Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

To było do przewidzenia. Chińczyk nigdy nie uzna że trzeba się przyznać do winy. Przeczy z zasady wszelkim oskarżeniom: ale Wang nie mógł się spodziewać że mu uwierzę. Przy końcu był trochę zagadkowy, Leno. Przestraszył mię.
Heyst urwał. Lena wyglądała na zatopioną w myślach.
— Przestraszył mię — powtórzył Heyst. Zauważyła niepokój w jego głosie i odwróciła nieco głowę, aby spojrzeć na niego przez stół.
— To musiało być coś niezwykłego, jeżeli ty się przestraszyłeś — rzekła. W głębi rozchylonych warg, podobnych do dojrzałego granatu, połyskiwały białe zęby.
— To było tylko jedno słowo — i kilka gestów. Narobił porządnego hałasu. Dziwię się że ciebie nie obudził. Jaki ty masz mocny sen! No jakże, czy dobrze się już czujesz?
— Zupełnie dobrze — rzekła, obdarzając go znów promiennym uśmiechem. — Nie słyszałam żadnego hałasu i bardzo się z tego cieszę. Boję się szorstkiego głosu tego człowieka. Nie lubię tych wszystkich cudzoziemców.
— Przestraszył mię w chwili gdy odchodził — a właściwie, gdy wypadł z salonu. Kiwnął głową w stronę twego pokoju i pokazał palcem kotarę. Wiedział naturalnie że tam jesteś. Zdawał się myśleć — zdawał się podsuwać mi myśl, że grozi ci jakieś szczególne niebezpieczeńsrwo. Ty wiesz jak on się wyraża.
Nic na to nie odpowiedziała, nie wyrzekła ani słowa, tylko nikły rumieniec odpłynął z jej policzków.
— Tak — ciągnął Heyst. — Zdawało się że usiłuje mię przed czemś ostrzec. O to mu widocznie chodziło.