Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zrozumiałaś? Masz wybiec w tej chwili z domu — szepnął Heyst z naciskiem.
Podniosła jego rękę do ust i puściła zaraz. Zaniepokoił się.
— Leno! — zawołał szeptem.
Już jej przy nim nie było. Nie śmiał sobie zaufać — nie odważył się nawet wyszeptać tkliwego słowa.
Zwracając się ku drzwiom, posłyszał głuchy jakiś łoskot gdzieś w domu. Aby otworzyć drzwi musiał podnieść kotarę, przyczem spojrzał poza siebie. Światło, sączące się cienkiemi strugami przez dziurkę od klucza i jedną czy dwie szpary, pozwoliło mu dostrzec wyraźnie Lenę całą w czerni, klęczącą przy łóżku i wspartą o nie głową i ramionami — w rozpaczliwej postawie pokutującej grzesznicy. Cóż to mogło oznaczać? Heystowi mignęło podejrzenie, że dzieje się naokoło niego wiele rzeczy, których nie jest w stanie zrozumieć. Ramię Leny oderwało się od łóżka, dając mu znak aby odszedł. Usłuchał pełen niepokoju.
Kotara spuszczona za nim jeszcze nie przestała się kołysać, gdy Lena zerwała się i przypadła do drzwi, nasłuchując dźwięków i słów w pochylonej, tragicznej postawie pełnej skupionej uwagi, z ręką przyciśniętą do piersi — jakby chciała stłumić bicie serca.
Heyst zastał sekretarza pana Jonesa w kontemplacji przed zamkniętem biurkiem. Można było przypuszczać, że Ricardo rozmyśla jakby się do niego włamać, ale odwrócił się nagle z twarzą tak zmienioną iż Heyst stanął w zdumieniu na widok wywróconych białek oczu, które mrugały w okropny sposób; zdawało się że Ricardo cierpi na jakieś kurcze.
— Myślałem że pan już nie przyjdzie — mruknął przez zęby.