Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mirażem wśród bezpłodnej oschłości myśli. Zawahał się czy ma dalej mówić, póki nie odezwała się rzeczowym tonem:
— No i cóż dalej?
Heyst drgnął.
— No i nie zawtórowałem mu. Czekałem aż się sam naśmieje dosyta. Trząsł się cały i wyglądał jak rozbawiony szkielet pod bawełnianą kapą, którą się nakrył — pewno aby zasłonić rewolwer trzymany w prawej ręce. Nie widziałem tego wprawdzie, ale miałem wyraźne wrażenie że trzyma broń w garści. Po chwili odwrócił ode mnie oczy i wpatrzył się w jakiś kąt; obejrzałem się i zobaczyłem, że w rogu pokoju tuż za mną przycupnęło kudłate, dzikie stworzenie przywiezione przez tych ludzi. Nie było go tam, gdy wszedłem. Poczucie że ten potwór czyha za mojemi plecami, nie przypadało mi do gustu. Gdybym był mniej zdany na ich łaskę i niełaskę, usiadłbym napewno gdzieindziej; ale w tych okolicznościach zmiana miejsca byłaby tylko słabością. Nie poruszyłem się więc wcale. Człowiek leżący na łóżku oświadczył, że może mię zapewnić o jednej rzeczy: oto jego obecność na wyspie nie jest bardziej godna potępienia niż moja.
— „Dążymy do tego samego celu“ — rzekł — „tylko ja z większą otwartością niż pan — i z większą prostotą“.
— To są jego własne słowa — ciągnął Heyst, popatrzywszy chwilę na Lenę w badawczem milczeniu. — Spytałem go, czy wiedział przedtem że tu mieszkam; odpowiedział mi tylko okropnym uśmiechem. Nie nalegałem na odpowiedź, Leno. Zdawało mi się że lepiej nie nalegać.