Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jakoś nie bierze pan tego z dobrej strony — rzekł pan Jones, ale pomyślał jednocześnie że interes rozwija się całkiem pomyślnie. Ten człowiek — rzekł do siebie — nie ma odwagi stanąć do walki. Ciągnął głośno dalej: — Jakże to? Przecież pan się nie spodziewa że wszyscy będą zawsze panu ulegali. Pan jest człowiekiem światowym.
— A pan? — przerwał mu niespodziewanie Heyst. — Jak pan siebie określi?
— Ja, mój panie? W pewnem znaczeniu... tak, w pewnem znaczeniu jestem światem we własnej osobie, który przybył złożyć panu wizytę. W innem znów znaczeniu jestem wygnańcem — prawie wyrzutkiem społeczeństwa. Jeśli zaś pan woli pogląd mniej materjalistyczny, jestem czemś w rodzaju losu — odwetem który czeka na swoją godzinę.
— Pragnąłbym z duszy aby pan był najpospolitszym łotrem! — rzekł Heyst, podnosząc spokojny wzrok na pana Jonesa. — Możnaby wówczas z panem wręcz się rozmówić i spodziewać się niejakiej ludzkości. A tu tymczasem...
— Nie cierpię gwałtu i wszelkiej dzikości tak jak i pan — oświadczył pan Jones, który opierał się wprawdzie omdlewająco o ścianę, lecz przemawiał silnym głosem. — Może pan zapytać mojego Marcina czy tak nie jest. Żyjemy, proszę pana, w wieku pełnym łagodności. A przytem nasz wiek jest pozbawiony przesądów. Słyszałem że i pan jest od nich wolny. Niech pan się nie zgorszy, jeśli powiem panu wyraźnie że dybiemy na pańskie pieniądze — czy też ja sam na nie dybię, jeśli pan woli złożyć na mnie całą odpowiedzialność. Pedro, naturalnie, wie o tem tyle co i każde inne zwierzę. Ricardo zaś należy do gatunku wiernych gierm-