Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Na gładkiem jej czole promień słońca zdawał się zawsze spoczywać. Rozpuszczone włosy, rozdzielone na środku głowy, przesłaniały ręce, na których wsparła głowę. Zajęcie, z jakiem słuchała opowiadania, było tak wielkie, że wyglądała jak przykuta do miejsca przez jakiś czar. Heyst nie milczał długo. Nawiązał znów dość gładko opowieść, zaczynając od komentarza:
— Byłby skłamał bezczelnie — a ja nie cierpię słuchać kłamstw. Sprawia mi to przykrość. Najwidoczniej nie umiem sobie radzić ze sprawami szerokiego świata. Ale nie chciałem aby ten człowiek sobie wyobrażał, że zbyt potulnie znoszę jego obecność; więc oświadczyłem że wędrówki jego po świecie nic mnie nie obchodzą, chyba pod jednym tylko względem: oto jestem szczerze zainteresowany, kiedy rozpocznie je znowu.
— Zwrócił mi wtedy uwagę na stan swego zdrowia. Gdybym był sam na wyspie, tak jak oni przypuszczają, parsknąłbym mu w twarz śmiechem. Ale ponieważ nie jestem sam... Słuchaj, Leno, czy jesteś pewna że nie byłaś w żadnem miejscu, gdzie mogliby cię dostrzec?
— Jestem pewna — rzekła szybko.
Widać było że te słowa przyniosły mu ulgę.
— Rozumiesz mnie, Leno; jeśli cię proszę żebyś się trzymała w ukryciu, to tylko dlatego że niegodni są patrzeć na ciebie — mówić o tobie. Biedactwo ty moje! Nie mogę zapanować nad tem uczuciem. Czy mnie rozumiesz?
Poruszyła zlekka głową, nie potakując ani nie zaprzeczając.
— Jednak będą musieli zobaczyć mię kiedyś — rzekła.