Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jacku, że Heyst wstał jak pod działaniem sprężyny. Pan Jones odstąpił o parę kroków, ale nie wyglądał na zaniepokojonego.
— To jasne jak dzień! — wyrzekł żałośnie i zamilkł.
Framuga drzwi za Jonesem zamigotała sinym blaskiem i odgłosy jak gdyby bitwy morskiej, toczonej gdzieś na dalekim horyzoncie, wypełniły gorączkową pauzę. Pan Jones przechylił głowę na ramię. Nastrój jego zmienił się zupełnie.
— I cóż pan powie, bezbronny człowieku? Czy pójdziemy zobaczyć, co tam zatrzymuje tak długo mego wiernego Marcina? Prosił abym zabawiał pana przyjacielską rozmową, póki nie zbada dostatecznie tego tropu. Ha, ha, ha!
— Plądruje z pewnością po moim domu — rzekł Heyst.
Był oszołomiony. Zdawało mu się że wszystko to jest zagadkowym snem lub może obmyślonym do najdrobniejszych szczegółów żartem nie z tego świata, uknutym przez upiora we wspaniałym szlafroku.
Pan Jones spojrzał na Heysta z ohydnym, trupim uśmiechem pełnym niezbadanej ironji i wskazał na drzwi. Heyst wyszedł pierwszy. Uczucia jego tak się przytępiły, że wszystko mu było jedno kiedy dostanie kulą w plecy.
— Jak duszno! — rozległ się obok niego głos pana Jonesa. — Ta idjotyczna burza denerwuje mnie. Cieszyłbym się gdyby zaczęło padać, choć zmoknąć jest niemiło. Przytem te nieznośne grzmoty mają dobrą stronę: zagłuszają nasze kroki. Błyskawice są mniej wygodne. Oho, jaki pański dom oświetlony! Mój sprytny Marcin używa na pańskich świecach. On należy do