Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



XI

Dwie świece paliły się na wysokim pulpicie. Pan Jones, otulony szczelnie w stary lecz wspaniały szlafrok z niebieskiego jedwabiu, stał z łokciami przyciśniętemi do boków, zanurzywszy ręce w niesłychanie głębokich kieszeniach. Ten kostjum uwydatniał jego chudość. Pan Jones przypominał pomalowaną tykę, opartą o róg pulpitu, z zatkniętą na końcu wyschłą głową o wątpliwej dystynkcji. Ricardo ociągał się jeszcze we drzwiach. Stał, obojętny napozór na wszystko, i czekał stosownej chwili. W pewnym momencie, między dwoma migotami błyskawic, znikł z framugi — rozpłynął się w ciemnościach. Pan Jones zauważył natychmiast jego zniknięcie i porzucając swą pozę niedbałą i nieruchomą, zrobił kilka kroków obliczonych na to by znaleźć się między Heystem a drzwiami.
— Okropnie duszno — zauważył.
Heyst, stojąc w środku pokoju, postanowił mówić otwarcie.
— Nie przyszedłem tu aby rozmawiać o pogodzie. Pan zaszczycił mię poprzednio dość zagadkowem zdaniem. „Jestem tym, który jest“ — tak pan powiedział. Co to ma znaczyć?
Pan Jones, nie patrząc na Heysta, posuwał się wciąż z udanem roztargnieniem, aż wreszcie, znalazłszy się tam gdzie chciał, huknął o ścianę plecami blisko drzwi i podniósł głowę. Był podniecony tą rozstrzygającą chwilą; wybladła jego twarz błyszczała od potu. Krople