Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tej sfery, która nie uznaje ceremonij, sfery pozbawionej wdzięku, niegodnej zaufania i tak dalej.
— To ja zostawiłem palące się świece aby oszczędzić mu fatygi.
— Pan rzeczywiście przypuszczał, że on przyjdzie do pańskiego domu? — spytał pan Jones ze szczerem zainteresowaniem.
— Byłem o tem przekonany. Z pewnością jest tam i teraz.
— A panu to nie przeszkadza?
— Nie!
— Doprawdy? — pan Jones zatrzymał się w zdumieniu. — Nadzwyczajny człowiek z pana — rzekł podejrzliwie i ruszył naprzód tuż obok Heysta.
Martwa cisza owładnęła Heystem; wszystkie jego władze duchowe przestały działać. Mógł w tej chwili z łatwością pchnąć Jonesa, przewrócić go i znaleźć się w paru skokach poza obrębem strzału; ale nawet o tem nie pomyślał. Wola jego zamarła ze znużenia. Posuwał się naprzód automatycznie ze spuszczoną głową, niby wzięty do niewoli przez złą siłę wcieloną w szkielet, który wstał z grobu, ubrany jak na maskaradę. Pan Jones prowadził; szli wielkiemi krokami. Echa odległych grzmotów zdawały się iść ich śladem.
— Ale, ale — rzekł pan Jones, jak gdyby nie umiejąc powstrzymać ciekawości — czy pan nie jest niespokojny o tę — brrr — o tę czarującą istotę, której pan zawdzięcza całą przyjemność naszej wizyty?
— Umieściłem ją w bezpiecznem miejscu — rzekł Heyst. — Postarałem się aby jej nic nie groziło.
Pan Jones położył mu rękę na ramieniu.
— Doprawdy? Niech pan patrzy! Czy tak pan to sobie wyobrażał?