Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Prędko! — szepnęła.
Chwycił jej rękę i ścisnął z całą siłą niemej wdzięczności — jak kompan kompanowi, gdy niema czasu na słowa. Potem wszedł na krzesło. Ricardo był krępy — zanadto krępy aby mógł wyjść przez okno, nie wspinając się hałaśliwie. Zawahał się chwilę; stała czujnie, oparłszy sztywno o siedzenie krzesła cudowne, nagie ramiona, podczas gdy Ricardo stanął lekko i pewnie na poręczy, jak na drabinie. Fala kasztanowatych włosów spłynęła na jej twarz.
W sąsiednim pokoju rozległy się kroki i głos Heysta, niezbyt podniesiony, zawołał:
— Leno!
— Zaraz! za chwilę — odpowiedziała ze szczególną intonacją, która miała powstrzymać Heysta od natychmiastowego wejścia do pokoju.
Gdy spojrzała wgórę, Ricarda już nie było. Spuścił się tak lekko z drugiej strony, że nie dosłyszała najlżejszego szelestu. Wówczas podniosła się oszołomiona, struchlała, pozbawiona sił — jakby się ocknęła z narkotycznego snu, z ociężałemi, spuszczonemi, niewidzącemi oczami i zamarłą wyobraźnią, niezdolną nawet do podniecenia jej trwogi.
Heyst krążył bez celu po drugim pokoju. Odgłos jego kroków pobudził wyczerpane jej siły. Od razu zaczęła myśleć, słyszeć, widzieć i przedewszystkiem zobaczyła, a raczej poznała — gdyż oczy jej spoczywały na tym przedmiocie przez cały czas — słomiany sandał Ricarda, zgubiony podczas walki i leżący obok wanny. Ledwie zdołała postąpić krok naprzód i nakryć go stopą, gdy kotara drgnęła i uchyliła się, odsłaniając stojącego na progu Heysta.
Ocknąwszy się z upojenia zmysłów, którego z Hey-