Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie wiedziałem że panu się śpieszy. Nawet gdyby wasz wyjazd zależał od tej rozmowy — jak pan mówi, — wątpię abyście się zdecydowali puścić się na morze w taką noc jak dzisiejsza — rzekł Heyst, ruchem ręki wskazując Ricardowi drogę.
Sekretarz opuścił pokój natychmiast, wyginając biodra i barki kociemi ruchami. W głuchej nocnej ciszy było coś okrutnego. Wielka chmura zasłaniająca pół nieba wisiała tuż nad ziemią, jak olbrzymia kurtyna kryjąca przygotowania do groźnego napadu. Gdy obaj mężczyźni zeszli z werandy, rozległ się za chmurą łoskot poprzedzony przez szybki, tajemniczy błysk światła na wodach zatoki.
— Oho! — rzekł Ricardo. — zaczyna się.
— To się może jeszcze skończyć na niczem — zauważył Heyst, idąc spokojnie naprzód.
— Nie! Niech przyjdzie burza! — rzekł z pasją Ricardo. — W to mi graj!
Gdy zbliżali się do drugiego domku, oddalony, głuchy grzmot warczał bezustanku a blade błyskawice, jedna za drugą, przelewały się przez wyspę falami zimnego ognia. Ricardo rzucił się nagle naprzód, wbiegł po schodach i wetknął głowę przez drzwi.
— Mam go tu, proszę pana! Niech go pan trzyma tak długo jak tylko się da — póki pan nie usłyszy mego gwizdu. Jestem na tropie.
Rzucił te słowa na pokój z niesłychaną szybkością i usunął się na bok aby przepuścić gościa, ale musiał czekać dość długą chwilę, ponieważ Heyst, zrozumiawszy o co mu chodzi, zwolnił pogardliwie kroku. Gdy Heyst wchodził do pokoju, zwykły jego, heystowski uśmiech igrał pod marsowemi wąsami.