Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zbiegały mu po zapadłych policzkach, prawie oślepiając upiorne oczy w kościstych jamach.
— To znaczy że jestem osobistością, z którą trzeba się liczyć. Nie — stać! Niech pan nie kładzie ręki do kieszeni — bardzo proszę!
Głos jego stał się nagle wściekły i przeraźliwy. Heyst drgnął; nastała chwila naprężonego milczenia, podczas której głęboki bas grzmotu warczał w oddali a framuga drzwi na prawo od Jonesa migotała niebieskawem światłem. Wreszcie Heyst wzruszył ramionami; spojrzał nawet na swoją rękę. Jednak nie włożył jej do kieszeni. Pan Jones, przylepiony do ściany, patrzył jak Heyst podnosi obie ręce ku końcom swych poziomych wąsów i wyczytał pytanie w spokojnych oczach gościa.
— To przez ostrożność — rzekł pan Jones zwykłym swym, głuchym tonem, ze śmiertelnym spokojem na twarzy. — Człowiek prowadzący tak swobodne życie jak pan zapewne to zrozumie. Wprawdzie jest pan osobą, o której dużo się mówi, panie Heyst, lecz o ile zrozumiałem, przyzwyczaił się pan używać delikatniejszej broni a mianowicie inteligencji; nie mogę jednak narażać się na skutki zastosowania przez pana metody... hm... bardziej brutalnej. Zamało jestem bezwzględny aby sprostać panu w walce na inteligencję; ale zapewniam pana, panie Heyst, że w tej drugiej metodzie pan mi nie dorówna. Trzymam pana na celu — już od chwili kiedy pan wszedł do pokoju. Tak; celuję w pana z kieszeni.
Podczas tej rozmowy Heyst spojrzał spokojnie przez ramię, zrobił krok w tył i usiadł w nogach polowego łóżka. Oparłszy się łokciem o kolano, objął dłonią policzek i zdawał się obmyślać co powie. Pan Jones, oparty