Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

o ścianę, czekał najwidoczniej aby Heyst zaczął mówić. Wobec jego milczenia postanowił sam się odezwać; ale namyślał się jeszcze. Bo choć uważał że najtrudniejszy krok już jest zrobiony, należało jednak posuwać się naprzód z niezmierną ostrożnością, aby ten człowiek — według określenia Ricarda — nie „stanął dęba“, co byłoby w najwyższym stopniu niedogodne. Powtórzył swoje poprzednie oświadczenie:
— Jestem człowiekiem, z którym trzeba się liczyć.
Tamten patrzył wciąż w podłogę, jakby był sam w pokoju. Nastąpiła pauza.
— Więc pan słyszał o mnie? — rzekł wreszcie Heyst, podnosząc oczy.
— Ja myślę! Mieszkaliśmy w hotelu Schomberga.
— Schom — — — Heyst utknął w środku słowa.
— Co panu jest, panie Heyst?
— Nic; mdli mię — rzekł Heyst z rezygnacją, wracając do poprzedniej pozy wyrażającej obojętność i zadumę. — Co znaczą te pańskie słowa, że trzeba się z panem liczyć? — spytał po chwili tonem jaknajspokojniejszym. — Ja pana nie znam.
— Widać odrazu, że należymy do tej samej — sfery — zaczął pan Jones z omdlewającą ironją, maskującą czujność wytężoną do ostatecznych granic. — Coś musiało wyrzucić pana poza nawias — może oryginalność pańskich zapatrywań. A może pańskie upodobania.
Pan Jones pozwolił sobie na okropny swój uśmiech. Jego rysy miały w spokoju ciekawy wyraz złej, znużonej surowości; ale gdy się uśmiechał, twarz jego nabierała czegoś dziecinnego i przykrego. Ponowny, silniejszy jeszcze grzmot wtargnął hałaśliwie do pokoju i zamarł w oddali.