale?“
— Jones dał mu jakiś znak i wtedy niezwykły ten wspólnik o twarzy kota zaproponował mi, że wraz ze służącym pomoże mi złapać czy zabić Chińczyka.
— Odrzekłem że nie przyszedłem prosić o pomoc. Nie mam zamiaru ścigać Chińczyka. Chcę tylko przestrzec ich, że Chińczyk ma broń i że jest naprawdę przeciwny pobytowi ich na wyspie. Chciałem aby zrozumieli, że nie jestem odpowiedzialny za to co może nastąpić.
— „Czy pan chce przez to powiedzieć“ — spytał Ricardo — „że po wyspie kręci się zwarjowany Chińczyk z sześciostrzałowym rewolwerem i że pana to nic nie obchodzi?“
— To dziwne; nie chcieli wierzyć moim słowom. Przez cały czas zamieniali znaczące spojrzenia. Ricardo przysunął się do swego zwierzchnika, naradzili się pocichu i wynikło z tego coś nieoczekiwanego — propozycja dość nieprzyjemna.
— Ponieważ nie chciałem przyjąć ich pomocy w ściganiu Chińczyka, oświadczyli że przyślą mi przynajmniej swego człowieka do obsługi. Jones wystąpił z tym projektem a Ricardo poparł go.
— „Tak, tak — nasz Pedro będzie gotował dla wszystkich w pańskiej kuchni. On wcale nie taki zły jak wygląda. Tak będzie najlepiej“.
— Wypadł z pokoju na werandę i gwizdnął przeraźliwie na Pedra. Usłyszawszy w odpowiedzi wycie bestji, wbiegł z powrotem do pokoju.
— „Tak, panie Heyst. To świetny pomysł, panie Heyst. Pan wyda mu tylko rozporządzenie co do obsługi, żeby wiedział czego pan wymaga. Dobrze?“
— Przyznam ci się, Leno, że zaskoczyli mię tem najzupełniej. Niczego podobnego nie mogłem się spodziewać. I nie wiem czego się właściwie spodziewałem. Tak się o ciebie niepokoję, że nie mogę trzymać się zdaleka od tych wstrętnych łotrów. A nie więcej jak dwa miesiące temu byłoby mi to wszystko jedno. Byłbym kpił sobie z ich łajdactw, tak jak pogardzałem dotychczas wszystkiemi zaczepkami życia. Ale teraz mam ciebie! Wkradłaś się w moje życie i...
Heyst odetchnął głęboko. Lena spojrzała szybko na niego rozszerzonemi oczami.
— Och, więc o tem myślisz — myślisz, że mnie masz!
Niepodobna było odgadnąć myśli kryjących się w spokojnych, siwych oczach; niepodobna było zdać sobie sprawy z jej milczenia, z jej słów, a nawet uścisków. Heyst wychodził z jej ramion z uczuciem niepewności.
— Więc jeśli do mnie nie należysz, jeżeli ciebie tu niema, gdzie jesteś? — krzyknął Heyst. — Rozumiesz mię bardzo dobrze!
Potrząsnęła zlekka głową. Czerwone wargi, na które patrzył w tej chwili — równie czarujące jak głos, który z nich się dobywał — wyszeptały:
— Słyszę co mówisz; ale co znaczą twoje słowa?
— Znaczą, że mógłbym dla ciebie kłamać, a może nawet się poniżyć.
— Nie, nie! nie rób tego nigdy! — rzekła z pośpiechem, a oczy jej nagle błysnęły. — Znienawidziłbyś mnie potem.
— Znienawidziłbym cię? — powtórzył Heyst, wróciwszy do zwykłego, uprzejmego tonu. — Nie! Pocóż wypowiadasz przypuszczenie najmniej prawdopodobne — narazie. Ale muszę ci wyznać, że... jak to nazwać? że ukryłem prawdę. Najpierw — ukryłem przerażenie wywołane nieprzewidzianemi skutkami mojej idjotycznej dyplomacji. Czy rozumiesz mię, moja droga dziewczynko?
Nie rozumiała najwidoczniej słowa: dyplomacja. Heyst zdobył się na żartobliwy uśmiech, który stanowił dziwny kontrast z jego zmęczonym wyrazem twarzy. Skronie zapadły mu się zlekka, twarz wydawała się szczuplejszą.
— Widzisz, Leno, w dyplomatycznem powiedzeniu wszystko jest prawdziwe prócz uczucia, które zdaje się je dyktować. Nie byłem nigdy dyplomatą w stosunku do ludzi — bynajmniej nie ze względu na nich, ale wskutek pewnego szacunku dla swoich własnych uczuć. Dyplomacja nie idzie w parze ze szczerą pogardą. Mało dbałem o życie a jeszcze mniej o śmierć.
— Nie mów tak!
— Otóż — ukryłem moją gorącą chęć chwycenia tych łajdaków za gardło — ciągnął Heyst. — Mam tylko dwie ręce — chciałbym ich mieć sto aby się bronić — a tam były trzy gardła. W owej chwili ten ich Pedro był również w pokoju. Gdyby zobaczył że mam do czynienia z dwoma gardłami, skoczyłby do mojego jak dziki pies, albo jaka inna wściekła i wierna bestja. Ukryłem bez wysiłku tęsknotę za pospolitym, głupim i beznadziejnym argumentem walki. Oświadczyłem im że nie potrzebuję nikogo i nie chcę aby pozbywali się dla mnie swego sługi, ale nie chcieli mnie wcale słuchać. Postanowienie ich było niewzruszone.
— „Poślemy go zaraz do pana“ — rzekł Ricardo — „niech się zabiera do gotowania obiadu dla nas wszystkich. Chyba nie ma pan nic przeciw temu abym przyszedł do pana na obiad; a szefowi przyślemy jedzenie tu do domu“.
— Pozostawało mi tylko trzymać język za zębami albo rozpocząć kłótnię, któraby wydobyła na jaw ich ciemne cele; a my nie jesteśmy w stanie tym celom się przeciwstawić. Mogłabyś, naturalnie, nie pokazać się tego wieczoru; ale wobec tego, że ta wstrętna, dzika bestja będzie się nam wałęsała po domu, jak długo da się ukryć twoją obecność?
Rozpacz Heysta czuło się nawet w jego milczeniu. Głowa dziewczyny, wsparta na rękach ukrytych pod gęstemi splotami włosów, nie poruszyła się wcale.
— Czy jesteś pewna że dotąd ciebie nie widzieli? — zapytał nagle.
Odpowiedziała, siedząc wciąż bez ruchu:
— Jakże mogę być pewna? Powiedziałeś mi, że nie życzysz sobie aby mnie widzieli — więc też trzymałam się w ukryciu. Nie pytałam o powody. Przypuszczałam, że nie chcesz aby wiedziano, że masz przy sobie taką jak ja dziewczynę.
— Jakto? Myślałaś że się ciebie wstydzę? — krzyknął Heyst.
— Bo to chyba nie jest właściwe — naturalnie ze względu na ciebie — prawda?
Heyst podniósł ręce z uprzejmą wymówką.
— Uważam to za tak dalece właściwe, że nie mogę znieść myśli aby ktokolwiek spojrzał na ciebie bez przychylności i bez szacunku. Ci ludzie wzbudzili we mnie wstręt i nieufność od pierwszej chwili. Czyż mogłaś tego nie zrozumieć?
— Nie pokazywałam się przecież — odrzekła.
Nastała cisza. Wreszcie Heyst poruszył się zlekka.
— Wszystko to nie ma teraz znaczenia — rzekł, wzdychając. — Tu chodzi o coś nierównie ważniejszego od złych myśli czy spojrzeń, choćby nie wiem jak nikczemnych i godnych pogardy. Mówiłem ci już, że nic nie odpowiedziałem na propozycję Ricarda. Gdy już odchodziłem, rzekł:
— „Panie Heyst, jeśli pan ma przypadkiem klucz od swojej śpiżarni, niech mi go pan wręczy; oddam go naszemu Pedrowi“.
— Miałem klucz przy sobie i podałem mu go bez słowa. Włochaty stwór stał przy drzwiach i chwycił klucz rzucony przez Ricarda, zręczniej niż tresowana małpa. Odszedłem. Przez cały ten czas myślałem o tobie — niepokoiłem się że śpisz tu sama i że jesteś prawdopodobnie chora.
Heyst urwał i przechylił głowę, nasłuchując. Doszedł go z podwórza słaby trzask łamanego chróstu. Wstał i, przeszedłszy przez pokój, wyjrzał tylnemi drzwiami.
— Jest już ten potwór — rzekł, podchodząc do stołu. — Jest tam i rozpala ogień. Ach, moja ty droga!
Powiodła za nim oczyma. Wyszedł ostrożnie na frontową werandę, spuścił ukradkiem parę zasłon, które wisiały między słupami, i stał bez ruchu, jakby obserwując co się dzieje na dworze. Tymczasem Lena wstała także aby wyjrzeć na dziedziniec. Heyst, spojrzawszy przez ramię, spostrzegł że wraca na swoje miejsce i przywołał ją znakiem. Szła ku niemu przez ciemny pokój, czysta i jasna, w białej sukni, z rozpuszczonemi włosami; wolny chód, wyciągnięta ręka i jakby niewidzące siwe oczy, pełne blasku w półcieniu, czyniły ją podobną do lunatyczki. Nigdy przedtem nie widział na jej twarzy takiego wyrazu. Było w nim rozmarzenie, skupiona uwaga i coś w rodzaju powagi. Gdy wyciągnięta ręka Heysta zatrzymała ją we drzwiach, ocknęła się nagle i zlekka zaczerwieniła — a rumieniec jej, odpływając, uniósł z sobą ten dziwny wyraz, który ją zupełnie przeobrażał. Śmiałym ruchem odrzuciła wtył ciężkie sploty włosów. Jasność lgnęła do jej czoła; delikatne nozdrza drgały. Heyst chwycił ją za ramię i szepnął podniecony:
— Przesuń się tędy, prędko! Zasłony cię zakryją. Uważaj, schody są odsłonięte. Oni dopiero co wyszli — tamci dwaj. Lepiej żebyś ich zobaczyła, zanim...
Cofnęła się nieznacznie, ale opanowała się natychmiast i przystanęła. Heyst puścił jej ramię.
— Tak, może lepiej, abym ich zobaczyła — rzekła z nienaturalną rozwagą, i wyszedłszy na werandę, stanęła tuż przy nim.
Patrzyli przez szpary między brzegiem płótna i słupami oplecionemi przez pnące rośliny — z dwóch stron zasłony. Żar wznosił się nieustanną falą z prażonej przez słońce ziemi, jakby płynął z tajemnej głębi ognistego jej serca; niebo ochłodło już bowiem i słońce stoczyło się nisko, rzucając w stronę domku cienie pana Jonesa i jego giermka — jeden smukły, drugi krępy i szeroki.
Dwaj goście przystanęli i patrzyli przed siebie. Aby podtrzymać fikcję choroby, Jones, wielki pan, oparł się o ramię Ricarda, sekretarza, którego kapelusz sięgał mu do ramienia.
— Widzisz ich? — szepnął Heyst Lenie do ucha. — Oto są ci posłowie z dalekiego świata. Oto masz ich przed sobą — przemyślne zło i instynktowną dzikość — ramię w ramię. Brutalną siłę mają w pogotowiu. Godna siebie trójca; jakże mam ich powitać? Przypuśćmy że jestem uzbrojony; czy mógłbym zastrzelić teraz tych dwóch tak jak stoją? Czy byłbym do tego zdolny?
Nie odwracając głowy, Lena poszukała ręki Heysta, ścisnęła ją i już jej nie puściła. Mówił dalej z żartobliwą goryczą:
— Nie wiem. Zdaje mi się że nie byłbym do tego zdolny. Jest we mnie jakaś cecha, która nakłada na mnie bezsensowny obowiązek, abym unikał nawet pozoru morderstwa. Nie pociągnąłem nigdy za cyngiel i nie podniosłem ręki na nikogo — nawet we własnej obronie.
Urwał, poczuwszy silniejszy uścisk jej dłoni.
— Ruszają z miejsca — szepnęła.
— Czyżby chcieli przyjść tutaj? — zaniepokoił się Heyst.
— Nie, nie idą w naszą stronę — rzekła Lena i znów zamilkli. — Wracają do siebie — rzekła wreszcie.
Śledziła ich jeszcze czas jakiś, poczem puściła rękę Heysta i odeszła od zasłony. Wrócił za nią do pokoju.
— Widziałaś ich — zaczął. — Wyobraź sobie tylko wrażenie, którego doznałem, gdy wylądowali o zmierzchu — jak jakie zjawy morskie, widma, chimery! Ale te zjawy nie znikły. To najgorsze ze wszystkiego. Nie mają prawa trwać — lecz trwają. Powinny budzić we mnie wściekłość. Ale przewartościowałem już wszystko — i gniew, i oburzenie, i nawet pogardę. Został tylko wstręt. Odkąd opowiedziałaś mi o tej ohydnej potwarzy — ten wstręt stał się wprost olbrzymi. Nawet i mnie samego ogarnął. — Spojrzał na nią wgórę.
— Ale mam ciebie na szczęście. I gdyby Wang nie był porwał tego przeklętego rewolweru... Tak, Leno, otośmy tutaj — we dwoje!
Położyła mu obie ręce na ramionach, patrząc prosto w oczy. Odwzajemnił jej przenikliwe spojrzenie, ale go nie zrozumiał. Nie mógł przebić szarej zasłony jej wzroku; lecz smutek głosu jej wzruszył go do głębi.
— Czy to nie wymówka? — spytała zwolna.
— Wymówka? Czyż to słowo może paść między nami? Mógłbym czuć żal tylko do siebie. Ale wspomnienie Wanga nasunęło mi pewną myśl. Nie poniżyłem się dosłownie ani nie skłamałem, lecz zataiłem prawdę. A ty ukrywałaś się — wprawdzie na moją prośbę, ale jednak się ukrywałaś. Nie można powiedzieć, aby to było postępowanie pełne godności. Dlaczegobyśmy teraz nie spróbowali żebrać? To szlachetne zajęcie! Tak, Leno, teraz wyjdziemy razem. Nie mogę myśleć o pozostawieniu ciebie samej, a przytem muszę — tak, muszę pomówić z Wangiem. Pójdziemy szukać tego człowieka, który wie czego chce i umie zdobyć sobie to czego chce. Pójdziemy zaraz!
— Dobrze, tylko upnę włosy — zgodziła się natychmiast i znikła za kotarą.
Gdy kotara opadła, Lena odwróciła głowę ku drzwiom z wyrazem wielkiej, tkliwej troski — troski o człowieka, którego — czuła to — nigdy nie zrozumie i którego nie spodziewała się nigdy zadowolnić; jak gdyby namiętność jej była uczuciem daleko niższego rzędu, niezdolnem do zaspokojenia podniosłych i subtelnych pragnień wzniosłej jego duszy. W parę minut zjawiła się znowu. Wyszli z domu przez tylne drzwi i minęli o trzy kroki zdumionego Pedra, nie patrząc nawet w jego stronę. Pedro, pochylony nad ogniskiem z chróstu, podniósł głowę i kołysząc się niezgrabnie, odsłonił olbrzymie kły w gapiowatem zdumieniu. Potem potoczył się nagle na krzywych nogach w stronę drugiego domku, aby podzielić się ze swymi panami zdumiewającem odkryciem kobiety.




VI

Los zrządził, że Ricardo wałęsał się właśnie po werandzie dawnego kantoru. Zwąchał odrazu jakąś nową komplikację i zbiegł po schodkach na spotkanie drepczącego niedźwiedzia. Głuche pomruki Pedra, choć bardzo mało podobne do hiszpańskiego języka, i prawdę rzekłszy, do jakiejkolwiek ludzkiej mowy, były jednak dzięki długiej wprawie najzupełniej zrozumiałe dla sekretarza pana Jonesa. Ricardo zdziwił się. Wyobrażał sobie że dziewczyna pozostanie nadal w ukryciu. Widocznie wybrała inny sposób postępowania. Wierzył jej. I jakżeby mogło być inaczej? Właściwie nie mógł wprost myśleć o niej spokojnie.
Usiłował usunąć z myśli jej obraz aby móc władać sobą na chłodno; wymagało tego wielce skomplikowane położenie — a wymagało zarówno w jego własnym interesie, jak i ze względu na „zwykłego sobie Jonesa“, którego był wiernym towarzyszem.
Skupił się i jął rozważać. Tę zmianę frontu zarządził prawdopodobnie Heyst. Cóż to mogło oznaczać? To chytry człowiek. A może to ona zmieniła taktykę? W takim razie — hm — wszystko w porządku! Musi być w porządku. Ona wie co robi. Tymczasem Pedro stojący przed Ricardem podnosił kolejno nogi, kiwając się na prawo i lewo — były to zwykłe jego ruchy, gdy na coś czekał. Małe, czerwone oczki tkwiły nieruchomo pod masą kudłów. Ricardo wpatrzył się w nie z rozmyślną pogardą i rzekł szorstkim, gniewnym głosem:
— Kobieta! Naturalnie że tam jest kobieta. Wiemy to bez ciebie! — Pchnął oswojonego potwora. — Precz! Vamos! Wynoś się! Wracaj i gotuj obiad. W którą stronę poszli?
Pedro wyciągnął wielkie, włochate ramię, wskazując kierunek, i potoczył się na kabłąkowatych nogach. Ricardo uszedł kilka kroków i dojrzał jeszcze wśród krzaków dwa białe hełmy sunące obok siebie nad polanką. Znikły niebawem. Przeszkodziwszy Pedrowi zawiadomić szefa o obecności kobiety na wyspie, Ricardo zatopił się w domysłach nad postępowaniem tych dwojga. Stosunek jego do pana Jonesa uległ wewnętrznej zmianie, z której sam sobie jeszcze sprawy nie zdawał.
Tegoż ranka, przed drugiem śniadaniem, Ricardo, wymknąwszy się z domu Heysta i odzyskawszy sandał w sposób tak wiele mówiący, ruszył ku domowi, zataczając się, z głową jak w ogniu. Był podniecony do ostateczności niesłychanie ponętnemi wizjami. Zatrzymał się, aby się uspokoić nim ośmieli się stanąć przed szefem. Wchodząc do pokoju, zobaczył że pan Jones siedzi na łóżku polowem jak krawiec na desce, ze skrzyżowanemi nogami i plecami wspartemi o ścianę.
— Proszę pana! Nie powie mi pan przecie że się pan nudzi?
— Nie, nie nudzę się. Gdzież u djabła siedziałeś tyle czasu?
— Śledziłem — pilnowałem — myszkowałem. Cóżbym mógł robić innego. Wiedziałem że pan ma towarzystwo. Czy pan się z nim rozmówił?
— Rozmówiłem się — mruknął pan Jones.
— Ale tak na czysto?
— Nie. Żałowałem że ciebie niema. Włóczysz się gdzieś przez cały ranek i wracasz bez tchu. Cóż to znów znaczy?
— Nie zmarnowałem czasu — rzekł Ricardo. — Nic się takiego nie stało. Może... może rzeczywiście biegłem trochę za prędko. — Dyszał wciąż głośno, ale nie z powodu szybkiego biegu; wrzał cały od kłębiących się myśli i uczuć długo tłumionych, które wyzwoliły się teraz pod wpływem rannej przygody. Odchodził prawie od zmysłów. Gubił się w labiryncie groźnych i ponętnych możliwości. — Więc rozmowa trwała długo? — spytał aby zyskać na czasie.
— Niech cię wszyscy djabli! Czy słońce nie pomieszało ci we łbie? Dlaczego wytrzeszczasz na mnie oczy jak bazyliszek?
— Przepraszam pana bardzo. Nie czułem że wytrzeszczam oczy — usprawiedliwiał się dobrodusznie Ricardo. — To przeklęte słońce mogłoby nadwerężyć czaszkę jeszcze grubszą od mojej. Pali, bo pali. Uf! Za co pan ma człowieka — za salamandrę?
— Powinieneś był tu zostać — rzekł pan Jones.
— Czy ta bestja chciała stanąć dęba? — spytał szybko Ricardo z prawdziwym niepokojem. — Toby było fatalne. Trzeba obchodzić się z nim jak z jajkiem jeszcze najmniej parę dni. Mam swój plan. Tak mi się zdaje, że w parę dni wyszperam mnóstwo rzeczy.
— Tak? a jakim sposobem?
— No naturalnie że śledząc go — odrzekł zwolna Ricardo.
Pan Jones odmruknął:
— To nic nowego. Ciągle tylko śledzisz. A możebyś się tak trochę pomodlił?
— Ha! ha! ha! To znakomite! — wybuchnął śmiechem sekretarz, patrząc w szefa osowiałym wzrokiem.
Pan Jones porzucił niedbale ten temat.
— No, możesz liczyć przynajmniej na dwa dni — rzekł.
Ricardo przyszedł do siebie. Oczy błysnęły mu lubieżnie.
— Już my damy sobie z tem radę — prędko — gładko — jak się patrzy, niech mi pan tylko zaufa!
— Przecież ci ufam — rzekł Jones. — To także i twój interes.
I rzeczywiście Ricardo był szczery w swych zapewnieniach. Liczył teraz z pewnością na powodzenie. Ale nie mógł wyjawić, że zyskał sprzymierzeńca w nieprzyjacielskim obozie. Niepodobna było powiedzieć szefowi o dziewczynie. Djabli wiedzą jakby postąpił, dowiedziawszy się że kobieta jest w to wmieszana. A przytem jak zacząć takie zwierzenia? Nie mógł wyznać prawdy o swoim nagłym wybryku.
— Damy sobie radę, proszę pana — rzekł z doskonale udaną wesołością. Czuł porywy strasznej radości, która rozpierała mu serce, paląca jak podżegany płomień.
— Musimy sobie poradzić — wyszeptał pan Jones. — Ta robota, mój Marcinie, nie jest wcale podobna do naszych dawnych kawałów. Mam co do niej szczególne uczucie. To zupełnie inna sprawa. To jak gdyby próba.
Zachowanie zwierzchnika wywarło wrażenie na Ricardzie; zauważył w nim po raz pierwszy coś w rodzaju namiętności. A także wyraz: próba, którego pan Jones użył, uderzył go jako szczególnie znaczący. Było to ostatnie słowo, które zostało wypowiedziane podczas tej rannej rozmowy. Zaraz potem Ricardo wyszedł z pokoju. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Nie pozwalało mu na to uniesienie, w którem nieporównana słodycz zlewała się z dzikim triumfem. Myśli jego były zmącone. Chodził po werandzie tam i z powrotem do późnego popołudnia, zerkając na tamtą willę za każdym razem gdy skręcał, doszedłszy do balustrady. Willa wyglądała na niezamieszkaną. Raz czy dwa zatrzymał się nagle i spojrzał na lewy sandał. Roześmiał się przytem głośno. Podniecenie jego wciąż wzrastało, tak że się wkońcu zaniepokoił. Objął rękami balustradę i stał spokojnie, uśmiechając się nie do swych myśli lecz do życia, które tętniło w nim potężnie. Dał się ponosić swym uczuciom z beztroską a nawet z lekkomyślnością. Czuł że przestaje dbać o wszystkich ludzi, przyjaciół czy wrogów. W tej chwili posłyszał głos pana Jonesa, wołający go z pokoju. Cień padł na twarz sekretarza.
— Jestem, proszę pana — odpowiedział; ale upłynęła jeszcze chwila nim zdecydował się wrócić.
Zastał szefa na nogach. Pan Jones znudził się bezużytecznem leżeniem; smukła jego postać błądziła po pokoju. Zatrzymał się nagle.
— Rozważałem właśnie projekt, który mi poddałeś, Marcinie. Narazie nie uznałem go za praktyczny; ale po namyśle doszedłem do przekonania, że możnaby jednak zaproponować temu człowiekowi partję kart. To wcale dobry sposób aby dać mu do zrozumienia, że nadeszła chwila porachunku. To byłoby mniej... jakby to powiedzieć... mniej pospolite. On zrozumie co to ma znaczyć. To niezły sposób zabrania się do interesu — który sam przez się jest brutalny, mój Marcinie; tak, brutalny.
— Pan chce oszczędzić mu przykrości? — zadrwił sekretarz tak gorzkim tonem, że pan Jones szczerze się zdumiał.
— Jakto, przecież to była twoja myśl, u djabła!
— A czy ja mówię że nie moja? — odparł nadąsany Ricardo. — Ale mam już potąd tego pełzania na brzuchu. Dość tego! Muszę wydostać dokładne wskazówki gdzie trzyma łup, a potem go dźgnę. Na nic więcej nie zasłużył.
Zbudzone namiętności Ricarda pożądały zarówno krwi jak i czułości; tak, czułości. Coś w rodzaju tkliwego niepokoju przenikało mu i łagodziło serce gdy myślał o dziewczynie, ulepionej z tej samej co i on gliny. A jednocześnie zazdrość zaczęła go kąsać z chwilą gdy obraz Heysta wdarł się w jego namiętne marzenia o szczęściu.
— Twoja brutalna dzikość jest wprost ordynarna, mój Marcinie — rzekł pan Jones z pogardą. — Nie rozumiesz nawet o co mi chodzi. Chcę się nim trochę pobawić. Spróbuj tylko wyobrazić sobie nastrój takiej gry! ten człowiek z kartami w ręku — co za krwawa ironja! Cieszę się z tego zawczasu. Tak, każę mu przegrywać pieniądze, zamiast zmusić go do oddania ich. Ty, naturalnie, zastrzeliłbyś go odrazu, ale ja będę się rozkoszował tem wyrafinowanem szyderstwem. To człowiek z najlepszego towarzystwa. Ludzie, którzy wyszczuli mię z mojej sfery, bardzo byli do niego podobni. Jaki wściekły będzie i jaki upokorzony! Przeżyję z pewnością rozkoszne chwile, obserwując go przy grze.
— A jeżeli stanie dęba? Ta zabawa może mu się nie spodobać.
— Życzę sobie, abyś był przy tem obecny — zauważył pan Jones spokojnie.
— Jeśli mi pan tylko pozwoli dźgnąć go albo rozpruć mu brzuch, kiedy uznam za stosowne, to i owszem, niech pan używa. Nie będę panu przeszkadzał.




VII

W tym właśnie punkcie rozmowy Heyst przeszkodził panu Jonesowi i jego sekretarzowi; przyszedł ostrzec ich przed Wangiem, jak o tem Lenie opowiedział. Kiedy ich opuścił, spojrzeli jeden na drugiego w milczącem zdumieniu. Pan Jones odezwał się pierwszy:
— Marcinie!
— Słucham pana.
— Co to ma znaczyć?
— Jakiś podstęp. Niech mnie djabli wezmą, jeżeli wiem o co chodzi!
— To nie na twój rozum? — zapytał sucho pan Jones.
— Nic innego tylko piekielna jego bezczelność — warknął sekretarz. — Pan nie wierzy przecież w tę bajkę o Chińczyku? To nieprawda.
— Nietylko prawda ma dla nas znaczenie. Chodzi o to, dlaczego przyszedł opowiedzieć nam tę bajkę.
— Czy pan myśli że chciał nas przestraszyć? — spytał Ricardo.
Pan Jones spojrzał nań spodełba w zamyśleniu.
— Ten człowiek wyglądał na zgryzionego — mruknął jakby do siebie. — A jeśli Chińczyk rzeczywiście go okradł? Ten człowiek wyglądał na bardzo zgryzionego.
— To są wszystko podstępy, proszę pana — oświadczył poważnie Ricardo, gdyż przypuszczenie szefa psuło mu szyki i tem samem nie nadawało się do podtrzymania. — Czyżby on mógł tak dalece wtajemniczyć Chińczyka w swoje sprawy aby umożliwić mu kradzież? — dowodził gorąco. — O czem jak o czem, ale przecież o tym interesie trzymałby język za zębami. Tam wchodzi w grę co innego. Ale co?
— Ha, ha, ha! — rozległ się upiorny, zgrzytliwy śmiech pana Jonesa. — Nie byłem jeszcze nigdy w takiej śmiesznej sytuacji — ciągnął grobowym, jednostajnym głosem. — To ty, Marcinie, wciągnąłeś mię w to wszystko. Ale i moja w tem wina. Powinienem był — tylko że doprawdy zanadto byłem znudzony żeby pomyśleć nad tem rozsądnie. A twojemu sądowi wierzyć nie można. Jesteś raptus!
Z ust Ricarda wydarło się przekleństwo pełne żalu. Szef mu nie wierzy! Nazywa go raptusem! Był prawie bliski płaczu.
— Proszę ja pana, odkąd wyleli nas z Manili, słyszałem jak pan mówił więcej niż ze dwadzieścia razy, że trzeba nam dużo forsy żeby obrobić wschodnie wybrzeże. Ciągle mi pan powtarzał że na początek musimy grubo przegrać, aby wciągnąć jak się patrzy wszystkich tych urzędników i obwiesiów portugalskich. Przecież pan wciąż się martwił, skądby wygrzebać porządny kawał grosza! Dużoby nam pomogło kwaszenie się w tem zgniłem mieście holenderskiem i gra po dwa pensy z przeklętymi dziadowskimi urzędnikami z banku i tym podobną hołotą. No więc sprowadziłem pana tutaj, gdzie można dobrać się do gotówki — i to grubej — dodał przez zaciśnięte zęby.
Zapadło milczenie. Każdy z nich patrzył w inny kąt pokoju. Nagle pan Jones tupnął lekko i skierował się ku drzwiom. Ricardo dopędził go na dworze.
— Niech pan się oprze na mojem ramieniu — poprosił łagodnie lecz stanowczo. — Nie trzeba zdradzać naszej gry. Chory człowiek może wyjść sobie na dwór po zachodzie słońca żeby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. O tak, doskonale. Ale dokąd pan chce iść? I dlaczego pan wyszedł?
Pan Jones zatrzymał się.
— Doprawdy że sam nie wiem — wyznał głuchym szeptem, patrząc z natężeniem w stronę willi Numeru Pierwszego. — To nie ma żadnego sensu — oświadczył jeszcze ciszej.
— Wróćmy lepiej, proszę pana — zaproponował Ricardo. — Ale cóż to znowu? Te zasłony nie były przedtem spuszczone. Założę się że ta chytra, przebiegła, knująca bestja szpieguje nas z poza nich.
— Czemubyśmy nie mieli tam pójść i przekonać się co w trawie piszczy? — rzekł pan Jones niespodzianie. — Będzie musiał się z nami rozmówić.
Ricardo opanował się i nie drgnął z przerażenia, lecz przez chwilę nie mógł dobyć głosu. Tylko instynktownie przycisnął do boku rękę szefa.
— Nie, proszę pana. I cóżby pan mógł mu powiedzieć? Chce pan dogrzebać się prawdy w jego kłamstwach? Jakże pan go zmusi do gadania? Jeszcze nie czas dobierać mu się do skóry. Chyba pan nie myśli że będę się ociągał z robotą? Chińczyka zastrzelę naturalnie jak psa, gdy go tylko spostrzegę, ale co się tyczy tego przeklętego Heysta, godzina jego jeszcze nie wybiła. W tej chwili jestem rozsądniejszy od pana. Wracajmy do domu. Przecież jesteśmy tu wystawieni na niebezpieczeństwo. Gdyby tak przyszło mu do głowy strzelić do nas! To przecież nieobliczalny, fałszywy tchórz!
Pan Jones dał sobie przemówić do rozsądku i wrócił do pokoju. Sekretarz pozostał jednak na werandzie — rzekomo aby zobaczyć czy Chińczyk gdzie się nie kręci; w tym wypadku postanowił posłać mu kulę zdaleka, nie dbając o skutki. W gruncie rzeczy zaś został na werandzie bo chciał być sam, poza polem widzenia zapadłych oczu szefa. Poczuł sentymentalną potrzebę zatopienia się w samotnych marzeniach. Tego ranka zaszła wielka zmiana w panu Ricardo. Ta cała strona jego istoty, którą trzymał w uśpieniu z przezorności, z musu, a także i przez posłuszeństwo, zbudziła się teraz, przeobrażając jego myśli i wytrącając go z równowagi perspektywą tak oszałamiających skutków, jak naprzykład możliwość starcia z szefem. Ukazanie się potwornego Pedra z nowinami wyrwało Ricarda z rozmarzenia, przeplatanego przeczuciem grożących powikłań. Kobieta? Otóż to właśnie, jest na wyspie kobieta; i to zmienia zasadniczo sytuację. Odprawiwszy Pedra, stał zatopiony w myślach, śledząc białe hełmy Heysta i Leny, które znikły niebawem w zaroślach.
— Dokądże oni tak wędrują? — pytał się siebie.
Odpowiedź nasunięta przez niezmierny wysiłek myśli brzmiała: aby się spotkać z Chińczykiem. Ricardo nie wierzył bowiem w dezercję Wanga. To była kłamliwa bajka, potrzebna im do niebezpiecznego spisku. Heyst obmyślił widać jakąś nową taktykę. Ale Ricardo był pewien że ma sprzymierzeńca w dziewczynie — w tej dziewczynie pełnej odwagi, rozsądku i sprytu — sprzymierzeńca tego samego co i on pokroju!
Wrócił prędko do willi. Pan Jones siedział znów w głowach łóżka, skrzyżowawszy nogi i oparłszy się plecami o ścianę.
— Coś nowego?
— Nic, proszę pana.
Ricardo krążył po pokoju jak gdyby nie miał żadnych trosk i zaczął podśpiewywać urywki jakichś melodyj. Usłyszawszy to, pan Jones podniósł złośliwe brwi. Sekretarz ukląkł przed starą skórzaną walizą, pogrzebał w niej i wydobył małe lusterko. Zaczął przypatrywać się swojej fizjognomji w milczącem skupieniu.
— Chyba się ogolę — zadecydował, wstając.
Rzucił ukośne spojrzenie na pana Jonesa; powtórzyło się to kilka razy podczas golenia, które nie trwało długo. Skończywszy tę operację, Ricardo wciąż jeszcze spoglądał ukradkiem na szefa, spacerując po pokoju i nucąc urywki nieznanych jakichś melodyj. Pan Jones siedział zupełnie nieruchomo; zacisnął cienkie wargi, oczy zaszły mu mgłą. Twarz jego wyglądała jak rzeźba.
— Więc pan chce spróbować szczęścia w grze z tym tchórzem? — rzekł Ricardo, zatrzymując się nagle i zacierając ręce.
Pan Jones nie zdradzał żadnym znakiem że go słyszy.
— No i dlaczegożby nie? Można sobie urządzić ten eksperyment. Pamięta pan, w tem meksykańskiem mieście — jak to się ono nazywało? — tego bandytę, którego schwytali w górach i skazali na rozstrzelanie? Grał w karty przez pół nocy z klucznikiem i szeryfem. Przecież ten człowiek jest także skazańcem. Niechże dostarczy panu trochę rozrywki. Do djabła, wielki pan musi się trochę od czasu do czasu zabawić! Pan był wprost nadzwyczajnie cierpliwy.
— A ty zrobiłeś się nagle nadzwyczajnie lekkomyślny — zauważył pan Jones znudzonym głosem. — Co ci się stało?
Sekretarz nucił jeszcze chwilę, poczem rzekł:
— Spróbuję ściągnąć go tu do pana na wieczór, po obiedzie. Gdyby mnie nie było, niech pan sobie z tego nic nie robi. Puszczę się trochę na przeszpiegi — rozumie pan?
— Rozumiem — zadrwił omdlewającym głosem pan Jones. — Ale cóż ty się spodziewasz po nocy zobaczyć?
Ricardo nic nie odpowiedział i pokręciwszy się jeszcze trochę po pokoju, wymknął się wreszcie. Nie czuł się już dobrze sam na sam z szefem.




VIII

Tymczasem Heyst i Lena, idąc dość prędko, zbliżyli się do chaty Wanga. Heyst poprosił Lenę aby poczekała i wspiął się po bambusowej drabince prowadzącej do drzwi. Zastał wszystko tak jak się spodziewał. Zadymione wnętrze było puste, została tylko wielka skrzynia z sandałowego drzewa, za ciężka aby ją można było prędko usunąć. Wieko było odrzucone a zawartość znikła. Cała chudoba Wanga została zabrana. Nie zatrzymując się dłużej w chacie, Heyst wrócił do Leny, która zdawała się w dziwny sposób wszystko wiedzieć czy rozumieć i o nic nie zapytała.
— Idźmy dalej — rzekł.
Szedł naprzód ścieżką, którą zwykle chodzili, a szelest jej białej sukni sunął za nim w cieniach lasu. Choć ciężkie powietrze było zupełnie nieruchome wśród prostych, nagich pni, plamy słońca błądziły po ziemi. Podniósłszy oczy, Lena zobaczyła wysoko nad głową trzepoczące się liście i lekkie drżenie konarów wyciągniętych poziomo w cierpliwem znieruchomieniu. Heyst obejrzał się na nią dwa razy. Odpowiadała na jego spojrzenia pogodnym uśmiechem, za którym kryła się zapamiętała, skupiona namiętność, pałająca nadzieją pełniejszego zaspokojenia. Minęli miejsce gdzie skręcali zwykle, wspinając się na nagi szczyt środkowego wzgórza. Heyst zmierzał wciąż ku górnemu skrajowi lasu. Z chwilą gdy wyszli z pod osłony drzew, ogarnął ich lekki powiew, i wielka chmura, dopędzając słońce, powlokła dziwnie ponurym cieniem wszystko dokoła. Heyst wskazał Lenie stromą, nierówną ścieżkę biegnącą po zboczu wzgórza. Przecinała ją barykada z drzew, prymitywna przeszkoda, której wzniesienie w tem miejscu musiało kosztować wiele trudu.
— Oto zapora rzucona na drogę cywilizacji — objaśnił Heyst swym uprzejmym tonem. — Tym biedakom z tamtej strony wzgórz nie podobał się postęp, gdy zjawił się u nich w postaci mego towarzystwa — choć miał to być wielki krok naprzód, jak twierdzili niektórzy z wiarą, która ich zawiodła. Postęp zawrócił z tej drogi, lecz barykada pozostała.
Wspinali się powoli. Chmura wędrowała dalej, zostawiając za sobą jeszcze więcej blasku na obliczu świata.
— Ta barykada jest bardzo śmieszna — ciągnął Heyst — ale powstała przecież jako wynik szczerego lęku — lęku przed nieznanem i niepojętem. Można powiedzieć że jest w pewien sposób tragiczna. I pragnąłbym z całego serca, Leno, żebyśmy się znaleźli po tamtej stronie.
— Stój, stój! — krzyknęła nagle, chwytając go za ramię.
Na barykadzie, do której się zbliżali, leżał stos świeżo ściętych gałęzi. Liście na nich były jeszcze zielone; łagodny wietrzyk spłynął z nad barykady i poruszył je lekko. Lena dojrzała wśród listowia kilka włóczni sterczących z gąszczu i to ją tak przeraziło. Spostrzegła je nagle. Choć nie błyszczały, widziała je z niezmierną wyrazistością, nieruchome, i złowrogie.
— Musisz mię teraz puścić samego Leno — rzekł Heyst.
Trzymała go uparcie za ramię, ale Heyst zdołał się po chwili uwolnić, nie przestając z uśmiechem patrzeć jej w oczy.
— To jest raczej symbol niż akcja przeciw nam — usiłował ją przekonać. — Poczekaj tu chwilę. Obiecuję ci, że nie podejdę tak blisko aby mię mogli dosięgnąć.
Jak w koszmarze patrzyła za Heystem, wspinającym się wgórę jak gdyby nigdy się nie miał zatrzymać; i usłyszała jego głos, podobny do głosów słyszanych we śnie, krzyczących nieznane słowa nieziemskim jakimś tonem. Heyst żądał widzenia się z Wangiem. Nie czekał długo. Ochłonąwszy nieco z trwogi, Lena zauważyła poruszenie w zielonym gąszczu barykady. Odetchnęła z ulgą gdy włócznie cofnęły się w głąb i znikły z widoku — te ohydne włócznie! Naprzeciw miejsca gdzie stał Heyst, para żółtych rąk rozchyliła liście i w niewielkim otworze ukazała się twarz z bardzo wyraźnemi oczami. Była to twarz Wanga, ale zdawało się, że nie jest złączona z korpusem; wyglądała jak te maski z tektury, wiszące w oknie pewnego ciemnego sklepu na Kingsland Road, którym Lena przyglądała się nieraz w dzieciństwie; właścicielem tego sklepu był mały, tajemniczy człowieczek. Tylko że ta twarz miała zamiast dziur mrugające oczy. Lena widziała dokładnie jak powieki się ruszały. Po obu stronach twarzy ręce rozsuwające gałęzie zdawały się również nie należeć do prawdziwego ciała. Jedna z tych rąk trzymała rewolwer — broń, którą Lena poznała tylko przez intuicję, gdyż nigdy przedtem nie widziała takiego przedmiotu.
Wsparła się plecami o prostopadłą ścianę zbocza i nie spuszczała oczu z Heysta; uspokoiła się trochę ponieważ włócznie już mu nie zagrażały. Z za jego sztywnych i nieruchomych pleców widziała nierealną, tekturową twarz Wanga, która poruszała cienkiemi wargami i wykrzywiała się nienaturalnie. Lena była za daleko od nich aby słyszeć rozmowę prowadzoną zwykłym głosem. Czekała cierpliwie na jej koniec. Czuła plecami ciepło skały; od czasu do czasu powiew chłodniejszego powietrza zdawał się spływać z góry na jej głowę; u jej stóp wąwóz pełen po brzegi roślinności rozbrzmiewał nikłym, sennym szumem owadziego życia. Spokój panował dokoła. Lena nie zauważyła chwili, w której twarz Wanga znikła z pomiędzy liści, zabierając z sobą nierzeczywiste ręce. Spostrzegła ze zgrozą, że ostrza włóczni wysuwają się zwolna z powrotem. Włosy powstały jej na głowie, ale nim zdążyła krzyknąć, Heyst, który wyglądał jak wrośnięty w ziemię, odwrócił się nagle i zaczął iść ku niej. Wielkie jego wąsy niezupełnie zasłaniały uśmiech przykry i niepewny; a gdy zbliżył się do niej na odległość ramienia, wybuchnął ostrym śmiechem:
— Ha, ha, ha!
Patrzyła na niego, nie rozumiejąc. Nagle przestał się śmiać i rzekł krótko:
— Wracajmy skądeśmy przyszli.
Weszła za nim w las. Wieczór się zbliżał i las napełnił się już mrokiem. W oddali ukośny snop promieni między drzewami zamykał widok. Zresztą wszędzie panowała ciemność. Heyst zatrzymał się.
— Nie mamy powodu się spieszyć, Leno — rzekł zwykłym swym tonem pełnym pogody i uprzejmości. — Nie powiodło się nam. Przypuszczam że wiesz, a przynajmniej domyślasz się, w jakim celu tam poszliśmy?
— Nie wiem, drogi mój — rzekła i uśmiechnęła się, spostrzegając ze wzruszeniem, że piersi jego falują jakby tchu nie mógł złapać. Panował jednak nad głosem, robiąc tylko krótkie pauzy między słowami.
— Nie wiesz? Chciałem zobaczyć się z Wangiem. Chciałem — tu znów zabrakło mu oddechu, ale już po raz ostatni. — Wziąłem cię z sobą, bo nie mogłem zostawić ciebie bez opieki wpobliżu tych ludzi. — Nagle zerwał z głowy korkowy hełm i cisnął go o ziemię. — Nie! — krzyknął gwałtownie. — Wszystko to razem zanadto jest potworne. To wprost nie do zniesienia! Nie mogę ciebie obronić. Nie mam na to sposobu.
Patrzył na nią przez chwilę, a potem pośpieszył podnieść kapelusz, który potoczył się był dość daleko. Wrócił i spojrzał jej w twarz; była bardzo blada.
— Powinienem przeprosić cię za ten wybryk — rzekł, wkładając z powrotem kapelusz. — Taki napad dziecinnej porywczości! I doprawdy, czuję się poprostu jak dziecko — w swojej głupocie, w swojej bezsilności, w swojem niedołęstwie — we wszystkiem — tylko nie w strasznej świadomości zła, które wisi nad twoją głową — nad tobą!
— Oni na ciebie czyhają — szepnęła.
— Oczywiście; ale niestety...
— Niestety co?
— Niestety, nie powiodło mi się z Wangiem — rzekł. — Nie potrafiłem wzruszyć serca tego syna niebieskiej krainy — o ile serce posiada. Oświadczył mi ze strasznym chińskim rozsądkiem, że nie może puścić nas przez barykadę, ponieważ będziemy ścigani. Wang nie lubi bójek. Dał mi do zrozumienia, że zastrzeli mię raczej własnym moim rewolwerem bez najmniejszego skrupułu, byle tylko nie narazić się z mego powodu na niesmaczną i brutalną walkę z obcymi barbarzyńcami. Wygłosił mowę do krajowców, którzy go szanują. Jest najznakomitszym ze wszystkich ludzi jakich kiedykolwiek widzieli i spowinowaconym z nimi przez małżeństwo. Rozumieją jego politykę. Zresztą tylko kobiety, dzieci i paru starców zostało we wsi. O tej porze roku mężczyźni żeglują daleko stąd na statkach handlowych. Ale gdyby nawet byli w domu, nie zmieniłoby to położenia. Żaden z nich nie ma zamiłowania do walki — i to jeszcze z białymi! To są spokojni, dobroduszni ludzie i bardzoby się ucieszyli gdyby mię zabito. Wang musiał uznać mój upór — bo wiedz o tem, żem się upierał — za bardzo głupi i nietaktowny. Ale tonący słomki się chwyta. Mówiliśmy obaj po malajsku — tak jak umiemy.
— „Twoje obawy są głupie“ — powiedziałem.
— „Głupie? Naturalnie że jestem głupi. Gdybym był mądry, byłbym kupcem i miałbym wielki sklep w Singapurze, zamiast być z początku górnikiem a potem lokajem. Ale jeśli pan nie odejdzie, zastrzelę pana zanim się ściemni, póki mogę jeszcze wziąć pana na cel. Ani chwili wcześniej, Numerze Pierwszy; lecz gdy zacznie się ściemniać, zrobię to z całą pewnością. A teraz dość tego!“
— „Doskonale“ — odrzekłem. — „Dość, jeśli chodzi o mnie. Ale przecież nie możesz mieć nic przeciwko temu, aby mem putih przyszła do was na kilka dni zamieszkać z kobietami Orang Kaya. Ofiaruję mu za to dar ze srebra“. Orang Kaya, to naczelnik tej wsi Leno — dodał Heyst.
Popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
— Chciałeś abym poszła do tych dzikich? — szepnęła. — Chciałeś abym cię opuściła?
— Miałbym wówczas rozwiązane ręce.
Heyst wyciągnął ręce i popatrzył na nie przez chwilę, poczem opuścił je znowu. Oburzenie Leny zarysowało się wyraźniej w wygięciu jej ust niż w jasnych, nieugiętych oczach.
— Zdaje mi się że Wang roześmiał się wówczas — ciągnął Heyst. — Zabulgotał jak indor.
— „To byłoby najgorsze ze wszystkiego“ — rzekł.
— Zdumiałem się. Dowodziłem mu że mówi głupstwa. Twoja obecność nie może mieć żadnego związku z jego bezpieczeństwem, ponieważ źli ludzie — jak ich nazywa — nie wiedzą o twojem istnieniu. Nie skłamałem właściwie, Leno, choć naciągnąłem prawdę aż do ostateczności; ale ten człowiek ma jakiś niesamowity węch. Potrząsnął głową. Zapewnił mię że wiedzą o tobie doskonale. Wykrzywił się przytem w okropny sposób.
— To wszystko jedno — rzekła Lena. — Nie chcę... nie byłabym i tak poszła.
Heyst podniósł na nią oczy.
— Cóż za nadzwyczajna intuicja w tym Chińczyku! Gdy nalegałem w dalszym ciągu na Wanga, powiedział mi o tobie właśnie to samo. Kiedy się uśmiecha, wygląda jak zarozumiała trupia czaszka. To była ostatnia jego uwaga — że ty nie będziesz chciała. Wówczas odszedłem.
Oparła się o drzewo. Heyst stał naprzeciw niej w pozie równie niedbałej, jakby ich nic nie obchodził ani czas, ani żadne sprawy tego świata. Wysoko nad ich głowami liściasty dach zaszeleścił nagle i umilkł.
— Cóż to za dziwny pomysł żeby mię wysłać! — rzekła. — Wysłać mię! I pocóż? No, pocóż?
— Wyglądasz na oburzoną — zauważył niedbale.
— I to jeszcze do tych dzikusów — mówiła dalej. — I ty myślisz, że byłabym się zgodziła? Możesz uczynić ze mną, co ci się podoba — ale nie to. Nie to!
Heyst patrzył w ciemne nawy lasu. Tak wielki spokój panował dokoła, że nawet ziemia pod ich nogami zdawała się w mroku ziać ciszą.
— Dlaczego się oburzasz? — tłumaczył. — Przecież do tego nie doszło. Przestałem namawiać Wanga. I znaleźliśmy się tutaj, odepchnięci. Nietylko nie mamy sił aby odeprzeć zło, ale niezdolni jesteśmy do zawarcia umowy z szacownymi posłami, nadzwyczajnymi wysłańcami świata, z którym — zdawało się — skończyliśmy na długi czas. Źle z nami, Leno, bardzo źle!
— To dziwne — rzekła w zamyśleniu. — Źle? Tak, zdaje mi się, że jest źle. Ale nie wiem tego napewno. A ty — co ty myślisz? Mówisz, jakbyś w to nie wierzył.
Spojrzała na niego poważnie.
— Doprawdy? Otóż to właśnie! Nie umiem rozmawiać. Oddaliłem się od wszystkiego przez analizowanie. Rzekłem ziemi, która mię nosiła: „Ja jestem ja, a ty jesteś cieniem“. I tak jest — zaiste! Ale widać nie można bezkarnie takich słów wymawiać. Oto mieszkam na cieniu zaludnionym przez cienie. Jak bezradnym jest człowiek wobec cieni! Jakże je zastraszyć, przekonać, oprzeć się im albo przeciwstawić? Straciłem wszelką wiarę w rzeczywistość... Daj mi rękę, Leno.
Patrzyła na niego w zdumieniu, nie rozumiejąc.
— Daj rękę — krzyknął.
Usłuchała; pochwycił ją z chciwością aby podnieść do ust, lecz nagle puścił ją znowu. Patrzyli na siebie czas jakiś.
— Co ci, kochany? — szepnęła nieśmiało.
— Ani siły, ani przekonania — mruknął do siebie ze znużeniem. — Jakże mam się zabrać do tej czarująco prostej zagadki?
— Tak mi ciężko — szepnęła.
— I mnie także — wyznał szybko. — A najdotkliwszą stroną tego upokorzenia jest jego absolutna bezużyteczność, którą czuję — ach, jak czuję!
Nigdy jeszcze nie zdradził przed nią tak głębokich uczuć. Bladą jego twarz, przekreślały długie wąsy płonące w cieniu. Nagle rzekł:
— Ciekaw jestem, czy miałbym dość odwagi aby wkraść się między nich nocą z nożem w ręku i poderżnąć im kolejno gardła we śnie! Ciekaw jestem...
Przestraszyła się bardziej jego niezwykłym wyrazem twarzy niż temi słowami i rzekła poważnie:
— Tylko nie bierz się do czegoś podobnego! Nie myśl o tem!
— Nie posiadam nic prócz scyzoryka. A co do myślenia, Leno — niepodobna przewidzieć o czem się będzie myślało. Nie ja myślę. Myśli we mnie ktoś zupełnie mi obcy. Co ci jest?
Zauważył jej rozchylone usta i dziwne spojrzenie oczu, które spoglądały poza niego.
— Ktoś idzie za nami. Widziałam że tam rusza się coś białego — krzyknęła.
Heyst nie odwrócił głowy; spojrzał tylko na wyciągniętą jej rękę.
— Widocznie ktoś nas ściga; pilnują nas.
— Teraz nic już nie widzę — rzekła.
— To nie ma znaczenia — ciągnął Heyst zwykłym swym głosem. — Otośmy tu się znaleźli. Nie jestem ani silny, ani wymowny. Ale doprawdy, niezmiernie trudno być wymownym wobec głowy Chińczyka wystającej ze stosu gałęzi. Nie możemy jednak wędrować bez końca wśród tych drzew. Czyż to jest schronienie? Nie! Cóż nam pozostaje? Myślałem przez chwilę o kopalni; ale i tam nie moglibyśmy długo pozostać. Przytem galerja w kopalni nie jest pewna. Słupy, na których się wspiera, odrazu były słabe. A od tego czasu pracowały nad niemi mrówki — już po ludziach. W najlepszym razie mogłaby to być śmiertelna pułapka. Umiera się tylko raz, ale różne są rodzaje śmierci.
Lena spojrzała wkoło lękliwie, szukając owej postaci, która mignęła między drzewami — kogoś kto ich śledził czy pilnował; ale jeśli ten ktoś wogóle istniał, ukrył się teraz. Oczy jej zobaczyły tylko cienie pogłębiające się w krótkich perspektywach lasu między żywemi kolumnami, na których spoczywał nieruchomy dach z liści. Spojrzała wyczekująco na mężczyznę u swego boku, z czułością, z tajonym strachem i z czemś w rodzaju lękliwego podziwu.
— Przychodziła mi także na myśl łódź tych ludzi — ciągnął Heyst. — Moglibyśmy dostać ją w ręce, i wówczas... tylko że ogołocili ją ze wszystkiego. Widziałem wiosła i maszt u nich w kącie pokoju. Popłynąć w pustej łodzi to czyn rozpaczliwy, nawet jeśli przypuścić że prąd uniesie łódź daleko od wyspy nim się rozwidni. Byłoby to tylko wymyślne samobójstwo — znalezionoby nas w łodzi martwych, zabitych przez słońce i pragnienie. Tajemnica morza! Ciekaw jestem ktoby nas znalazł. Może Davidson; ale Davidson popłynął na wschód przed dziesięciu dniami. Widziałem go z pomostu, gdy przepływał raz wczesnym rankiem.
— Nie mówiłeś mi o tem — rzekła.
— Pewno patrzył na mnie przez swoją wielką lunetę. Może gdybym był podniósł rękę — ale nacóż był nam wtedy potrzebny, tobie i mnie? Nie będzie tędy wracał wcześniej niż za trzy tygodnie — albo i jeszcze później. Żałuję że nie podniosłem ręki tamtego rana.
— I cóżby było z tego przyszło? — westchnęła.
— Coby było przyszło? Pewnie że nic. Nie mieliśmy żadnych przeczuć. Ta wyspa wydawała się niezdobytem schronieniem, gdzie mogliśmy żyć w niezamąconym spokoju i uczyć się poznawać siebie nawzajem.
— A może w przeciwnościach ludzie uczą się siebie poznawać — poddała.
— Może — rzekł obojętnie. — W każdym razie nie bylibyśmy wtedy z nim odjechali, choć jestem pewien że stawiłby się z całą skwapliwością, gotów do wszelkich możliwych usług. Taką już ten grubas ma naturę — to cudowny człowiek. Nie chciałaś przyjść wtedy na pomost, gdy odsyłałem przez niego szal Schombergowej. Nigdy ciebie nie widział.
— Nie przypuszczałam że chcesz, aby ktokolwiek mnie widział — odrzekła.
Skrzyżował ramiona na piersiach i zwiesił głowę.
— A ja znów nie wiedziałem, czy chcesz aby cię widziano. Poprostu nieporozumienie — zaszczytne dla nas obojga. Ale teraz już wszystko jedno.
Zamilkł i po chwili podniósł głowę.
— Jaki ten las zrobił się ponury! Choć z pewnością słońce jeszcze nie zaszło.
Rozejrzała się; i jakby jej oczy dopiero teraz się otworzyły, spostrzegła że cienie lasu otaczają ich nietyle mrokiem co złą, niemą, groźną wrogością. Serce jej zapadło w ciszę; poczuła bliskość śmierci, która owionęła ich oboje swem tchnieniem. Gdyby rozległ się w tej chwili szelest liści, trzask suchej gałęzi lub jakiś szmer najsłabszy, byłaby głośno krzyknęła. Ale przezwyciężyła i tę niegodną słabość. Choć jest tylko wędrowną skrzypaczką, uratowaną na progu nieuniknionej hańby, potrafi wznieść się ponad samą siebie, tryumfująca i pokorna; a wówczas szczęście buchnie na nią jak potok, rzucając jej do stóp ukochanego człowieka.
Heyst poruszył się zlekka.
— Wracajmy już, Leno; niepodobna siedzieć całą noc w lesie. Jesteśmy niewolnikami piekielnej niespodzianki, która na nas spadła — a może nazwać to losem? Twoim lub moim!
Mężczyzna przerwał milczenie, lecz kobieta pierwsza ruszyła naprzód. Na skraju lasu przystanęła, ukryta za drzewem.
— Co takiego? czy widzisz coś, Leno? — szepnął.
Odrzekła że przyszła jej do głowy pewna myśl; tu zawahała się chwilę, błysnąwszy ku niemu przez ramię promiennemi, siwemi oczami. Chciałaby wiedzieć czy te przeciwności, to niebezpieczeństwo, to zło — czy jak to nazwać — nie są karą, która dosięgła ich w ich schronieniu.
— Karą? — powtórzył Heyst. Nie mógł zrozumieć o co jej chodzi. Kiedy mu wytłumaczyła, zdziwił się jeszcze bardziej. — Zemsta ze strony niebios? — rzekł zdumiony. — Na nas? I zacóż, wielki Boże?
Spostrzegł że blada jej twarz pociemniała w mroku. Zaczerwieniła się. Zaczęła szeptać bardzo prędko. Chodzi jej o związek w jakim żyją — to przecież nie jest dobrze, prawda? To jest grzeszne życie. Bo przecież nikt jej do tego nie zmusił, nie znaglił przemocą ani strachem. Nie! przyszła do niego z własnej woli; cała jej dusza rwała się ku niemu w grzesznej tęsknocie.
Tak głęboko był wzruszony, że nie mógł przez chwilę mówić. Aby ukryć zmieszanie przybrał najżartobliwszy swój ton.
— Jakto? Więc ci nasi goście to mają być posłowie moralności, sprawiedliwi mściciele, wysłańcy Boga? To zaiste oryginalny punkt widzenia. Jakby im to pochlebiło, gdyby mogli cię słyszeć!
— Żartujesz ze mnie — rzekła stłumionym głosem, który się nagle załamał.
— Czy poczuwasz się do grzechu? — spytał Heyst poważnie. Nic na to nie odpowiedziała. — Bo ja nie — dodał; — przysięgam na Boga, że się nie poczuwam.
— Ty to co innego. Kusicielką jest kobieta. Wziąłeś mię z litości. Rzuciłam ci się na szyję.
— Przesadzasz, moja droga, przesadzasz. Nie było znów tak źle — rzekł żartobliwie, panując z wysiłkiem nad głosem.
Uważał się już za martwego człowieka, ale starał się udawać że żyje ze względu na Lenę, aby móc jej bronić. Żałował że niema dla niego niebios, pod których opiekę mógłby oddać tę piękną, drgającą życiem garść prochu i popiołów — ciepłą, wrażliwą, jego własną — i bezbronną wobec obelg, napaści, poniżenia i bezgranicznej nędzy ciała.
Odwróciła głowę w milczeniu. Chwycił nagle jej biernie zwisającą rękę.
— Chcesz aby tak było? — rzekł. — Chcesz tego? Więc miejmy nadzieję, że jest nad nami miłosierdzie.
Potrząsnęła głową, nie patrząc na niego, jak zawstydzone dziecko.
— Pamiętaj — ciągnął dalej ze swą niepoprawną, subtelną ironją — że nadzieja jest cnotą chrześcijańską i że nie możesz zagarnąć dla siebie wszystkiego miłosierdzia.
Domek po drugiej stronie polanki stał przed nimi skąpany w posępnem świetle. Nieoczekiwany, chłodny poryw wiatru zaszumiał w szczytach drzew. Wyrwała rękę z jego dłoni i weszła na polankę, ale nie uszedłszy i trzech kroków stanęła, wskazując na zachód.
— Ach! popatrz tylko! — wykrzyknęła.
Za przylądkiem zatoki Djamentów, rysującym się czarno na fjoletowem morzu, piętrzyły się wielkie zwały chmur skąpane w krwawej mgle. Szkarłatna rozpadlina, podobna do otwartej rany, przecinała je zygzakiem; z jej dna wyglądał płat ciemnoczerwonego słońca. Heyst rzucił obojętne spojrzenie na złowieszczy chaos nieba.
— Nadciąga burza. Będziemy ją słyszeli całą noc, ale prawdopodobnie nas nie dosięgnie. Chmury gromadzą się zwykle naokoło wulkanu.
Nie słuchała go. W jej oczach odbijały się posępne i jaskrawe barwy zachodu.
— To nie wygląda wcale na znak przebaczenia — rzekła zwolna jakby do siebie. Pośpieszyła naprzód; Heyst szedł za nią. Nagle zatrzymała się.
— Wszystko mi jedno. Zrobiłabym jeszcze więcej! I przyjdzie dzień, kiedy mi przebaczysz. Będziesz mi musiał przebaczyć!




IX

Lena wstępowała na schodki chwiejnym krokiem, jakby ją nagle ogarnęło wyczerpanie; weszła do pokoju i padła na najbliższe krzesło. Heyst zatrzymał się na werandzie i rozejrzał wokoło. Nie było widać nikogo. W tak dobrze znanym mu krajobrazie nic nie wskazywało że samotność ich — jego i Leny — nie była już tak zupełna jak w pierwszych czasach wspólnego życia na tej odludnej wyspie, gdy towarzyszył im tylko Wang materjalizujący się dyskretnie od czasu do czasu i wspomnienia o Morrisonie.
Po chłodnym podmuchu wiatru nastała głucha cisza. Za niskim przylądkiem, czarnym jak atrament, wisiała ciągle brzemienna gromem masa chmur, czyniąc zmierzch jeszcze mroczniejszym. Niebo w zenicie wydawało się przez kontrast niezmiernie jasne i przejrzyste; mieniło się jak delikatna bańka ze szkła, którą mogłoby strzaskać najlżejsze drgnienie powietrza. Nieco na lewo, między czarnemi bryłami przylądka i lasu, wulkan — niby pióropusz dymu w dzień a rozżarzony koniec cygara w nocy — odetchnął płomiennie pierwszy raz tego wieczoru. Czerwona gwiazda ukazała się nad nim, jak iskra wyrzucona z ognistego łona ziemi i zaklęta w nieruchomość przez tajemniczy czar lodowatych przestworów.
Naprzeciw Heysta las, już zupełnie ciemny, stał jak mur. Heyst przyglądał mu się przez chwilę, obserwując szczególniej kraniec lasu łączący się z linią krzaków, które zasłaniały początek pomostu. Od chwili gdy Lena zobaczyła coś białego między drzewami, Heyst był prawie pewien że sekretarz Jonesa śledził ich podczas wycieczki na przełęcz. Teraz przekonał się zapewne że wrócili do domu, i o ile nie miał ochoty iść kawał z powrotem i obejść polankę dużym kręgiem, musiał wyjść na otwartą przestrzeń między domami. I rzeczywiście wydało się Heystowi że coś miga wśród drzew, ale była to tylko chwila. Patrzył cierpliwie lecz nie zobaczył nic więcej. Zresztą poco się zajmować postępowaniem tych ludzi? Poco troszczyć się o początek tej całej historji, skoro wiedział że gdy koniec nadejdzie, zastanie go bezbronnym i pełnym wstrętu wobec ohydy i poniżenia, które płynęły z tego wszystkiego.
Odwrócił się i wszedł do pokoju. Panował tam głęboki zmierzch. Lena siedziała bez ruchu blisko drzwi, milcząc. Na stole obrus bielił się natrętnie. Potwór oswojony przez tych dwóch włóczęgów objął swoje obowiązki podczas nieobecności Heysta i Leny. Stół był nakryty. Heyst przeszedł się kilka razy po pokoju. Lena siedziała na krześle bez ruchu i bez słowa, lecz gdy Heyst postawił na stole dwa srebrne kandelabry i potarł zapałkę aby zapalić świecę, wstała nagle i poszła do swego pokoju. Wróciła prawie natychmiast, zdjąwszy kapelusz. Heyst spojrzał na nią przez ramię.
— Poco odsuwać zło, które nadejść musi? Zapaliłem te świece na znak że jesteśmy już w domu. Zresztą może i nie byliśmy śledzeni podczas powrotu. Widzieli nas, naturalnie, gdyśmy wychodzili.
Lena siadła z powrotem. Wspaniałe jej włosy robiły wrażenie bardzo ciemnych nad pobladłą twarzą. Podniosła oczy jaśniejące łagodnie w świetle świec jakiemś nieodgadnionem błaganiem i dziwnym wyrazem ślepej naiwności.
— Tak — rzekł Heyst z nad stołu, oparłszy końce palców o niepokalany obrus. — Istota o przedpotopowej szczęce — kudłata jak mastodont i zbudowana jak przedhistoryczna małpa — nakryła do stołu. Czy ty śnisz, Leno? Czy ja śnię? Chciałbym się uszczypnąć, ale wiem że nic tego snu nie usunie. Trzy nakrycia. Wiesz, to ten niższy osobnik ma przyjść — pan, który ruchami bark podczas chodu i budową twarzy przypomina jaguara. Ach, ty nie wiesz co to jaguar? Przecież przypatrzyłaś się dokładnie tym dwóm ludziom. Więc, uważasz, to ten niższy ma być naszym gościem.
Skinęła głową na znak że rozumie. Nacisk słów Heysta postawił jej Ricarda jak żywego przed oczy. Nagła niemoc, niby fizyczne echo walki z tym człowiekiem, odjęła władzę jej członkom. Leżała bez ruchu w fotelu, przerażona tym objawem — gotowa modlić się głośno o siły.
Heyst zaczął chodzić po pokoju.
— Nasz gość! Jest przysłowie — zdaje mi się że rosyjskie — gość w dom, Bóg w dom. O święta cnoto gościnności! Ale to ściąga na człowieka kłopoty — tak jak i każda inna cnota.
Lena wstała niespodziewanie i przegięła wtył smukłe ciało, podnosząc nad głową ramiona. Zatrzymał się i popatrzył na nią ciekawie, milcząc, poczem mówił dalej:
— Śmiem twierdzić, że Bóg nie ma nic wspólnego z taką gościnnością i z takimi gośćmi!
Lena zerwała się aby walczyć z obezwładnieniem, aby przekonać się czy ciało będzie jej posłuszne. I tak się stało. Mogła stać na nogach i ruszać swobodnie ramionami. Choć nie znała się na fizjologji, doszła do przekonania, że źródło tego bezwładu jest w jej głowie, nie w członkach. Uspokoiła się, dziękując za to Bogu i szepnęła do Heysta:
— Jakże! Bóg wie o wszystkiem — o najdrobniejszej rzeczy. Nic się nie może stać — —
— Tak — przerwał pośpiesznie — bez wiadomości Boga włos z głowy człowiekowi nie spadnie — to masz pewnie na myśli. — Zwykły, żartobliwy uśmiech pełen życzliwości znikł z jego ust pod marsowemi wąsami. — Widzę że pamiętasz, co ci mówiono w niedzielnej szkółce, gdy byłaś jeszcze dzieckiem.
— Tak, pamiętam dobrze. — Opadła znów na krzesło. — To były jedyne dobre chwile w mojem dzieciństwie; wiesz, chodziłyśmy wtedy do szkółki razem z dwiema córkami naszej gospodyni.
— Chciałbym wiedzieć, Leno — rzekł Heyst, wracając do tonu uprzejmej żartobliwości — czy jesteś tylko małem dzieckiem, czy też czemś równie dawnem jak świat.
Odrzekła sennie ku zdumieniu Heysta:
— A ty?
— Ja? pochodzę z czasów późniejszych — znacznie późniejszych. Nie mogę nazwać siebie dzieckiem, ale jestem czemś tak nowem, że mógłbym siebie określić jako człowieka ostatniej godziny — a może przedostatniej? Tak długo byłem poza wszystkiem, że nie jestem pewien jak daleko wskazówki zegara posunęły się odkąd... odkąd —
Spojrzał na portret wiszący tuż nad głową Leny — portret ojca, który zdawał się ignorować jej obecność z surowym wyrazem twarzy uwiecznionym przez malarza. Heyst nie dokończył zdania; ale po chwili ciągnął dalej:
— Trzeba starannie unikać błędnych wniosków, moja droga — szczególniej zaś teraz.
— Znowu ze mnie żartujesz — rzekła, nie patrząc na niego.
— Jakto — zawołał — ja żartuję? Ależ nie, ja cię przestrzegam. Do djabła z tem wszystkiem! Chciałbym — ciągnął zmienionym tonem, biorąc ze stołu nóż i upuszczając go pogardliwie — chciałbym żeby te przeklęte, okrągłe noże były porządnie zaostrzone. To są rupiecie do niczego — nie mają ani porządnych ostrzy, ani końców. Zdaje mi się że taki widelec byłby w razie czego lepszą bronią. Ale czy mogę chodzić z widelcem w kieszeni? — Zgrzytnął zębami z wściekłością bardzo prawdziwą a jednak komiczną.
— Był tutaj nóż kuchenny, ale złamał się i dawno już go wyrzucono. Niewiele tu mamy do krajania. Byłaby to zaiste broń szlachetna; tylko że —
Zatrzymał się. Lena siedziała bardzo spokojnie ze spuszczonemi oczami. Ponieważ milczał wciąż, spojrzała na niego i rzekła w zamyśleniu:
— Otóż to właśnie, nóż... Nóż byłby ci potrzebny w razie gdyby... gdyby —
Wzruszył ramionami.
— Tam w szopach musi być jeszcze lewar albo i dwa; ale oddałem im wszystkie klucze. A przytem — czy sobie mnie wyobrażasz spacerującego z lewarem w ręku? Ha, ha! Ten budujący widok mógłby sam przez się ściągnąć na nas napad. Nie rozumiem, dlaczego nas jeszcze nie napadli?
— Może boją się ciebie — szepnęła, spuszczając oczy.
— Doprawdy, tak właśnie wygląda — potwierdził w zamyśleniu. — Wahają się z jakiegoś powodu. Przez ostrożność, albo poprostu przez bojaźń — a może chcą działać rozważnie, bez ryzyka?
Wśród czarnej nocy rozległ się niedaleko od domu głośny i przeciągły gwizd. Ręce Leny chwyciły za poręcz fotelu, ale nie ruszyła się z miejsca. Heyst drgnął i odwrócił się twarzą od wejścia.
Przeraźliwy dźwięk ucichł.
— Gwizdy, wrzaski, szmery, sygnały, złowróżbne znaki — wszystko to nie ma żadnego znaczenia — rzekł Heyst. — A co się tyczy tego lewara — przypuśćmy że go trzymam w ręku. Czy mógłbym przyczaić się za drzwiami — za temi drzwiami — zmiażdżyć wysuwającą się z za nich głowę, rozpryskując krew i mózg po podłodze, po ścianach, a potem pobiec ukradkiem do tamtych drzwi i zrobić to samo — i jeszcze raz może powtórzyć tę scenę? Czyżbym mógł to zrobić? Na podstawie domysłu, bez litości, ze spokojem i stanowczością? Nie, nie jestem do tego zdolny. Przyszedłem na świat zapóźno. Czy chcesz żebym to zrobił, póki trwa jeszcze mój tajemniczy urok, czy też niemniej tajemnicze ich wahanie?
— Nie, nie chcę! — krzyknęła gorąco, jakby zmuszona do odezwania się przez jego oczy wpatrzone w jej twarz. — Nie! Potrzebujesz noża abyś mógł się obronić... jeszcze czas na to.
— I kto wie, czy to nie jest moim obowiązkiem? — zaczął znów, jakby nie słysząc wcale jej słów bez związku. — Może właśnie to jest moim obowiązkiem względem ciebie, względem siebie samego. Bo dlaczego pozwalać aby mnie poniżali ukrytemi groźbami? Czy wiesz coby świat na to powiedział?
Wybuchnął głuchym śmiechem, który ją przeraził. Byłaby wstała z krzesła, ale pochylił się nad nią tak nisko, że nie mogła się poruszyć nie odepchnąwszy go przedtem.
— Powiedziałby, moja Leno, że ja — ten Szwed — wyprawiwszy przebiegle — przez chciwość — swego wspólnika i przyjaciela na tamten świat, zamordowałem ze strachu Bogu ducha winnych nieznajomych rozbitków. Oto historja, którą wszyscy szeptaliby sobie na ucho albo głośno rozpowiadali — którą rozpowszechnianoby z pewnością — i w którąby wierzono, moja droga!
— Któżby mógł wierzyć w takie okropności?
— Ty może nie — a w każdym razie nie odrazu; ale siła potwarzy wzrasta zczasem. Potwarz jest chytra i przemyślna. Potrafi nawet zniszczyć wiarę w samego siebie — przegryźć duszę.
Oczy Leny skoczyły nagle do drzwi i utkwiły w nich zlekka rozszerzone i skamieniałe. Odwróciwszy głowę, Heyst ujrzał we drzwiach postać Ricarda.
Przez chwilę żadne z nich się nie poruszyło; wreszcie Heyst, powiódłszy wzrokiem od przybysza do siedzącej na krześle Leny, przedstawił ironicznie:
— Pozwól, moja droga: pan Ricardo.
Opuściła zlekka głowę. Ricardo podniósł rękę do wąsów. Głos jego wybuchnął z siłą w pokoju:
— Uniżony sługa pani!
Wszedł, zdejmując kapelusz szerokim gestem i rzucił go niedbale na krzesło przy drzwiach.
— Uniżony sługa — powtórzył zupełnie innym tonem. — Nasz Pedro uprzedził mię o obecności pani; ale nie wiedziałem że będę miał zaszczyt zobaczyć panią dziś wieczorem.
Lena i Heyst obserwowali go ukradkiem, ale Ricardo unikał wzroku obojga i zdawał się ścigać zamglonym wzrokiem jakiś punkt w przestrzeni.
— Przyjemny spacer mieli państwo? — zapytał nagle.
— Tak. A pan? — odparł Heyst, który zdołał jego wzrok pochwycić.
— Ja? Nie odszedłem ani na krok od szefa przez całe popołudnie aż do tej chwili. — Szczerość jego akcentu zaskoczyła Heysta, ale nie przekonała go o prawdzie tych słów. — A dlaczego pan pyta? — ciągnął Ricardo tonem szczerej naiwności.
— Mógł pan wybrać się na zwiedzenie wyspy — rzekł Heyst, obserwując sekretarza, który — należy mu to przyznać — nie starał się uchylać swego wzroku. — Pozwolę sobie panu przypomnieć, że taka wycieczka nie byłaby bezpieczna.
Ricardo wyglądał jak wcielenie naiwności.
— Aha! pan ma na myśli tego Chińczyka, który uciekł od pana. To głupstwo!
— On ma rewolwer — zauważył Heyst z naciskiem.
— Przecież i pan ma także rewolwer — odparł nieoczekiwanie pan Ricardo. — Ale ja sobie tem głowy nie zawracam.
— Ja? To zupełnie co innego. Ja się pana nie boję — odrzekł Heyst po krótkiem milczeniu.
— Mnie się pan nie boi?
— Żadnego z was.
— Pan ma dziwny sposób stawiania kwestji — zaczął Ricardo.
W tej chwili drzwi od podwórza otwarły się dość hałaśliwie i wszedł Pedro, przyciskając do piersi brzeg naładowanej tacy. Wielki jego, włochaty łeb chwiał się trochę a nogi stukały mocno o podłogę. Wejście Pedra wpłynęło zapewne na bieg myśli Ricarda, w każdym zaś razie na jego słowa.
— Słyszeliście państwo, jak gwizdnąłem przed chwilą na dworze? To był znak dla niego że czas już podać obiad; i oto jest.
Lena wstała z krzesła i przesunęła się z prawej strony Ricarda, który spuścił oczy na chwilę. Zasiedli do stołu. Plecy Pedra, olbrzymie jak u goryla, wytoczyły się z powrotem przeze drzwi.
— Strasznie silna bestja, proszę pani — rzekł Ricardo, który miał skłonność do mówienia o „swoim Pedrze“, jak o ulubionym psie. — Ale ładny to nie jest. Nie, nie jest ładny. I trzeba go krótko trzymać. Jestem jego wychowawcą, że się tak wyrażę. Szef nie troszczy się o takie drobnostki. Wszystko to jest na głowie Marcina. Marcin to ja, proszę pani.
Heyst zobaczył że oczy Leny zwróciły się ku sekretarzowi Jonesa i spoczęły bez wyrazu na jego twarzy. Lecz Ricardo patrzył gdzieś w przestrzeń i z lekkiemi przebłyskami uśmiechu na wargach podtrzymywał niestrudzenie rozmowę, wbrew milczeniu swych interlokutorów. Rozwodził się z dumą nad swoją dawną spółką z panem Jonesem, trwającą już przeszło cztery lata. Potom dodał, rzuciwszy okiem na Heysta:
— Odrazu można poznać że to prawdziwy pan, prawda?
— Wy wszyscy — rzekł Heyst z posępnym odcieniem w swym zwykłym, żartobliwym tonie — nie macie w moich oczach nic wspólnego z rzeczywistością.
Ricardo przyjął słowa Heysta w taki sposób, jakby się ich właśnie spodziewał, albo jakby mu było wszystko jedno co Heyst odpowie. Bawiąc się kawałkiem suchara, mruknął w roztargnieniu: „aha“, poczem westchnął i rzekł ze szczególnem spojrzeniem, które zdawało się nie sięgać w przestrzeń tylko zatrzymywać się w powietrzu bardzo blisko jego twarzy:
— Widać odrazu, że pan jest prawdziwym panem. Pan i mój szef powinniście się nawzajem zrozumieć. Szef oczekuje pana dziś wieczorem. Nie czuje się dobrze i trzeba nam już myśleć o wyjeździe.
Mówiąc te słowa, zwrócił się całem ciałem ku Lenie, lecz bez specjalnego wyrazu. Młoda kobieta oparła się o poręcz krzesła, skrzyżowawszy ramiona i patrzyła przed siebie, jakby była sama jedna w pokoju. Ale pod tym pozorem prawie bezmyślnej obojętności serce jej pałało od niebezpieczeństw i wzruszeń, które wdarły się w jej życie i rozkołysały jej duszę poczuciem niepojętej intensywności istnienia.
— Doprawdy? myślicie panowie o wyjeździe? — mruknął Heyst.
— Nawet i najlepsi przyjaciele muszą się rozstawać — wyrzekł zwolna Ricardo. — I wszystko w porządku, jeśli rozstają się po przyjacielsku. My obaj jesteśmy przyzwyczajeni do podróżowania. A pan lubi siedzieć na miejscu.
Widać było wyraźnie, że mówi to wszystko byle mówić i że uwagę jego pochłania jakiś cel nie mający związku z wymawianemi słowami.
— Chciałbym wiedzieć — rzekł Heyst z szyderczą uprzejmością — skąd pan może o mnie coś wiedzieć? — O ile pamiętam, nie zwierzałem się panu.
Ricardo, siedząc w głębi krzesła, patrzył w przestrzeń — od jakiegoś czasu wszyscy troje przestali udawać że jedzą — i odrzekł z roztargnieniem:
— Przecież każdy to widzi. — Wyprostował się nagłe i odsłonił wszystkie zęby w uśmiechu pełnym niezwykłego okrucieństwa, któremu zaprzeczała uprzejmość jego tonu. — O, mój szef to jest człowiek, który powie panu coś na ten temat. Chciałbym żeby pan się zdecydował pójść do szefa. On odrabia za nas obu wszystkie gadania. Zaprowadzę pana do niego dziś wieczorem. Szef nie czuje się dobrze i nie może się zdecydować na wyjazd, póki z panem nie pomówi.
Heyst podniósł wzrok i spotkał się z oczami Leny. Miał wrażenie, że za niewinnym ich wyrazem kryje się usilna chęć podszepnięcia mu czegoś. Wydało mu się że skinęła nieznacznie głową, potakując. Dlaczego? Jaki w tem mogła mieć cel? Czy to był podszept niejasnego instynktu? A może poprostu złudzenie jego zmysłów? Ale wśród szczególnych komplikacyj, które wdarły się do jego życia, wobec zwątpienia, pogardy i niemal rozpaczy, z jakiemi się do siebie odnosił, gotów był poddać się nawet złudnym pozorom, byle wywiodły go z ciemności tak nieprzeniknionych, że zaczynała go już ogarniać obojętność.
— Więc — powiedzmy że się zgadzam.
Ricardo nie skrywał zadowolenia, które zainteresowało Heysta przez chwilę.
— Nie chodzi im chyba o moje życie — pomyślał. — Cóżby im z niego przyszło.
Spojrzał przez stół ku Lenie. Wszystko jedno, czy skinęła głową czy nie. Jak zwykle gdy patrzył w jej nieświadome oczy, ogarnęła go tkliwa litość. Postanowił że pójdzie do Jonesa. Jej skinienie — złudne czy rzeczywiste — czy było wskazówką czy też wytworem wyobraźni — przeważyło szalę. Przyszło mu na myśl że w propozycji Ricarda nie kryła się prawdopodobnie żadna zasadzka. Byłoby to zanadto niemądre. Poco zwabiać podstępnie w pułapkę człowieka, który ma poprostu związane ręce i nogi?
Przez cały ten czas wzrok Heysta tkwił w młodej kobiecie zwanej przez niego Leną. Była równie nieodgadniona jak zwykle w spokojnej swej bierności, która nie opuszczała jej ani na chwilę odkąd zamieszkali razem na wyspie. Heyst wstał nagle z krzesła z uśmiechem tak zagadkowym i rozpaczliwym, że pan sekretarz Ricardo — którego oderwany wzrok chwytał wszystko co się działo wokoło — drgnął i pochylił się zlekka, jakby chciał dać nurka pod stół po swą broń; opanował się jednak natychmiast. Zdawało mu się przez chwilę, że Heyst skoczy na niego albo wyciągnie rewolwer, gdyż wytworzył sobie o Heyście pojęcie na własny obraz i podobieństwo. Zamiast jednak uczynić jedną z tych dwóch rzeczy, Heyst przeszedł przez pokój, otworzył drzwi i wysunął przez nie głowę, wyglądając na podwórze.
Zaledwie się odwrócił, Ricardo odnalazł pod stołem rękę Leny. Nie patrzył w jej stronę, lecz młoda kobieta poczuła dłoń szukającą nerwowo jej dłoni i nagły chwyt palców nad przegubem. Pochylił się nieco naprzód ale nie śmiał na nią spojrzeć. Baczny jego wzrok tkwił ciągle w plecach Heysta. Niezmiernie cichym, pogardliwym sykiem wypowiedział jako argument myśl, która opanowała go całkowicie:
— Widzi pani, on jest do niczego! Nie takiego trzeba pani człowieka!
Spojrzał na nią nareszcie. Wargi jej poruszyły się zlekka; zląkł się tego niemego ruchu. W następnej chwili usunęły się palce trzymające rękę Leny mocnym chwytem. Heyst zamknął drzwi. Idąc ku stołowi, minął się z kobietą którą, nazywano Almą — nie wiedziała dlaczego — a także i Magdaleną; z kobietą która tak długo nie mogła odgadnąć, poco właściwie istnieje. Nie zastanawiała się już teraz nad tą gorzką zagadką którą rozwiązało jej serce, przeniknięte oślepiającym, rozgorzałym żarem namiętnego postanowienia.




X

Lena przeszła obok Heysta jakby oblepiona dosłownie jakimś tajemniczym, posępnym i niszczącym blaskiem, w który się miała pogrążyć. Kotara w drzwiach sypialni opadła za nią sztywnemi fałdami. Bezmyślny wzrok Ricarda zdawał się śledzić muchę pląsającą przed nim w powietrzu.
— Prawda jak ciemno na dworze? — mruknął.
— Jednak dość jasno, abym mógł widzieć jak ten pański człowiek tam się kręci — rzekł Heyst powściągliwym tonem.
— Niby Pedro? Z trudem można go nazwać człowiekiem; gdyby nie to, nie lubiłbym go tak jak go lubię.
— Bardzo pięknie. Więc nazwijmy go pańskim szacownym wspólnikiem.
— Aha! Szacowny to on jest — sprawia się dobrze. W bójce można mieć z Piotra wielką pociechę. Jak nie warknie, jak się nie rzuci z zębami — o rety! Więc pan nie życzy sobie żeby się tu kręcił?
— Nie życzę sobie.
— Chce pan żeby stąd poszedł? — dopytywał Ricardo z przesadną naiwnością, którą Heyst przyjmował spokojnie; ale powietrze w pokoju wydawało się cięższe z każdem wymówionem słowem.
— Waśnie. Chcę żeby stąd poszedł. — Heyst zmuszał się do spokojnego tonu.
— E, to nic wielkiego. Możemy się obejść bez Pedra. Interes mojego szefa da się załatwić w ciągu dziesięciu minut rozmowy z... z drugim prawdziwym panem. Przez spokojną rozmowę!
Podniósł nagle złe, fosforyzujące oczy. Twarz Heysta ani drgnęła. Ricardo powinszował sobie że nie wziął rewolweru. Taki był rozjątrzony, że nie wiedział na co mógłby się ważyć. Rzekł wreszcie:
— Więc pan chce aby biedny, niewinny Piotr poszedł sobie precz nim zaprowadzę pana do szefa — o to panu chodzi?
— Tak, właśnie o to.
— Hm! Widać odrazu że pan jest prawdziwym panem — ciągnął Ricardo z ukrytym jadem — ale wszystkie te pańskie fanaberje mogłyby stanąć kością w gardle zwykłemu człowiekowi. Zresztą — niech tam. Wybaczy pan...
Wsadził palce do ust i wydał gwizd, który ugodził w bębenek Heysta jak cienka, ostra strzała powietrza. Ricardo ucieszył się bardzo z mimowolnego grymasu Szweda i czekał w niewzruszonym spokoju na skutek swego wezwania.
Pedro wpadł z gwałtownym, nieokrzesanym, pierwotnym impetem. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i ukazała się w nich dzika postać, gotowa rzucić się i w kilku skokach spustoszyć cały pokój; ale Ricardo podniósł otwartą dłoń i potwór wszedł spokojnie. Olbrzymie jego, nawpół otwarte łapy kołysały się przed pochylonym torsem. Ricardo spojrzał na niego z wściekłością.
— Marsz do łodzi — zrozumiane? Natychmiast!
Małe, czerwone oczki oswojonego potwora mrugały z wytężoną uwagą w gąszczu kudłów.
— No? Czemu nie idziesz? Zapomniałeś ludzkiej mowy, co? Nie wiesz co znaczy łódź?
Si, łódź — wybełkotał niepewnie potwór.
— No więc ruszaj tam — do łodzi u pomostu. Marsz! Siedź tam, albo leż, albo rób co ci się podoba byleś nie zasnął — póki nie usłyszysz że cię wzywam; wtedy biegnij tutaj. Rozkaz! Precz! wynoś się — vamos! Nie, nie tędy — przez frontowe drzwi. Bez fochów!
Pedro usłuchał z niezgrabnym pośpiechem. Gdy wyszedł, błysk bezlitosnej dzikości zagasł w żółtych oczach Ricarda i fizjognomja jego przybrała — pierwszy raz tego wieczoru — wyraz domowego kota, który czuje że się nim zajmują.
— Jeśli pan chce, może pan sprawdzić, czy nie idzie prosto w stronę krzaków. Za ciemno, co? Więc może pan pójdzie z nim aż do łodzi.
Heyst uczynił niewyraźny ruch przeczący.
— Nie wątpię że pójdzie do łodzi; ale skąd pewność że tam zostanie? Na to nie ma żadnej gwarancji.
— Tum cię czekał! — Ricardo wzruszył ramionami z filozoficznym spokojem. — Nic na to nie poradzę. Nikt nie może zaręczyć, że nasz Pedro zostanie w jakiemś miejscu dłużej niż mu się będzie chciało, chyba że mu się w łeb palnie; ale mówię panu: on ma święty respekt przede mną. Przybieram zawsze taką wściekłą minę, kiedy do niego mówię. A jednak nie chciałbym go za nic zastrzelić, broń Boże! — chyba w takim napadzie wściekłości, kiedy człowiek strzela do ulubionego psa. Niechże pan słucha. To jasne jak na dłoni. Nie dałem mu przecież żadnego znaku żeby zrobił co innego. Nie ruszy się z pomostu. No więc pójdzie pan teraz?
Nastało krótkie milczenie. Szczęki Ricarda ruszały się złowrogo pod skórą. Jego senne, okrutne oczy błądziły z lubością po pokoju. Heyst pohamował nagły ruch, zastanowił się chwilę i powiedział:
— Musi pan trochę poczekać.
— Poczekać trochę! poczekać! Za co on ma człowieka — za drewnianą figurę? — mruknął półgłosem Ricardo.
Znalazłszy się w sypialni, Heyst zamknął z trzaskiem drzwi za sobą. Ponieważ wyszedł z oświetlonego pokoju, nie mógł z początku nic zobaczyć, doznał jednak wrażenia że Lena wstaje z podłogi. Na jaśniejszem nieco tle otwartego okna głowa jej zarysowała się nagle bardzo niewyraźnie — jako nieuchwytna sylwetka ciemna i okrągła, bez twarzy.
— Leno, ja już idę. Idę zmierzyć się z tymi łajdakami. — Zdziwił się, czując dwoje ramion opadających mu na barki. — Myślałem że ty...
— Tak, tak! — szepnęła pośpiesznie.
Nie przytuliła się do niego, ani też nie usiłowała przyciągnąć go do siebie. Ręce jej leżały na barkach Heysta; zdawało mu się że Lena patrzy w ciemności w jego twarz. Zaczął teraz rozróżniać i jej twarz — owal bez żadnych rysów — i zobaczył wreszcie ją całą: czarną postać o nieokreślonych konturach.
— Ty masz czarną suknię, prawda, Leno? — zapytał prędko i tak cicho, że ledwie go mogła usłyszeć.
— Tak; stary gałgan.
— To dobrze. Włóż ją zaraz.
— Ależ dlaczego?
— Nie dla żałoby! — W jego zlekka ironicznym głosie zabrzmiał ton nie znoszący sprzeciwu. — Czy możesz ją wyszukać i ubrać się pociemku?
Odpowiedziała że tak; postara się to zrobić. Czekał nieruchomo. Wyobrażał sobie jej ruchy w odległym końcu pokoju; ale oczy jego, choć przyzwyczajone teraz do mroku, przestały zupełnie ją widzieć. Gdy zaczęła mówić, zadziwił się, słysząc jej głos tak blisko. Wypełniła jego rozkaz i zbliżyła się niewidzialna.
— Dobrze. Gdzie jest ten fjoletowy woal, który tu gdzieś widziałem? — zapytał.
Nie usłyszał odpowiedzi tylko lekki szelest.
— Gdzież ten woal? — powtórzył niecierpliwie.
Poczuł nagle na policzku jej oddech.
— Mam go w ręku.
— Doskonale! Słuchaj, Leno. W chwili gdy wyjdę z domu z tym łotrem, wymkniesz się przez tylne drzwi — natychmiast, nie tracąc ani chwili! — i pobiegniesz prosto do lasu. Moment naszego odejścia, to jedyna okazja do ucieczki; jestem pewien że ten człowiek nie wymknie mi się po drodze. Leć do lasu i ukryj się za zasłoną z zarośli między wielkiemi drzewami. Potrafisz z pewnością umieścić się naprzeciw frontowych drzwi. Boję się o ciebie; ale nikt tam ciebie nie znajdzie przed świtem — w tej czarnej sukni i z twarzą zasłoniętą ciemnym woalem. Czekaj w lesie póki nie wysunę stołu nawprost drzwi, i póki nie zobaczysz że gaszę trzy świece i zapalam jedną z powrotem; albo gdyby światła pogasły nim wrócę, czekaj aż zapalę trzy świece a później dwie z nich zgaszę. Gdy zobaczysz jeden z tych dwóch sygnałów, leć z powrotem ze wszystkich sił, bo to będzie znaczyło że czekam tu na ciebie.
Kiedy to mówił, Lena wyszukała i pochwyciła jego rękę. Nie ścisnęła jej; trzymała ją lekko, jakby nieśmiało, pieszczotliwie. To nie był uścisk, to było tylko nawiązanie kontaktu, jak gdyby się chciała upewnić że on jest przy niej i że jest czemś realnem, nietylko ciemniejszą plamą wśród mroku. Ciepło jej ręki udzieliło Heystowi dziwnego, poufnego odczucia jej całej istoty. Musiał pokonać wzruszenie, którego nigdy dotąd nie zaznał, a które omal że nie pozbawiło go odwagi. Ciągnął dalej, szepcąc poważnie:
— Ale jeśli tych sygnałów nie zobaczysz, niechaj ciebie nic nie znęci z powrotem do tego domu — trwoga, ciekawość, rozpacz czy nadzieja; — z pierwszym błyskiem świtu przekradnij się skrajem polanki póki nie trafisz na ścieżkę. Nie czekaj dłużej, bo prawdopodobnie nie będę żył już wtedy.
Szept słowa: „Nigdy!“ wpłynął mu do ucha, jakby ukształtował się sam w powietrzu.
— Znasz dobrze tę ścieżkę — ciągnął dalej. — Dojdź aż do barykady. Idź do Wanga — tak, do Wanga. Niech ciebie nic nie zatrzyma.
Wydało mu się że ręka Leny drgnęła zlekka.
— Najgorsze co cię może spotkać, to śmierć; ale on nie strzeli do ciebie. Nie, nie strzeli, jeśli mnie tam nie będzie. Zostań z krajowcami, z tymi dzikimi ludźmi, i nie bój się niczego. Będziesz budziła w nich większy strach niż oni w tobie. Davidson powinien prędko się zjawić. Wyglądaj wciąż przejeżdżającego parowca. Obmyśl jakim sygnałem go przywołasz.
Nie odpowiadała mu wcale. Zdawało się że ponure milczenie ciążące nad światem przeniknęło z zewnątrz i wypełniło pokój — gnębiący bezmiar milczenia bez światła i bez powietrza. Rzekłbyś że serce serc bić przestało i że kres przyszedł na wszystko.
— Zrozumiałaś? Masz wybiec w tej chwili z domu — szepnął Heyst z naciskiem.
Podniosła jego rękę do ust i puściła zaraz. Zaniepokoił się.
— Leno! — zawołał szeptem.
Już jej przy nim nie było. Nie śmiał sobie zaufać — nie odważył się nawet wyszeptać tkliwego słowa.
Zwracając się ku drzwiom, posłyszał głuchy jakiś łoskot gdzieś w domu. Aby otworzyć drzwi musiał podnieść kotarę, przyczem spojrzał poza siebie. Światło, sączące się cienkiemi strugami przez dziurkę od klucza i jedną czy dwie szpary, pozwoliło mu dostrzec wyraźnie Lenę całą w czerni, klęczącą przy łóżku i wspartą o nie głową i ramionami — w rozpaczliwej postawie pokutującej grzesznicy. Cóż to mogło oznaczać? Heystowi mignęło podejrzenie, że dzieje się naokoło niego wiele rzeczy, których nie jest w stanie zrozumieć. Ramię Leny oderwało się od łóżka, dając mu znak aby odszedł. Usłuchał pełen niepokoju.
Kotara spuszczona za nim jeszcze nie przestała się kołysać, gdy Lena zerwała się i przypadła do drzwi, nasłuchując dźwięków i słów w pochylonej, tragicznej postawie pełnej skupionej uwagi, z ręką przyciśniętą do piersi — jakby chciała stłumić bicie serca.
Heyst zastał sekretarza pana Jonesa w kontemplacji przed zamkniętem biurkiem. Można było przypuszczać, że Ricardo rozmyśla jakby się do niego włamać, ale odwrócił się nagle z twarzą tak zmienioną iż Heyst stanął w zdumieniu na widok wywróconych białek oczu, które mrugały w okropny sposób; zdawało się że Ricardo cierpi na jakieś kurcze.
— Myślałem że pan już nie przyjdzie — mruknął przez zęby.
— Nie wiedziałem że panu się śpieszy. Nawet gdyby wasz wyjazd zależał od tej rozmowy — jak pan mówi, — wątpię abyście się zdecydowali puścić się na morze w taką noc jak dzisiejsza — rzekł Heyst, ruchem ręki wskazując Ricardowi drogę.
Sekretarz opuścił pokój natychmiast, wyginając biodra i barki kociemi ruchami. W głuchej nocnej ciszy było coś okrutnego. Wielka chmura zasłaniająca pół nieba wisiała tuż nad ziemią, jak olbrzymia kurtyna kryjąca przygotowania do groźnego napadu. Gdy obaj mężczyźni zeszli z werandy, rozległ się za chmurą łoskot poprzedzony przez szybki, tajemniczy błysk światła na wodach zatoki.
— Oho! — rzekł Ricardo. — zaczyna się.
— To się może jeszcze skończyć na niczem — zauważył Heyst, idąc spokojnie naprzód.
— Nie! Niech przyjdzie burza! — rzekł z pasją Ricardo. — W to mi graj!
Gdy zbliżali się do drugiego domku, oddalony, głuchy grzmot warczał bezustanku a blade błyskawice, jedna za drugą, przelewały się przez wyspę falami zimnego ognia. Ricardo rzucił się nagle naprzód, wbiegł po schodach i wetknął głowę przez drzwi.
— Mam go tu, proszę pana! Niech go pan trzyma tak długo jak tylko się da — póki pan nie usłyszy mego gwizdu. Jestem na tropie.
Rzucił te słowa na pokój z niesłychaną szybkością i usunął się na bok aby przepuścić gościa, ale musiał czekać dość długą chwilę, ponieważ Heyst, zrozumiawszy o co mu chodzi, zwolnił pogardliwie kroku. Gdy Heyst wchodził do pokoju, zwykły jego, heystowski uśmiech igrał pod marsowemi wąsami.




XI

Dwie świece paliły się na wysokim pulpicie. Pan Jones, otulony szczelnie w stary lecz wspaniały szlafrok z niebieskiego jedwabiu, stał z łokciami przyciśniętemi do boków, zanurzywszy ręce w niesłychanie głębokich kieszeniach. Ten kostjum uwydatniał jego chudość. Pan Jones przypominał pomalowaną tykę, opartą o róg pulpitu, z zatkniętą na końcu wyschłą głową o wątpliwej dystynkcji. Ricardo ociągał się jeszcze we drzwiach. Stał, obojętny napozór na wszystko, i czekał stosownej chwili. W pewnym momencie, między dwoma migotami błyskawic, znikł z framugi — rozpłynął się w ciemnościach. Pan Jones zauważył natychmiast jego zniknięcie i porzucając swą pozę niedbałą i nieruchomą, zrobił kilka kroków obliczonych na to by znaleźć się między Heystem a drzwiami.
— Okropnie duszno — zauważył.
Heyst, stojąc w środku pokoju, postanowił mówić otwarcie.
— Nie przyszedłem tu aby rozmawiać o pogodzie. Pan zaszczycił mię poprzednio dość zagadkowem zdaniem. „Jestem tym, który jest“ — tak pan powiedział. Co to ma znaczyć?
Pan Jones, nie patrząc na Heysta, posuwał się wciąż z udanem roztargnieniem, aż wreszcie, znalazłszy się tam gdzie chciał, huknął o ścianę plecami blisko drzwi i podniósł głowę. Był podniecony tą rozstrzygającą chwilą; wybladła jego twarz błyszczała od potu. Krople zbiegały mu po zapadłych policzkach, prawie oślepiając upiorne oczy w kościstych jamach.
— To znaczy że jestem osobistością, z którą trzeba się liczyć. Nie — stać! Niech pan nie kładzie ręki do kieszeni — bardzo proszę!
Głos jego stał się nagle wściekły i przeraźliwy. Heyst drgnął; nastała chwila naprężonego milczenia, podczas której głęboki bas grzmotu warczał w oddali a framuga drzwi na prawo od Jonesa migotała niebieskawem światłem. Wreszcie Heyst wzruszył ramionami; spojrzał nawet na swoją rękę. Jednak nie włożył jej do kieszeni. Pan Jones, przylepiony do ściany, patrzył jak Heyst podnosi obie ręce ku końcom swych poziomych wąsów i wyczytał pytanie w spokojnych oczach gościa.
— To przez ostrożność — rzekł pan Jones zwykłym swym, głuchym tonem, ze śmiertelnym spokojem na twarzy. — Człowiek prowadzący tak swobodne życie jak pan zapewne to zrozumie. Wprawdzie jest pan osobą, o której dużo się mówi, panie Heyst, lecz o ile zrozumiałem, przyzwyczaił się pan używać delikatniejszej broni a mianowicie inteligencji; nie mogę jednak narażać się na skutki zastosowania przez pana metody... hm... bardziej brutalnej. Zamało jestem bezwzględny aby sprostać panu w walce na inteligencję; ale zapewniam pana, panie Heyst, że w tej drugiej metodzie pan mi nie dorówna. Trzymam pana na celu — już od chwili kiedy pan wszedł do pokoju. Tak; celuję w pana z kieszeni.
Podczas tej rozmowy Heyst spojrzał spokojnie przez ramię, zrobił krok w tył i usiadł w nogach polowego łóżka. Oparłszy się łokciem o kolano, objął dłonią policzek i zdawał się obmyślać co powie. Pan Jones, oparty o ścianę, czekał najwidoczniej aby Heyst zaczął mówić. Wobec jego milczenia postanowił sam się odezwać; ale namyślał się jeszcze. Bo choć uważał że najtrudniejszy krok już jest zrobiony, należało jednak posuwać się naprzód z niezmierną ostrożnością, aby ten człowiek — według określenia Ricarda — nie „stanął dęba“, co byłoby w najwyższym stopniu niedogodne. Powtórzył swoje poprzednie oświadczenie:
— Jestem człowiekiem, z którym trzeba się liczyć.
Tamten patrzył wciąż w podłogę, jakby był sam w pokoju. Nastąpiła pauza.
— Więc pan słyszał o mnie? — rzekł wreszcie Heyst, podnosząc oczy.
— Ja myślę! Mieszkaliśmy w hotelu Schomberga.
— Schom — — — Heyst utknął w środku słowa.
— Co panu jest, panie Heyst?
— Nic; mdli mię — rzekł Heyst z rezygnacją, wracając do poprzedniej pozy wyrażającej obojętność i zadumę. — Co znaczą te pańskie słowa, że trzeba się z panem liczyć? — spytał po chwili tonem jaknajspokojniejszym. — Ja pana nie znam.
— Widać odrazu, że należymy do tej samej — sfery — zaczął pan Jones z omdlewającą ironją, maskującą czujność wytężoną do ostatecznych granic. — Coś musiało wyrzucić pana poza nawias — może oryginalność pańskich zapatrywań. A może pańskie upodobania.
Pan Jones pozwolił sobie na okropny swój uśmiech. Jego rysy miały w spokoju ciekawy wyraz złej, znużonej surowości; ale gdy się uśmiechał, twarz jego nabierała czegoś dziecinnego i przykrego. Ponowny, silniejszy jeszcze grzmot wtargnął hałaśliwie do pokoju i zamarł w oddali.
— Jakoś nie bierze pan tego z dobrej strony — rzekł pan Jones, ale pomyślał jednocześnie że interes rozwija się całkiem pomyślnie. Ten człowiek — rzekł do siebie — nie ma odwagi stanąć do walki. Ciągnął głośno dalej: — Jakże to? Przecież pan się nie spodziewa że wszyscy będą zawsze panu ulegali. Pan jest człowiekiem światowym.
— A pan? — przerwał mu niespodziewanie Heyst. — Jak pan siebie określi?
— Ja, mój panie? W pewnem znaczeniu... tak, w pewnem znaczeniu jestem światem we własnej osobie, który przybył złożyć panu wizytę. W innem znów znaczeniu jestem wygnańcem — prawie wyrzutkiem społeczeństwa. Jeśli zaś pan woli pogląd mniej materjalistyczny, jestem czemś w rodzaju losu — odwetem który czeka na swoją godzinę.
— Pragnąłbym z duszy aby pan był najpospolitszym łotrem! — rzekł Heyst, podnosząc spokojny wzrok na pana Jonesa. — Możnaby wówczas z panem wręcz się rozmówić i spodziewać się niejakiej ludzkości. A tu tymczasem...
— Nie cierpię gwałtu i wszelkiej dzikości tak jak i pan — oświadczył pan Jones, który opierał się wprawdzie omdlewająco o ścianę, lecz przemawiał silnym głosem. — Może pan zapytać mojego Marcina czy tak nie jest. Żyjemy, proszę pana, w wieku pełnym łagodności. A przytem nasz wiek jest pozbawiony przesądów. Słyszałem że i pan jest od nich wolny. Niech pan się nie zgorszy, jeśli powiem panu wyraźnie że dybiemy na pańskie pieniądze — czy też ja sam na nie dybię, jeśli pan woli złożyć na mnie całą odpowiedzialność. Pedro, naturalnie, wie o tem tyle co i każde inne zwierzę. Ricardo zaś należy do gatunku wiernych giermków — zgadza się ze mną bezwzględnie we wszystkich moich myślach, życzeniach, a nawet fantazjach.
Pan Jones wyciągnął z kieszeni lewą rękę, wyjął chustkę z drugiej kieszeni i zaczął obcierać pot z czoła, karku i brody. Był tak podniecony, że widać było jak oddycha. W długim szlafroku wyglądał na rekonwalescenta, który lekkomyślnie przecenił swoje siły. Heyst — krzepki, o szerokich barach — przypatrywał mu się bardzo spokojnie, siedząc w końcu polowego łóżka z rękami na kolanach.
— Ale prawda — rzekł — gdzież on jest, ten pański giermek? Włamuje się do mego biurka?
— Toby było brutalne. Ale cóż, brutalność jest jednym z warunków życia — ton szefa Ricarda był zlekka drwiący. — Możliwe to, ale nieprawdopodobne. Marcin jest trochę brutalny; natomiast pan, panie Heyst, wcale nie jest brutalny. Bogiem a prawdą, nie wiem właściwie, gdzie jest Marcin. W ostatnich czasach był trochę tajemniczy; ale pokładam w nim całkowite zaufanie. Nie! niech pan nie wstaje, panie Heyst!
Złowrogość upiornej twarzy pana Jonesa była wręcz nieopisana. Heyst, który poruszył się był zlekka, zdumiał się tem odkryciem.
— Nie miałem zamiaru wstawać — rzekł.
— Proszę uprzejmie aby pan siedział — nalegał pan Jones omdlewającym głosem, lecz w czarnych jamach jego oczu pojawiły się stanowcze błyski.
— Gdyby pan był lepszym obserwatorem — rzekł Heyst z chłodną pogardą — byłby pan odrazu wymiarkował, że nie mam przy sobie żadnej broni.
— Możliwe; ale proszę, niech pan nie rusza rękami. Bardzo im dobrze tam gdzie są. To dla mnie za gruba afera abym mógł ryzykować.
— Gruba afera? — powtórzył Heyst ze szczerem zdumieniem. — Mój Boże! Tego o co wam chodzi bardzo tu jest mało — i wogóle nie ma tu nic wartościowego.
— Naturalnie że pan musi tak mówić, — ale my słyszeliśmy zupełnie co innego — odparł natychmiast pan Jones z tak okropnym grymasem, że niepodobna było uważać go za rozmyślny.
Twarz Heysta sposępniała. Zmarszczył brwi.
— Co pan słyszał? — zapytał.
— Mnóstwo rzeczy, proszę pana, mnóstwo rzeczy — oświadczył pan Jones. Usiłował powrócić do swego omdlewającego tonu pełnego wyższości. — Słyszeliśmy naprzykład o niejakim Morrisonie, pańskim dawnym wspólniku.
Heyst nie mógł pohamować lekkiego ruchu.
— Aha! — rzekł pan Jones z upiorną radością na twarzy.
Stłumiony grzmot był podobny do echa odległej kanonady odbywającej się gdzieś pod horyzontem, a obaj mężczyźni zdawali się jej przysłuchiwać w posępnem milczeniu.
— Skończy się na tem, że ta djabelska potwarz doprawdy pozbawi mię życia — pomyślał Heyst.
Potem roześmiał się nagle. Pan Jones przysłuchiwał mu się jak złowrogie widmo.
— Niech się pan śmieje ile się panu podoba — rzekł. — Ja, który zostałem wyszczuty z mojej sfery przez wysoce moralnych osobników, nie widzę nic zabawnego w tej historji. Ale otośmy się zeszli, panie Heyst — i będzie pan musiał teraz zapłacić za swoją zabawę.
— Niech mi pan wierzy, że naopowiadano panu wstrętnych łgarstw — zauważył Heyst.
— Oczywiście, pan musi tak mówić, — to zupełnie naturalne. W gruncie rzeczy nie słyszałem bardzo wiele. Właściwie słyszał to Marcin. To on zbiera informacje i tak dalej. Chyba pan nie przypuszcza, że rozmawiałem z tem bydlęciem Schombergiem więcej niż to było konieczne. Zwierzał się Marcinowi.
— Głupota tej kanalji jest tak wielka, że staje się aż groźną — rzekł Heyst jakby do siebie.
Myśl jego zwróciła się machinalnie ku Lenie wędrującej przez las, osamotnionej i struchlałej. Czy ją kiedy zobaczy? Poczuł że traci panowanie nad sobą. Ale pokrzepiła go trochę myśl, że jeśli Lena usłuchała jego poleceń, nie jest prawdopodobnem aby ci ludzie ją znaleźli. Nie wiedzieli że wyspa ma jeszcze innych mieszkańców. Heyst przypuszczał że gdy już z nim skończą, zanadto im się będzie spieszyło aby tracić czas na pogoń za jakąś przepadłą dziewczyną.
Wszystko to przeleciało błyskawicznie przez głowę Heysta, tak jak się myśli w chwili niebezpieczeństwa. Spojrzał badawczo na pana Jonesa, który oczywiście nie zdjął ani na chwilę wzroku ze swej ofiary. Heyst powziął nagle przekonanie, że ten wyrzutek społeczeństwa z wysokich sfer, to zatwardziały, bezlitosny łotr.
Drgnął na dźwięk głosu pana Jonesa.
— Naprzykład opowiadanie, że Chińczyk uciekł z pańskiemi pieniędzmi, byłoby z pańskiej strony zupełnie bezcelowe. Człowiek, mieszkający na wyspie sam na sam z Chińczykiem, postara się ukryć dobrze tego rodzaju majątek — tak aby nawet sam djabeł...
— Oczywiście — mruknął Heyst.
Pan Jones wytarł sobie po raz drugi lewą ręką kościste czoło, patykowaty kark, szczęki podobne do brzytwy i wychudłą brodę. Głos jego znów się załamał a wygląd stał się jeszcze bardziej smętny i złowrogi, jak u złego, bezlitosnego trupa.
— Rozumiem o co panu chodzi — krzyknął — ale niech pan się nie spuszcza zanadto na swój spryt. Pan nie wygląda mi na bardzo sprytnego, panie Heyst. Ja też sprytny nie jestem. Zdolności moje biegną po innej linji. Za to Marcin...
— Który zajęty jest w tej chwili plądrowaniem w mojem biurku...
— Chyba nie. Chciałem właśnie powiedzieć że Marcin znacznie jest sprytniejszy od Chińczyka. Czy pan wierzy w wyższość rasy, panie Heyst? Co do mnie, wierzę stanowczo. Marcin jest jedyny do wyszperania takich sekretów jak naprzykład pańskie.
— Takich sekretów jak moje! — powtórzył gorzko Heyst. — Więc życzę mu żeby był zadowolony z tego co wyszpera.
— To bardzo uprzejmie z pańskiej strony — zauważył pan Jones, który zaczynał już wzdychać do powrotu Marcina. Choć przy stoliku do gry odznaczał się niezwykłem opanowaniem, choć był nieustraszony w nagłej bójce, przekonał się, że ta nieco specjalna robota wyczerpuje mu nerwy.
— Siedź pan spokojnie na miejscu! — krzyknął ostro.
— Powiedziałem panu że nie mam broni — rzekł Heyst, krzyżując ramiona na piersiach.
— Jestem doprawdy skłonny panu uwierzyć — zgodził się poważnie pan Jones. — To dziwne! — rozmyślał głośno, zwracając na Heysta ciemne jamy oczów. Wtem dodał: — Ale mam cel określony: zatrzymać pana w tym pokoju. Niech pan nieostrożnym ruchem nie doprowadzi do tego abym strzaskał panu kolano, albo wogóle zrobił coś w tym rodzaju. — Przesunął język po wargach, które były suche i czarne, podczas gdy czoło połyskiwało wilgocią. — Nie wiem czy nie byłoby lepiej zrobić to odrazu.
— Człowiek, który rozmyśla, jest zgubiony — rzekł Heyst z szyderczą powagą.
Pan Jones puścił uwagę mimo uszu. Zdawało się że jest pogrążony w rozpamiętywaniu.
— Nie mogę mierzyć się z panem na siłę — rzekł zwolna, utkwiwszy czarny wzrok w człowieku siedzącym w nogach łóżka. Mógłby pan skoczyć...
— Czy pan chce wzbudzić w sobie strach? — spytał Heyst znienacka. — Zdaje mi się że panu brakuje odwagi do działania. Czemuż pan zaraz tego nie zrobi?
Pan Jones, srodze obrażony, parsknął jak dziki kościotrup.
— Może to panu wydać się dziwnem, ale nie robię tego z powodu mego pochodzenia, wychowania, tradycji, dawnych stosunków i tym podobnych drobnostek. Nie każdy umie się pozbyć przesądów dżentelmena z taką łatwością jak pan, panie Heyst. Niech się pan nie troszczy o moją odwagę. Gdyby pan na mnie skoczył, dostałby pan — wpół drogi powietrznej, że się tak wyrażę — coś co uczyniłoby pana najzupełniej nieszkodliwym przy lądowaniu. Nie — nie trzeba aby pan się co do nas mylił, panie Heyst. Jesteśmy właściwie — hm — bandytami; i chodzi nam o owoce pańskiej pracy jako — hm — szczęśliwego oszusta. Tak to już jest na świecie: raz bierz, raz dawaj!
Pochylił ciężko głowę na lewe ramię. Zdawało się że wyczerpał już swoją żywotność, że nawet jego powieki zapadły się jeszcze głębiej w kościstych jamach. Tylko cienkie, jadowite, cudownie zarysowane brwi zlekka ściągnięte, zdradzały wolę i zdolność ukąszenia — jakieś śmiertelne, nieprzezwyciężone zło.
— Owoce! Oszust! — powtórzył Heyst obojętnie i prawie bez pogardy. — Zadajecie sobie niezmierny trud pan i pański wierny giermek — aby zgnieść pusty orzech. Niema tu żadnych „owoców“, jak to sobie wyobrażacie. Jest tylko kilka funtów, które możecie wziąć, jeśli chcecie: i ponieważ pan nazwał siebie bandytą...
— Ta-a-ak! — przeciągnął pan Jones. — Raczej bandytą niż oszustem. Otwarta walka przynajmniej!
— Bardzo pięknie! Tylko pozwoli pan sobie powiedzieć, że niema na świecie dwóch bardziej obałamuconych bandytów — na całym świecie.
Heyst wypowiedział te słowa z taką siłą, że pan Jones zesztywniał i stał się jak gdyby jeszcze cieńszy i wyższy w stalowo-niebieskim szlafroku, na tle bielonej ściany.
— Obałamuconych przez głupiego, łajdackiego hotelarza! — ciągnął dalej Heyst. — Znęcił was, jak się nęci dzieci obietnicą łakoci.
— Ja nie rozmawiałem wcale z tą wstrętną bestją — mruknął kwaśno pan Jones — ale przecież potrafił przekonać Marcina, który wcale nie jest głupi.
— Przypuszczam że musiał bardzo pragnąć aby go przekonano — rzekł Heyst uprzejmym tonem, tak dobrze znanym na wyspach. — Nie chciałbym dotknąć pana wzruszającej wiary w pańskiego — pańskiego towarzysza, ale to musi być najbardziej łatwowierny ze wszystkich bandytów na świecie. Co pan sobie właściwie wyobraża? Gdyby ta wersja o moich bogactwach była nawet prawdziwa, czy pan myśli że Schomberg byłby jej wam udzielił ze szczerego altruizmu? Czy bywa tak na świecie, panie Jones?
Dolna szczęka Jonesa opadła na chwilę, ale wnet zaciął pogardliwie zęby i rzekł z upiorną wyrazistością:
— Ten hotelarz, to tchórzliwa bestja! Bał się nas i chciał się nas pozbyć, jeśli pan chce wiedzieć, panie Heyst. Co do mnie, to nie przypuszczałem, aby materjalna przynęta była tak bardzo wielka, ale nudziłem się i postanowiliśmy dać się przekupić. Nie żałuję tego. Przez całe życie szukałem wrażeń — i okazało się że pan jest rzeczywiście człowiekiem nie mieszczącym się w zwykłych ramach. Marcinowi naturalnie chodzi o rezultat materjalny. To człowiek prosty, i wierny — i nadzwyczajnie zmyślny.
— Aha! jest już na tropie — słowa Heysta brzmiały teraz jak uprzejme i ponure szyderstwo — ale ten trop nie jest jednak na tyle wyraźny, aby można było zastrzelić mię bez dalszych ceregieli. Czy Schomberg nie wskazał panom dokładnie, gdzie przechowuję owoce swoich grabieży? Brrr! Czy pan nie widzi że byłby wam opowiedział pierwszą lepszą historję — prawdziwą, czy fałszywą — dla bardzo prostej przyczyny? Z zemsty — ze ślepej nienawiści. Co za wstrętny idjota!
Pan Jones nie wyglądał na bardzo poruszonego tą wiadomością. W otwartych drzwiach na prawo od niego migotały bez ustanku odległe błyskawice a grzmot dudnił wciąż irytująco, podobny do bełkotu olbrzyma mruczącego coś zarozumiale.
Heyst przezwyciężył niezmierną odrazę do wymienienia tej, której postać ukryta w lesie tkwiła wciąż przed jego oczami tragiczna i wzruszająca, wzniosła, budząca litość i prawie święta dla niego. Ciągnął dalej z zakłopotaniem i pośpiechem:
— Gdyby nie dziewczyna, którą Schomberg prześladował obłąkaną i wstrętną namiętnością i która oddała mi się w opiekę — ten hotelarz nie byłby nigdy... ale pan wie o tem dobrze!
— Ależ nie wiem! — wybuchnął pan Jones ze zdumiewającym ogniem. — Ten człowiek chciał mi kiedyś opowiadać o jakiejś dziewczynie, którą stracił, ale powiedziałem mu że nie myślę wysłuchiwać przeklętych babskich historji. Więc to miało związek z panem?
Heyst przypatrywał się spokojnie wybuchowi pana Jonesa, lecz wreszcie zaczął tracić cierpliwość.
— Cóż to za komedja? Przecież mi pan nie powie, że pan nie wiedział że ja... że dziewczyna jest tutaj?
Po nieruchomym połysku białek pana Jonesa można było poznać iż oczy jego zastygły w głębi czarnych jam. Skamieniał w bezruchu.
— Tutaj! Jest tutaj! — krzyknął. Niepodobna było nie odczuć w jego tonie zdumienia, zgorszonego niedowierzania — i czegoś w rodzaju lękliwego wstrętu.
Heyst poczuł także wstręt, ale innego rodzaju. On również nie wierzył Jonesowi. Żałował że wspomniał wogóle o Lenie; ale to się już stało, a teraz poniósł go zapał dysputy z obłąkanym bandytą.
— Czyż to możliwe aby pan nie wiedział o tym ważnym fakcie? — dopytywał Heyst. — O tej jednej, jedynej prawdzie w całym steku kłamstw, którym pan tak łatwo uwierzył?
— Nie, nie wiedziałem — krzyknął pan Jones. — Ale Marcin wiedział! — dodał słabym szeptem, który ledwie dosięgnął uszu Heysta.
— Trzymałem ją w ukryciu tak długo jak tylko się dało — rzekł Heyst. — Może pan zrozumie moje powody, zważywszy pańskie wychowanie, tradycje i tak dalej.
— Wiedział — wiedział o tem! — zawodził pan Jones głuchym głosem. — Wiedział o niej od samego początku!
Oparty całym ciężarem o ścianę, pan Jones nie pilnował już Heysta. Wyglądał jak człowiek, który ujrzał rozwartą przepaść pod nogami.
— Jeżeli mam go zabić, to jest chwila właściwa — pomyślał Heyst, ale nie poruszył się wcale.
Nagle pan Jones poderwał głowę, wpatrując się w niego z szyderczą wściekłością.
— Miałbym wielką ochotę strzelić panu w łeb — pustelniku goniący za spódnicami, człowieku z księżyca nie mogący wytrzymać bez... Nie! Zastrzelę — ale nie pana. Zastrzelę tego drugiego kobieciarza — tego przebiegłego intryganta, hultaja, rozamorowanego gagatka! I golił się — golił się pod samym moim nosem. Strzelę mu w łeb!
— Zwarjował — pomyśłał Heyst, przestraszony nagłą wściekłością widma.
Czuł, że od chwili wejścia do tego pokoju nie był jeszcze w tak wielkiem niebezpieczeństwie — tak blisko śmierci. Obłąkany bandyta — to zaiste zabójcza kombinacja. Nie wiedział, nie mógł wiedzieć że pan Jones dość był na to bystry, aby dojrzeć koniec swego panowania nad myślami i uczuciami idealnego sekretarza: aby dojrzeć bliskie załamanie się wierności Ricarda. Wmieszała się w to kobieta! Młoda kobieta, która najwidoczniej miała władzę budzenia w mężczyznach wstrętnego szaleństwa. Władza jej została wypróbowana już w dwóch wypadkach: na ohydnym hotelarzu i drugi raz na tym wąsatym mężczyźnie. Pan Jones wpatrywał się w niego z odrazą raczej niż gniewem, a śmiercionośna prawa ręka drgała mu w kieszeni. Stracił z oczu cel całej wyprawy w nagłem i przytłaczającem poczuciu grożącego mu niebezpieczeństwa. To poczucie rozjątrzyło pana Jonesa; ale objektem jego wściekłości nie był ten wąsaty mężczyzna. W chwili gdy Heyst myślał, że życie jego nie jest warte i szeląga, usłyszał że Jones zwraca się do niego bez sztucznej, impertynenckiej omdlałości lecz z wybuchem gorączkowego zdeterminowania.
— Niech pan posłucha: zawrzyjmy rozejm — rzekł pan Jones.
Heyst zanadto był zgnębiony aby się zdobyć na uśmiech.
— Czy ja walczyłem z panem? — zapytał ze znużeniem. — Jakże pan może się spodziewać że przypiszę jakiekolwiek znaczenie pańskim słowom? Wydaje mi się pan wynaturzonym, nieczułym bandytą. Nie posługujemy się tym samym językiem. Gdybym panu powiedział z jakiej przyczyny tu jestem i mówię do pana, nie uwierzyłby mi pan, ponieważby pan nie zrozumiał. Przyczyną tą nie jest w żadnym razie miłość do życia, z którem już dawno wziąłem rozbrat — choć może nie dość zupełny; ale jeśli chodzi o pańskie życie, powtarzam panu że z mojej strony niebezpieczeństwo nie groziło panu ani przez chwilę. Nie mam żadnej broni.
Pan Jones przygryzł dolną wargę w głębokiej zadumie. Upłynęła dobra chwila nim spojrzał na Heysta.
— Co? Nie ma pan broni? — Nagle wybuchnął gwałtownie: — Mówię panu, że człowiek z towarzystwa nie może się mierzyć z pospolitem stadem. A jednak trzeba się nimi posługiwać. Nie ma pan broni, co? A przypuszczam że ta pańska dziewczyna to coś bardzo pospolitego. Nie wydaje mi się prawdopodobnem aby ją pan wyłowił w jakim salonie. Zresztą one są wszystkie jednakowe. Więc pan nie ma broni! Szkoda. Jestem w daleko większem niebezpieczeństwie niż to, które panu grozi czy też groziło przedtem — chyba że grubo się mylę. Ale nie mylę się — znam swojego człowieka!
Twarz jego straciła bezmyślny wygląd; sypnął gradem ostrych wykrzykników, które wydały się Heystowi jeszcze bardziej obłąkane od wszystkiego co mówił poprzednio.
— Na śladzie! Na tropie! — krzyknął, zapominając się do tego stopnia, że zaczął tańczyć z wściekłości na środku pokoju.
Heyst przypatrywał mu się jakby urzeczony przez ten szkielet w jaskrawym szlafroku, poruszający się konwulsyjnie niby groteskowa zabawka na końcu niewidzialnego sznurka. Nagle pan Jones uspokoił się.
— Powinienem był zwąchać co się święci. Wiedziałem zawsze że stamtąd przyjdzie niebezpieczeństwo. — Przeszedł nagle do poufnego tonu, utkwiwszy grobowy wzrok w Heyście. — A jednak osaczył mnie ten drab — jak najgłupszego z idjotów. Strzegłem go zawsze przed takiemi przeklętemi wpływami i mimo wszystko złapał mię w potrzask. Golił się pod moim nosem — i nic nie odgadłem!
Przeraźliwy śmiech, który rozległ się po ściszonych, poufnych zwierzeniach, brzmiał tak wyraźnie po warjacku, że Heyst wstał jak pod działaniem sprężyny. Pan Jones odstąpił o parę kroków, ale nie wyglądał na zaniepokojonego.
— To jasne jak dzień! — wyrzekł żałośnie i zamilkł.
Framuga drzwi za Jonesem zamigotała sinym blaskiem i odgłosy jak gdyby bitwy morskiej, toczonej gdzieś na dalekim horyzoncie, wypełniły gorączkową pauzę. Pan Jones przechylił głowę na ramię. Nastrój jego zmienił się zupełnie.
— I cóż pan powie, bezbronny człowieku? Czy pójdziemy zobaczyć, co tam zatrzymuje tak długo mego wiernego Marcina? Prosił abym zabawiał pana przyjacielską rozmową, póki nie zbada dostatecznie tego tropu. Ha, ha, ha!
— Plądruje z pewnością po moim domu — rzekł Heyst.
Był oszołomiony. Zdawało mu się że wszystko to jest zagadkowym snem lub może obmyślonym do najdrobniejszych szczegółów żartem nie z tego świata, uknutym przez upiora we wspaniałym szlafroku.
Pan Jones spojrzał na Heysta z ohydnym, trupim uśmiechem pełnym niezbadanej ironji i wskazał na drzwi. Heyst wyszedł pierwszy. Uczucia jego tak się przytępiły, że wszystko mu było jedno kiedy dostanie kulą w plecy.
— Jak duszno! — rozległ się obok niego głos pana Jonesa. — Ta idjotyczna burza denerwuje mnie. Cieszyłbym się gdyby zaczęło padać, choć zmoknąć jest niemiło. Przytem te nieznośne grzmoty mają dobrą stronę: zagłuszają nasze kroki. Błyskawice są mniej wygodne. Oho, jaki pański dom oświetlony! Mój sprytny Marcin używa na pańskich świecach. On należy do tej sfery, która nie uznaje ceremonij, sfery pozbawionej wdzięku, niegodnej zaufania i tak dalej.
— To ja zostawiłem palące się świece aby oszczędzić mu fatygi.
— Pan rzeczywiście przypuszczał, że on przyjdzie do pańskiego domu? — spytał pan Jones ze szczerem zainteresowaniem.
— Byłem o tem przekonany. Z pewnością jest tam i teraz.
— A panu to nie przeszkadza?
— Nie!
— Doprawdy? — pan Jones zatrzymał się w zdumieniu. — Nadzwyczajny człowiek z pana — rzekł podejrzliwie i ruszył naprzód tuż obok Heysta.
Martwa cisza owładnęła Heystem; wszystkie jego władze duchowe przestały działać. Mógł w tej chwili z łatwością pchnąć Jonesa, przewrócić go i znaleźć się w paru skokach poza obrębem strzału; ale nawet o tem nie pomyślał. Wola jego zamarła ze znużenia. Posuwał się naprzód automatycznie ze spuszczoną głową, niby wzięty do niewoli przez złą siłę wcieloną w szkielet, który wstał z grobu, ubrany jak na maskaradę. Pan Jones prowadził; szli wielkiemi krokami. Echa odległych grzmotów zdawały się iść ich śladem.
— Ale, ale — rzekł pan Jones, jak gdyby nie umiejąc powstrzymać ciekawości — czy pan nie jest niespokojny o tę — brrr — o tę czarującą istotę, której pan zawdzięcza całą przyjemność naszej wizyty?
— Umieściłem ją w bezpiecznem miejscu — rzekł Heyst. — Postarałem się aby jej nic nie groziło.
Pan Jones położył mu rękę na ramieniu.
— Doprawdy? Niech pan patrzy! Czy tak pan to sobie wyobrażał?
Heyst podniósł głowę. Wśród migotania błyskawic pusta polanka po lewej stronie ukazywała się na mgnienie oka, aby znów się w mroku pogrążyć wraz z nieuchwytnemi zarysami rzeczy dalekich, zblakłych, nieziemskich. Ale w jaskrawo oświetlonym kwadracie okna Heyst zobaczył tę kobietę — którą pragnął ujrzeć raz jeszcze w życiu — siedzącą jak gdyby na tronie, z rękoma spoczywającemi na poręczach fotelu. Miała na sobie czarną suknię; jej twarz była blada a głowa opadła marząco na piersi. Widział jej postać tylko do kolan. Miał ją przed oczami — tam, w tym pokoju, żyjącą ponurą rzeczywistością. To nie była szydercza wizja. Lena nie schroniła się w lesie; była tutaj! Siedziała w fotelu, napozór bezsilna lecz bez trwogi, czule pochylona naprzód.
— Czy może pan zrozumieć tę ich siłę? — wionął Heystowi prosto w ucho gorący oddech Jonesa. — Czy może być wstrętniejszy widok? To wystarcza aby człowiekowi zohydzić całą ziemię. Zdaje się że znalazła pokrewną sobie duszę. Niech pan przysunie się bliżej. Jeżeli będę musiał pana wkońcu zastrzelić, to umrze pan wyleczony.
Heyst zrobił krok naprzód pod naciskiem lufy rewolweru opartej o jego plecy. Czuł ją wyraźnie, ale nie czuł ziemi pod nogami. Stopień za stopniem weszli zwolna po schodach, lecz Heyst wcale sobie z tego sprawy nie zdawał. Niepewność wdarła się do jego duszy — niepewność w nowej postaci, bezkształtna i ohydna. Zdawało mu się, że ogarnia go całego, że przenika mu do członków i rozchodzi się po wnętrznościach. Zatrzymał się nagle na myśl, że człowiek, który doświadcza podobnego uczucia, nie ma po co żyć na świecie — a może już wcale nie żyje.
Dom, las, polanka — wszystko drżało nieustannie; ziemia, a nawet i niebo, wstrząsały się ciągle i jedyną nieporuszoną rzeczą w dygocącym wszechświecie było wnętrze oświetlonego pokoju a w nim kobieta w czerni, siedząca w świetle ośmiu świec. Padał na nią jaskrawy, nieznośny blask, od którego bolały oczy; ten blask zdawał się przepalać mózg Heysta promieniami piekielnego żaru. W chwilę później olśniony jego wzrok dostrzegł Ricarda siedzącego opodal na podłodze i zwróconego plecami do drzwi, ale niezupełnie; widać było z boku jego podniesioną twarz i oczy, zapatrzone w nieprzytomnem uniesieniu i zachwycie.
Chwyt twardych szponów pana Jonesa odsunął Heysta nieco wtył. Wśród huku grzmotów, które wzbierały potężnie i znów ginęły wdali, Jones szepnął mu szyderczo do ucha: „Naturalnie!“
Wielki wstyd ogarnął Heysta — bezsensowne i obłąkane poczucie winy. Jones ciągnął go wciąż dalej w mrok werandy.
— To jest coś poważnego — mówił, sącząc upiorny jad prosto do ucha Heysta. — Musiałem nieraz zamykać oczy na drobne jego wybryki; ale to jest coś poważnego. Znalazł swoją bratnią duszę. Dusze cuchnące błotem, bezwstydne i przebiegłe! I ciała także z błota — z rynsztokowego błota! Mówię panu, że nie nam mierzyć się z podłym motłochem. Nawet ja dałem się prawie nabrać! Prosił mię aby pana zatrzymać, póki nie da sygnału. Nie pana będę musiał zastrzelić ale jego. Nie zniósłbym go teraz przy sobie nawet pięciu minut.
Potrząsnął zlekka ramieniem Heysta.
— Gdyby pan nie wspomniał przypadkiem o tej istocie, nie dożylibyśmy obaj świtu. Zabiłby pana wychodzącego ode mnie — u stóp schodów — a potem przyszedłby i wsadziłby mi ten sam nóż między żebra. On nie ma przesądów. Im podlejsze pochodzenie, tem większa swoboda tych prostych natur!
Wciągnął ostrożnie świszczący dech i szepnął z niepokojem:
— Przejrzałem go nawskroś; widzę teraz, że o mało co nie wystrychnął mnie na dudka.
Wyciągnął szyję aby zajrzeć bokiem do pokoju. Heyst zrobił także krok naprzód pod lekkim naciskiem tej szczupłej ręki, obejmującej mu ramię cienką, kościstą obręczą.
— Patrz pan! — plótł cieniutkim głosem — z upiorną poufałością — szkielet zwarjowanego bandyty prosto do ucha Heysta. — Patrz pan na tego prostodusznego Acisa, który całuje sandały nimfy zanim dobierze się do jej ust! Zapomniał o wszystkiem i nie słyszy groźnej fujarki Polifema rozlegającej się już blisko — gdybyż ją mógł usłyszeć! Niech pan się trochę pochyli.




XII

Ricardo wrócił jak na skrzydłach do domku Heysta i zastał Lenę czekającą już na niego. Gdy ujrzał ją — całą w czerni — radosne jego uniesienie ustąpiło natychmiast trwożnej, drżącej uległości wobec jej bladej twarzy i spokoju nieruchomej postaci — spokoju wprost zdumiewającego dla Ricarda, który miał już sposobność doświadczyć siły jej członków i nieugiętego ducha. Po odejściu Heysta Lena wyszła ze swego pokoju i usiadła pod portretem, aby czekać na powrót mężczyzny zwiastującego przemoc i śmierć. Gdy podnosiła kotarę, przejęła ją wielka troska płynąca ze świadomości że jest nieposłuszną ukochanemu — troska złagodzona przez uczucie, którego doznawała już dawniej: ogarnęła ją łagodna fala przejmującej słodyczy. Postępowanie Leny nie było wynikiem przelotnego impulsu; uległa wpływom bardziej istotnym i potężniejszym choć mniej określonym. Nie kierowała nią wola ale jakaś siła bardziej istotna, która znajdowała się jakby poza nią. Lena nie opierała się na żadnych konkretnych danych; nie obmyśliła żadnego planu. Widziała przed sobą tylko jeden cel — rozbrojenie śmierci, dzikiej, nagłej, niepoczytalnej, śmierci czyhającej na człowieka do którego należała; a śmierć była wcielona w nóż gotów ugodzić go w serce. Nie wątpiła wcale że grzechem było rzucenie się w jego ramiona. Wiedziona natchnieniem, które zstępuje czasem zgóry na przeciętnych ludzi — dla ich dobra lub zła — rozumiała że uczucie Heysta dla niej jest tylko gwałtownym i szczerym porywem ciekawości i współczucia — rzeczy przemijających. Nie znała go. Gdyby miał odejść od niej i zniknąć na zawsze, nie zrobiłaby mu żadnej wymówki i nie miałaby do niego żalu, gdyż pozostawiłby jej coś niezmiernie rzadkiego i cennego — poczucie że przez swą odwagę zasłużyła na jego uściski, ocalając mu życie.
Teraz pochłaniała ją tylko jedna sprawa: jak zdobyć nóż Ricarda, znamię i symbol skradającej się śmierci — i to było przyczyną jej drżenia, rumieńców oblewających ją warem i zimnych dreszczy. Ręce Leny trzęsły się z niecierpliwości, spragnione tego strasznego przedmiotu, który raz zobaczyła i którego nie mogła zapomnieć.
Wyciągnęła instynktownie ręce nagłym ruchem i Ricardo stanął jak wryty między drzwiami i krzesłem na którem siedziała — stanął z bezwzględnem posłuszeństwem zdobytego mężczyzny, którego cierpliwość jest niewyczerpana. Jego uległość zmieszała Lenę. Słuchała namiętnych uniesień Ricarda, straszliwych zachwytów i okropniejszych jeszcze wyznań miłosnych. Potrafiła nawet spojrzeć mu prosto w oczy — skośne, ruchliwe oczy, błyskające dzikiem pożądaniem.
— Nie! — mówił już spokojniej, wyrzuciwszy z siebie ognisty potok słów, w którym najdziksze miłosne zaklęcia zlewały się z zalotnemi błaganiami. — Więcej już na to nie pójdę! Zaufaj mi. Przecież mówię rozsądnie. Patrz jak spokojnie bije mi serce. Było dziś tak z dziesięć razy, że kiedy ty, ty, ty! stanęłaś przede mną w myśli, zdawało mi się że serce roztrzaska mi żebra albo wyskoczy przez gardło. Zakołatało się na śmierć moje serce, czekając na ten wieczór, na tę chwilę. A teraz jest już bez sił; patrz, jakie spokojne!
Zrobił krok naprzód, ale jasny jej głos zabrzmiał rozkazująco:
— Ani kroku dalej!
Zatrzymał się z uśmiechem idjotycznego ubóstwienia na ustach, z radosnem posłuszeństwem mężczyzny, który mógł każdej chwili porwać ją w objęcia i rzucić na ziemię.
— Ach! gdybym był dziś rano ścisnął cię za gardło i zrobił co mi się podobało, nie dowiedziałbym się nigdy jaka jesteś! A teraz wiem. Jesteś cudem! A i ja także — w swoim rodzaju. Mam siłę i mam rozum. Gdyby nie ja, bylibyśmy już nieraz przepadli. To ja obmyślam wszystko, to ja układam plany dla mego pana. Ale znudził mi się już stary — brrr! A twój znudził ci się także, prawda? Ty, ty!
Dygotał cały. Wyrecytował litanję pieszczotliwych słów, bezwstydnych i tkliwych, i nagle zapytał:
— Dlaczego nic do mnie nie mówisz?
— Bo moją rolą jest słuchać — rzekła, uśmiechając się do niego zagadkowo, z rumieńcem na policzkach i wargami zimnemi jak lód.
— Ale odpowiesz mi na pytanie?
— Tak — odrzekła, a oczy jej rozszerzyły się, jak gdyby się czemś nagle zainteresowała.
— Gdzie ten łup? Czy wiesz?
— Nie! Jeszcze nie wiem.
— Ale przecież tu jest gdzieś schowany łup, na który warto się połakomić?
— Tak mi się zdaje. Ale kto wie? — dodała po chwili.
— Wszystko jedno! — odparł niedbale. — Mam dosyć tego pełzania na brzuchu. Mój skarb — to ty! Wynalazłem cię tutaj, gdzie ten człowiek cię zakopał abyś gniła dla przeklętej jego przyjemności!
Obejrzał się, szukając krzesła, poczem znów zwrócił ku niej mętne oczy i niewyraźny uśmiech.
— Zmęczony jestem jak pies — rzekł i usiadł na podłodze. — Zmęczyłem się tak dziś rano, gdym przyszedł tutaj i zaczął z tobą rozmawiać, a teraz taki jestem wyczerpany, jakbym wylał z żył całą krew serdeczną — po to abyś pluskała w niej białemi nóżkami.
Siedziała nieporuszenie; skinęła tylko głową w zadumie. Wszystkie jej władze skupiły się po kobiecemu na pragnieniu jej serca — na tym nożu — podczas gdy mężczyzna u jej nóg plótł wciąż po warjacku, przymilny i dziki, dochodząc prawie do szału w swem uniesieniu. Ale on także dążył do określonego celu.
— Dla ciebie! Dla ciebie poświęcę pieniądze, poświęcę życie wszystkich ludzi prócz mego życia! Potrzeba ci człowieka, władcy który pozwoli ci oprzeć pantofelek na swoim karku; a nie tchórza co znudzi się tobą po roku — a ty nim. A wówczas co? Nie należysz do takich, którzy siedzą cicho — tak samo jak ja. Żyję dla siebie — i ty też będziesz żyła dla siebie a nie dla szwedzkiego barona. Oni wysługują się takimi jak ty i ja. Prawdziwy pan, to zawsze coś lepszego od pryncypała; ale trzeba nam zawiązać we dwoje spółkę przeciwko wszystkim hipokrytom. Powędrujemy w świat, ty i ja — oboje wolni i szczerzy. Ty nie jesteś ptakiem, któryby w klatce wytrzymał. Powędrujemy razem w świat, bo jesteśmy z tych ludzi, co to nigdy domu nie mają. Urodzone z nas włóczęgi!
Słuchała go z najwyższą uwagą, jak gdyby jakieś nieoczekiwane słowo mogło jej dać wskazówkę jak zawładnąć tym nożem, tym okropnym sztyletem — jak rozbroić wcielony mord, żebrzący o miłość u jej stóp. I znów kiwnęła mu głową w zadumie, wzniecając błyski w żółtych oczach tkwiących z ubóstwieniem w jej twarzy. Gdy przysunął się nieco bliżej, nie wzdrygnęła się w duszy. To się stać musiało. Niech się dzieje co chce, byleby nóż znalazł się w jej ręku. Ricardo zaczął mówić jeszcze poufałej.
— Spotkaliśmy się — i godzina ich wybiła — rzekł, patrząc w górę w jej oczy. — Spółka między mną i moim starym musi trzasnąć. Niema dla niego miejsca tam gdzie jesteśmy we dwoje. Oho, zastrzeliłby mnie jak psa. Bądź spokojna! Ten instrument rozstrzygnie całą sprawę nie dalej jak dziś w nocy.
Uderzył się po zgiętej nodze pod kolanem i zobaczył ze zdumieniem że twarz młodej kobiety się rozjaśnia; pochlebiło mu to bardzo. Podała się ku niemu skwapliwie i wyczekująco z ustami rozchylonemi po dziewczęcemu, z wypiekami na bladej twarzy, dygocząc i oddychając gorączkowo.
— Mój ty cudzie, mój dziwie — moje szczęście i moja radości — tyś jedna na miljon! Nie! tyś jedna jedyna na świecie! Znalazłaś we mnie swego człowieka! — szeptał drżącym głosem. — Słuchaj! Oni rozmawiają z sobą po raz ostatni; z twoim starym załatwię się także dziś koło północy!
Nie drgnąwszy nawet, szepnęła, gdy tylko ustąpiło nagłe ściśnięcie serca i gdy zdołała dobyć głosu:
— Z nim — to nie spieszyłabym się zanadto.
Pauza, która poprzedziła jej słowa i ton głosu sprawiały wrażenie rozważnej rady.
— Dobra z ciebie, rozsądna dziewczyna! — zaśmiał się cicho z drapieżną wesołością, przyczem barki jego poruszyły się kocim, falistym ruchem a skośne oczy sypnęły iskrami. — Myślisz ciągle o tym jego trzosie. Dobry z ciebie kompan, niema co! A jaka z ciebie będzie przynęta! No, no!
Dał się porwać na chwilę uniesieniu, ale wnet twarz jego pociemniała.
— Nie! Żadnej zwłoki. Za cóż ty masz człowieka — za strach na wróble? Myślisz że tylko kapelusz na nim i ubranie a w środku nic — że nie ma mózgu, żeby sobie różne rzeczy wyobrażać? Nie! — ciągnął gwałtownie — on już nigdy nie wejdzie do tego twego pokoju — nigdy w życiu!
Zapadło milczenie. Ricardo sposępniał szarpany zazdrością i nawet na Lenę nie spojrzał. Wyprostowała się, poczem powoli, stopniowo, chyliła się nad nim coraz niżej i niżej, jakby chcąc wpaść w jego objęcia. Wreszcie spojrzał na nią, zatrzymując ją nieświadomie.
— Posłuchaj! Ty, która umiesz zmóc mężczyznę gołemi rękami, czy potrafiłabyś... czy potrafiłabyś dźgnąć kogoś takiem narzędziem jak mój nóż?
Rozwarła szeroko oczy i uśmiechnęła się dziwnie do niego.
— Skąd ja mogę wiedzieć? — szepnęła czarownym głosem. — Może mi pan pokaże jak ten nóż wygląda?
Nie odrywając wzroku od jej twarzy, wyciągnął nóż z pochwy — krótkie, szerokie, okrutne podwójne ostrze o kościanej rękojeści — i dopiero wtedy zwrócił nań oczy.
— Dobry przyjaciel — rzekł z prostotą. — Weź i zważ go w ręku — zaproponował.
W chwili gdy się pochyliła aby wziąć nóż z jego ręki, zapalił się błysk w jej tajemniczych oczach — czerwony błysk wśród białej mgły, która spowijała porywy i tęsknoty jej duszy. Dopięła celu! Żądło śmierci znalazło się w jej rękach; jad żmii, która wkradła się do jej raju, był oto w jej mocy, a łeb gadu prawie że pod jej stopą. Ricardo, wyciągnięty na macie pokrywającej podłogę, przysuwał się wciąż bliżej i bliżej do krzesła na którem siedziała.
Wszystkie jej myśli skupiły się w jednym wysiłku; jak zatrzymać przy sobie tę broń, która zdawała się wcielać wszelkie niebezpieczeństwa i wszelkie groźby na tej ziemi opanowanej przez śmierć. Lena odezwała się z cichym śmiechem, którego radosne uniesienie uszło uwagi Ricarda:
— Nie spodziewałam się że mi pan kiedy tę rzecz powierzy!
— Dlaczegożby nie?
— Z obawy abym znienacka nie ugodziła tem pana.
— Dlaczegożby? Za tę ranną historję? Nigdy w życiu! Ty się nie będziesz mścić za to. Przebaczyłaś mi przecież. Ocaliłaś mnie! I wzięłaś nade mną górę. Zresztą coby ci z tego przyszło?
— Nic — przyznała.
Czuła w głębi serca, że nie umiałaby użyć sztyletu; że gdyby przyszło do walki, musiałaby rzucić go i bronić się gołemi rękoma.
— Posłuchaj: kiedy puścimy się w świat, będziesz mnie zawsze nazywała mężem. Słyszysz?
— Tak — rzekła, zbierając siły do walki, w jakiejkolwiekby nadeszła postaci.
Nóż leżał na jej kolanach. Lekkiem poruszeniem nóg ukryła go w fałdach sukni i złożyła ręce ze splecionemi palcami na kolanach, które zacisnęła rozpaczliwym ruchem. Groźny przedmiot znikł nareszcie z widoku. Poczuła że pot oblewa ją całą.
— Ja tam nie będę się krył z tobą jak ten nicpoń, ten laluś, ten kpiarz. Będziesz moją dumą i moim kompanem. Czy to nie lepszy los niż gnić na tej wyspie dla pańskiej przyjemności i czekać aż ten Szwed puści cię kantem?
— Będę czem tylko pan zechce — rzekła.
W upojeniu podpełzał coraz bliżej za każdem jej słowem, za każdem poruszeniem.
— Daj mi nogę — żebrał nieśmiałym szeptem w pełnem poczuciu swej władzy nad nią.
Niech się dzieje co chce, myślała Lena, byle tylko rozbroić i uniemożliwić mord — póki siły nie wrócą do jej członków, póki nie zdobędzie się na decyzję. Odporność jej osłabła wskutek łatwości z jaką jej przyszło zwycięstwo. Wysunęła nieco stopę z pod brzegu sukni; Ricardo rzucił się na nią chciwie. Nie zdała sobie nawet z tego sprawy. Myślała o lesie, do którego Heyst kazał jej uciekać. Tak, las — tam należało ujść z groźnym łupem, żądłem pokonanej śmierci. Ricardo obejmował jej nogę w kostce, przyciskając raz po raz usta do podbicia, szepcząc zdyszane słowa nakształt szlochów, wydając dźwięki wyrażające jak gdyby zmartwienie i rozpacz. Żadne z nich nie słyszało grzmotu, który warczał w oddali, modulując gniewnie potężny swój głos. Cały świat nazewnątrz wstrząsał się nieustannie wokół martwej ciszy pokoju, gdzie profil ojca Heysta, ujęty w ramy, patrzył surowo w przestrzeń.
Nagle Ricardo poczuł kopnięcie nogi którą pieścił — kopnięcie tak gwałtowne pod szyją, że pchnięty wstecz znalazł się odrazu w wyprostowanej, klęczącej pozycji. Wyczytał grożące mu niebezpieczeństwo z kamiennych oczu Leny i w chwili gdy zrywał się na nogi, posłyszał wyraźnie na tle groźnego ryku burzy krótki odgłos strzału, który częściowo ogłuszył go jak uderzenie. Odwrócił rozpaloną głowę i ujrzał Heysta stojącego we drzwiach. Mignęło mu przez głowę, że ten drab stanął dęba. Przez jakąś część sekundy patrzył w oszołomieniu na podłogę, szukając noża. Nie mógł go dojrzeć.
— Dźgnij go ty! — zawołał do Leny ochrypłym głosem i rzucił się naoślep ku tylnym drzwiom.
Był to odruch samozachowawczego instynktu, ale rozum mówił Ricardowi że nie ujdzie żywy z pokoju. Jednak dopadł drzwi, które rozwarły się z hukiem pod jego ciężarem, i natychmiast zatrzasnął je za sobą. Wówczas oparł się o nie ramieniem, z rękami na klamce, ogłuszony i samotny wśród nocy pełnej wstrząsów i mrukliwych gróźb, i usiłował się opamiętać. Starał się zdać sobie sprawę czy dostał tylko jeden postrzał. Ramię jego było mokre od krwi cieknącej z głowy. Obmacał czaszkę nad uchem i stwierdził że został tylko draśnięty, ale nagłość całego zajścia pozbawiła go sił na chwilę.
Cóż u djabła dzieje się z szefem, że pozwala grasować temu drabowi? A może szef — już nie żyje?
Cisza panująca w pokoju przerażała go. Nie było mowy aby mógł tam wrócić.
— Ale ona potrafi dać sobie radę — mruknął.
Miała jego nóż. Teraz ona stała się niebezpieczną, podczas gdy on był rozbrojony i do niczego na razie. Odszedł cichaczem, zataczając się, ode drzwi; czuł ciepłą krew zbiegającą mu ciurkiem po karku. Postanowił zbadać, co się stało z szefem i zaopatrzyć się w broń ze zbrojowni w kufrach.




XIII

Pan Jones, strzeliwszy ponad ramieniem Heysta, uznał za stosowne zemknąć. Jak przystało widmu, znikł z werandy bez najlżejszego szelestu. Heyst wszedł, potykając się, do pokoju i rozejrzał się wokoło. Wszystkie przedmioty — książki, połysk starego srebra znany mu z dzieciństwa i nawet portret na ścianie — wszystko wydało mu się mgliste i nierealne. Doznał wrażenia, że te przedmioty są niemymi wspólnikami w niesłychanym spisku, który rozegrał się we śnie; że — on Heyst — ocknął się właśnie z uczuciem iż nigdy już nie będzie mógł zamknąć oczu. Zmusił się ze zgrozą do spojrzenia na Lenę. Siedziała wciąż na krześle, pochyliwszy nisko nad kolanami twarz ukrytą w dłoniach. Heyst przypomniał sobie nagle Wanga. Jakie to wszystko stało się jasne i jakie niesłychanie zabawne! Lena wyprostowała się zwolna i oparła o poręcz krzesła; odjąwszy ręce od twarzy, przycisnęła je do piersi, jakby się czuła wzruszona do głębi widokiem Heysta, który stał wpatrzony w nią z ponurą ciekawością i zgrozą. Byłby poczuł dla niej litość, gdyby nie tryumfujący wyraz jej twarzy, który wstrząsnął nim i wytrącił go z równowagi. Zaczęła mówić z radosnem uniesieniem:
— Wiedziałam że wrócisz w porę! Jesteś ocalony. Ja to zrobiłam! Nigdy, nigdy nie byłabym dopuściła — — Głos jej zamarł a oczy promieniały ku niemu jak słońce przez mgłę. — Nie dopuściłabym nigdy aby mi go odebrał. Mój ukochany!
Schylił poważnie głowę i rzekł swym uprzejmym, heystowskim tonem:
— Postępowanie twoje było zapewne instynktowne. Kobiety mają swoją własną broń. A ja byłem bezbronny — widzę teraz że byłem bezbronny przez całe życie. Możesz się chlubić swoją zaradnością i głęboką znajomością swej natury; ale powiedziałbym że tamta druga postawa, pełna wstydu, miała swój urok. Bo jesteś pełna uroku!
Uniesienie znikło z jej twarzy.
— Nie trzeba abyś teraz ze mnie żartował. Dziękowałam właśnie Bogu z głębi grzesznego serca, że potrafiłam to zrobić — że darował mi ciebie w ten sposób, o ukochany! mój jedyny, mój — nareszcie!
Patrzył w nią jak oszalały. Zaczęła się nieśmiało przed nim usprawiedliwiać że nie usłuchała jego wskazówek. Każdy ton czarownego jej głosu ranił go dotkliwie i z bólu trudno mu było zrozumieć jej słowa. Odwrócił się od niej; ale nagłe załamanie się jej głosu i dziwne zająknięcie sprawiło że się obejrzał. Na białej szyi Leny blada twarz zwisła jak kwiat na łodydze, więdnący w okrutnej posusze. Spojrzał na nią zbliska z zapartym oddechem, i wydało mu się że czyta jakąś straszną wieść w jej oczach. W chwili gdy powieki jej opadły jak pod naciskiem niewidzialnej siły, porwał ją z krzesła i nie zwracając uwagi na niespodziany, metaliczny brzęk, który rozległ się na podłodze, poniósł ją do drugiego pokoju. Przeraziła go bezwładność jej ciała. Złożył ją na łóżku; wybiegłszy, chwycił ze stołu czteroramienny kandelabr i rzucił się z powrotem, zdzierając wściekłem targnięciem kotarę, która kołysała się przed nim bez sensu; ale postawiwszy kandelabr na stoliku obok łóżka, stanął bezczynnie. Zdawało mu się że nic tu już zrobić nie można. Objął ręką brodę i patrzył ze skupieniem na spokojną jej twarz.
— Czy tem została zraniona? — zapytał Davidson, którego Heyst ujrzał nagle obok siebie ze sztyletem Ricarda w ręku. Heyst nie dał poznać ani słowem że poznaje Davidsona lub dziwi się jego obecności; rzucił tylko na niego spojrzenie pełne niewypowiedzianej zgrozy i jakby tknięty nagłą furją zaczął rozrywać stanik Leny. Leżała bez czucia pod jego rękami. Wówczas jęknął tak przejmująco, że Davidson wzdrygnął się w duszy; była to ciężka skarga człowieka, który pada ugodzony w ciemnościach.
Stali obaj ramię w ramię, patrząc ponuro na mały, czarny otwór, przebity przez kulę Jonesa pod krągłą piersią o białości olśniewającej i jakby świętej. Pierś ta wznosiła się i opadała nieznacznie — tak nieznacznie że tylko kochające oczy mogły w niej odkryć słabe tętno życia. Heyst krążył bezgłośnie po pokoju z twarzą spokojną lecz zmienioną nie do poznania; zwilżył ręcznik i położył go na małej ranie; nie było tam prawie śladu krwi, któraby mogła skazić czar i powab tego śmiertelnego ciała.
Powieki Leny drgnęły. Rozejrzała się sennie, pogodnie, jakby była tylko zmęczona wysiłkiem, któremu zawdzięczała olbrzymie zwycięstwo odniesione w służbie miłości: wydarcie żądła śmierci. Ale oczy jej otworzyły się szeroko na widok sztyletu Ricarda, łupu zdobytego na pokonanej śmierci, który Davidson trzymał wciąż machinalnie.
— Dajcie mi to! — wyrzekła. — To moje.
Davidson złożył symbol zwycięstwa w jej słabe dłonie, wyciągnięte do niego niewinnym ruchem dziecka sięgającego po zabawkę.
— To dla ciebie — wyszeptała, zwracając oczy na Heysta. — Nie zabijaj nikogo.
— Nie zabiję! — rzekł Heyst, biorąc sztylet i kładąc go jej ostrożnie na piersiach, w chwili gdy ręce jej opadały bezsilnie.
Słaby uśmiech znikł z wyrazistych warg Leny, a głowa osunęła się głębiej w poduszki, przybierając majestatyczną bladość i nieruchomość marmuru. Ale po rysach, które zdawały się zastygać już na zawsze w swej nowej piękności, przebiegło straszne choć lekkie drżenie. Spytała głośno ze zdumiewającą siłą:
— Co mi jest?
— Jesteś ranna, kochanie — rzekł Heyst spokojnym głosem. Davidson odwrócił się przy tych słowach i oparł czoło o słup w nogach łóżka.
— Ranna? To też zdawało mi się że mię coś uderzyło.
Grzmot przestał wreszcie warczeć nad Samburanem i świat materjalnych kształtów już się nie wstrząsał w blasku wynurzających się gwiazd. Duch Leny, gotów już z pod nich ulecieć, radował się swym tryumfem, wierząc w zwycięstwo odniesione nad śmiercią.
— Już nigdy — szepnęła. — Już nigdy tak nie będzie! Ukochany mój — zawołała słabym głosem — uratowałam cię! Dlaczego nie weźmiesz mnie w ramiona i nie uniesiesz daleko od tej głuszy?
Heyst pochylił się nisko nad Leną, klnąc swą przesubtelnioną duszę, której szatański krytycyzm wobec życia zatrzymywał nawet w tej chwili szczery okrzyk miłości na ustach. Nie śmiał dotknąć Leny, a ona nie miała już siły zarzucić mu rąk na szyję.
— Któż inny byłby to zrobił dla ciebie? — szepnęła przejęta dumą.
— Nikt na świecie — odpowiedział szeptem z nieukrywaną rozpaczą.
Usiłowała się podnieść, ale udało jej się tylko dźwignąć trochę głowę z poduszki. Heyst pośpieszył wsunąć ramię pod jej kark lękliwym i łagodnym ruchem. Poczuła odrazu ulgę jak po pozbyciu się nieznośnego ciężaru, i cieszyła się że zdjął z niej niezmierne znużenie, które ją zmogło po bohaterskim czynie. W radosnem uniesieniu ujrzała się w czarnej sukni na łóżku, ogarniętą wielkim spokojem, i jego widziała nad sobą, jak pochylał się z żartobliwym uśmiechem, gotów ponieść ją w silnych ramionach i zawrzeć nazawsze w najskrytszej głębi serca. Zachwyt przeniknął całą jej istotę, przejawiając się uśmiechem niewinnej, dziewczęcej radości; i z tą niebiańską jasnością na wargach wydała ostatnie tchnienie w porywie tryumfu, szukając oczu ukochanego w mrokach śmierci.




XIV

— Tak, ekscelencjo — rzekł Davidson swym spokojnym głosem — więcej ludzi zginęło w tej całej historji — mam na myśli białych — niż poległo żołnierzy w niejednej z bitew ostatniej wojny Aczyńskiej.
Davidson rozmawiał z ekscelencją, ponieważ wypadki, które nazywano ogólnie „tajemnicą Samburanu“, wzbudzały na archipelagu taką sensację, że nawet ludzie z najwyższych sfer pragnęli poinformować się u źródła. Davidson został wezwany na audjencję przez wysokiego urzędnika, który odbywał właśnie objazd.
— Pan znał dobrze zmarłego barona Heysta?
— Właściwie to nikt z tutejszych ludzi nie może się pochwalić że znał go dobrze — rzekł Davidson. — To był dziwny człowiek. Wątpię czy on sam zdawał sobie z tego sprawę, jaki jest dziwny. Ale wszyscy wiedzieli że czuwam nad nim z życzliwością. Dlatego też doszło mnie ostrzeżenie, które sprawiło że zawróciłem z drogi w środku podróży i popłynąłem do Samburanu; ale niestety przybyłem już zapóźno.
Nie rozwodząc się nad tem szeroko, Davidson wyjaśnił dygnitarzowi słuchającemu go z uwagą, że pewna kobieta, żona niejakiego Schomberga, właściciela hotelu, usłyszała jak dwóch rzezimieszków-szulerów wypytywało jej męża o dokładne położenie wyspy. Doszło jej uszu tylko kilka słów tyczących się sąsiedniego wulkanu, ale to wystarczyło aby obudzić jej podejrzenia, „któremi“, ciągnął Davidson, „podzieliła się ze mną, ekscelencjo. Okazało się, że te podejrzenia były aż nadto słuszne!“
— To bardzo sprytnie ze strony tej kobiety — zauważył wielki człowiek.
— Ona jest daleko sprytniejsza niż ludzie naogół przypuszczają — rzekł Davidson.
Ale powstrzymał się od wyjawienia właściwej przyczyny, która pobudziła władze umysłowe pani Schomberg. Biedna kobieta bała się śmiertelnie, aby Lena nie znalazła się znowu w pobliżu zadurzonego Wilhelma. Davidson powiedział tylko ekscelencji, że niepokój Schombergowej i jemu się udzielił; wyznał także iż w drodze na Samburan ogarnęły go wątpliwości, czy podejrzenia jej są ugruntowane.
— Dostałem się w jedną z tych głupich burz, które krążą często koło wulkanu, i z trudnością przybiłem do brzegu — opowiadał Davidson. — Musiałem wjechać wolniutko i prawie poomacku do zatoki Djamentów. Zdaje mi się, że nikt nie byłby mógł usłyszeć jak spuszczałem kotwicę, nawet gdyby mię oczekiwano.
Przyznał że powinien był wysiąść natychmiast; ale na brzegu panowała zupełna ciemność i spokój absolutny. Zawstydził się swej impulsywności. Jakby to głupio wyglądało, gdyby obudził człowieka wśród nocy tylko poto, aby go zapytać jak się miewa! A przytem, wobec tego że na wyspie przebywała kobieta, obawiał się by Heyst nie uznał jego wizyty za niczem nieusprawiedliwione natręctwo.
Pierwszą oznaką, świadczącą że dzieje się coś niedobrego, była wielka, biała łódź z trupem bardzo kudłatego człowieka, niesiona prądem i obijająca się o kadłub parowca. Davidson spostrzegł ją i, nie tracąc już czasu, wysiadł natychmiast na brzeg — sam, naturalnie, przez delikatność.
— Przyszedłem w samą porę aby być przy śmierci tej biednej dziewczyny, opowiadałem już o tem ekscelencji — ciągnął Davidson. — Nie będę mówił, co działo się potem z Heystem. Rozmawiał ze mną. Zdaje się że jego ojciec miał lekkiego bzika i przewrócił w głowie synowi jeszcze w czasach wczesnej młodości. Ciekawy był człowiek z tego Heysta. Ostatnie słowa, które powiedział do mnie gdy wyszliśmy na werandę, były:
— „Ach, panie Davidson — biada człowiekowi, którego serce nie nauczyło się zamłodu ufać, kochać — i pokładać w życiu nadzieję!“
— Gdy staliśmy tam, chwilę przedtem nim go opuściłem — powiedział mi bowiem że chce pozostać sam ze swoją zmarłą — usłyszeliśmy burkliwy głos, wołający od strony krzaków porastających wybrzeże:
— „Czy to pan, proszę pana?“
— „Tak, to ja“.
— „Ojej! Myślałem że ten łotr skończył już z panem. Stanął dęba i o mało co nie dał mi rady. Od tej chwili skradałem się tędy i owędy, szukając pana“.
— „A ja tu jestem“ — wrzasnął nagle drugi głos, poczem rozległ się strzał.
— „Tym razem nie chybił go“ — rzekł do mnie Heyst z goryczą i odszedł do pokoju.
— Wróciłem na pokład, tak jak Heyst sobie tego życzył. Nie chciałem być natrętem wobec jego cierpienia. Później, około piątej rano, kilku z moich majtków przybiegło do mnie z krzykiem, że pali się na wybrzeżu. Wylądowałem oczywiście natychmiast. Główny dom był w ogniu. Żar nie pozwolił nam się zbliżyć. Pozostałe dwa domki zapaliły się jeden za drugim jak łuczywo. Do samego południa nie można było posunąć się dalej niż do końca pomostu u brzegu.
Davidson westchnął spokojnie.
— Pan chyba jest pewien, że baron Heyst nie żyje?
— Jest już tylko popiołem, ekscelencjo — rzekł Davidson, sapiąc zlekka — i on, i ta dziewczyna. Rozmyślanie nad martwem jej ciałem było pewnie nad jego siły — a ogień wszystko oczyszcza. Chińczyk, o którym mówiłem ekscelencji, pomagał mi na drugi dzień w poszukiwaniach, gdy zgliszcza nieco ochłodły. To, co znaleźliśmy, upewniło nas o losie Heysta. Ten Chińczyk to nie jest zły człowiek. Powiedział mi że szedł lasem za Heystem i za dziewczyną z litości — a także i przez ciekawość. Potem obserwował domek Heysta, póki nie zobaczył że Heyst wychodzi po obiedzie i że Ricardo wraca sam. Gdy tak kręcił się naokoło domku, przyszło mu na myśl że lepiej puścić łódź z prądem, aby te łotry nie dostały się drogą okrężną do wsi — przez wodę i nie zaatakowały mieszkańców od strony morza strzałami z rewolwerów i karabinów. Uważał że te djabły zdolne są do wszystkiego. Więc ruszył spokojnie wzdłuż pomostu, a gdy wskoczył do łodzi by ją odczepić, kudłaty człowiek, który prawdopodobnie w niej drzemał, porwał się z miejsca, warcząc — i wówczas Wang zastrzelił go. Potem odepchnął łódź tak daleko, jak tylko mógł — i odszedł.
Nastąpiła pauza. Wkrótce Davidson podjął znów spokojnym tonem:
— Niech Bóg zaopiekuje się tem co ogień oczyścił. Wiatr i deszcz zajmą się popiołami. Trupa tego pomocnika, czy sekretarza — czy jak tam się nazywał ten wstrętny łotr — zostawiłem gdzie padł, aby puchł i gnił w słońcu. Jego zwierzchnik strzelił mu prosto w serce. Potem ten Jones poszedł zapewne na pomost aby zobaczyć co się dzieje z łodzią i z tym kudłatym sługą. Prawdopodobnie musiał wpaść do wody przypadkiem — a może i nie przypadkiem. Łódź i człowiek jego przepadli; przekonał się że został sam, że sprawki jego wykryte, że dostał się w potrzask. Któż to wie? Woda jest w tem miejscu bardzo przejrzysta; widziałem go zwiniętego w kłębek na dnie między dwoma palami. Wyglądał jak kupa kości w niebieskim jedwabnym worku, z którego sterczały tylko nogi i głowa. Wang ucieszył się bardzo, kiedyśmy go znaleźli. Oświadczył że teraz niebezpieczeństwo już minęło i wybrał się zaraz na drugą stronę wzgórza, aby sprowadzić z powrotem do chaty swoją kobietę z plemienia Alfuro.
Davidson wyjął chustkę i obtarł pot z czoła.
— Wtedy poszedłem sobie, ekscelencjo. Nic już tam nie miałem do roboty.
— Oczywiście — przyznał dygnitarz.
Davidson zamyślił się i przez chwilę zdawał się jeszcze coś rozważać, wreszcie szepnął ze spokojnym smutkiem:
— Nic a nic!


Październik 1912 — maj 1914.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.