Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

stem zaznała, upojenia podobnego do jakiegoś czaru, Lena zetknęła się z niebezpieczeństwem grożącem ukochanemu i poczuła falę gorącą w piersiach. Coś drgnęło tam w głębi, jakby nowe jakieś życie.
Pokój był pogrążony częściowo w cieniu, gdyż Ricardo zamknął niechcący okiennicę, przeciskając się przez okno. Heyst spoglądał ku Lenie z progu.
— Jakto, jeszcześ się nie uczesała? — rzekł.
— Nie będę się teraz czesała. Zaraz przyjdę — odparła spokojnie i stała nieruchomo, czując pod stopą sandał Ricarda.
Heyst cofnął się i puścił zwolna kotarę. Lena schyliła się natychmiast i z sandałem w ręku obróciła się wkoło nieprzytomnie, szukając jakiegoś ukrycia; ale w pustym pokoju nie było żadnej skrytki. Skrzynia, skórzany kufer — jedna czy dwie suknie wiszące na kołkach — nie było takiego miejsca, gdzieby każdej chwili przypadek nie mógł skierować ręki Heysta. Jej oczy błąkające się nieprzytomnie zatrzymały się na przymkniętem oknie. Podbiegła doń i wspiąwszy się na palce, dosięgła okiennicy. Otwarła ją naoścież, wróciła na środek pokoju i zamierzyła się, miarkując tak siłę rzutu aby sandał za daleko nie poleciał i nie zawadził o brzeg zwisającego okapu. Było to trudne i skomplikowane zadanie dla mięśni tych krągłych ramion, drżących jeszcze od śmiertelnego zmagania się z mężczyzną, dla umysłu podnieconego naprężeniem chwili i dla rozkołysanych nerwów, które napełniały mrokiem oczy. Wreszcie rzuciła sandał; przesunął się przez otwór i znikł z widoku. Nasłuchiwała. Nie było słychać, aby o cokolwiek uderzył; znikł poprostu, jakby miał skrzydła. Żaden dźwięk jej nie doszedł. Sandał poleciał.