Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ciekaw jestem, jak długo uda ci się pozostać niewidzialną — szepnął Heyst w zadumie. Pochylił się nad stołem. — Pozwól mi skończyć. Zapytałem go wręcz, czego chce ode mnie. Odniósł się do tego bardzo niechętnie. Odrzekł że nie ma potrzeby się śpieszyć. Zaznaczył przytem że jego sekretarz, a właściwie wspólnik, chwilowo jest nieobecny; poszedł na pomost aby obejrzeć łódź. Wreszcie zaproponował mi, że odłoży do pojutrza zakomunikowanie mi pewnej wiadomości. Zgodziłem się na to, ale oświadczyłem że wcale nie jestem tej wiadomości ciekawy i nie wyobrażam sobie, aby jego sprawy mogły mię obchodzić.
— „Proszę pana“ — odrzekł — „mamy z sobą daleko więcej wspólnego niż pan myśli“.
Heyst uderzył nagle pięścią w stół.
— To były kpiny! jestem tego pewien.
Zawstydził się nieco tego wybuchu i uśmiechnął się zlekka, patrząc w nieruchome oczy Leny.
— I cóż byłbym mógł zrobić, nawet mając kieszenie pełne rewolwerów?
Skinęła głową potakująco.
— Pewnie że zabójstwo jest grzechem — szepnęła.
— Wyszedłem — ciągnął Heyst. — Zostawiłem go leżącego na boku z zamkniętemi oczami. Wróciłem tutaj i widzę, że wyglądasz jakbyś była chora. Co to było, Leno? Tak mię przestraszyłaś! Poszłaś się położyć, a ja rozmawiałem przez ten czas z Wangiem. Spałaś spokojnie. Usiadłem tu i zacząłem zastanawiać się nad wszystkiem co się stało, usiłując przeniknąć ukryte znaczenie wypadków i zrozumieć ich przebieg. Przyszło mi na myśl, że te dwa dni, które mamy przed sobą, wyglądają jak rozejm. Im więcej myślę o tem, tem wyraźniej czuję, że nastąpiło pod tym względem milczące