Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie zawtórowałem mu. Nie przyszło mi to na myśl. Mało jest we mnie z dyplomaty. A było to pewnie wskazane, bo zdaje mi się że zagalopował się w zwierzeniach i starał się osłabić swoje słowa przez tę sztuczną wesołość. Lecz w gruncie rzeczy dyplomacja nie oparta na sile nie lepszą jest podporą od zbutwiałej trzciny. I nie wiem czy byłbym się roześmiał, nawet gdyby mi to przyszło na myśl. Nie wiem. Byłoby to przeciwne mojej naturze. Czy mógłbym się roześmiać? Za długo żyłem pogrążony w samym sobie, śledząc tylko cienie i odblaski życia. Oszukiwać kogoś w sprawie, którą możnaby rozstrzygnąć szybciej przez usunięcie tegoż człowieka — oszukiwać bo się jest rozbrojonym, bezsilnym, niezdolnym nawet do ucieczki — nie! To mi się wydaje zanadto poniżające. A przecież mam ciebie tutaj! Trzymam w ręku twoje życie. I cóż ty na to, Leno? Czy byłbym zdolny rzucić cię lwom na pożarcie, aby swoją godność ocalić?
Wstała z krzesła, okrążyła szybko stół, siadła lekko na jego kolanach i obejmując go za szyję, szepnęła mu do ucha:
— Możesz to zrobić, jeżeli zechcesz. Chyba tylko w taki sposób zgodziłabym się ciebie opuścić. Tylko dla czegoś w tym rodzaju. Choćby to nie było większe od twego małego palca.
Musnęła wargami jego usta i wstała nim zdążył ją zatrzymać. Siadłszy z powrotem na krześle, oparła się znowu łokciami o stół. Trudno było uwierzyć, że wogóle wstawała z miejsca. Przelotny ciężar jej ciała na kolanach Heysta, uścisk ramienia naokoło szyi, szept który przeniknął mu do ucha, dotknięcie warg na ustach — wszystko to mogło być nierealnem wrażeniem snu, który wdarł się w rzeczywistość czarownym