Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Lena i Heyst obserwowali go ukradkiem, ale Ricardo unikał wzroku obojga i zdawał się ścigać zamglonym wzrokiem jakiś punkt w przestrzeni.
— Przyjemny spacer mieli państwo? — zapytał nagle.
— Tak. A pan? — odparł Heyst, który zdołał jego wzrok pochwycić.
— Ja? Nie odszedłem ani na krok od szefa przez całe popołudnie aż do tej chwili. — Szczerość jego akcentu zaskoczyła Heysta, ale nie przekonała go o prawdzie tych słów. — A dlaczego pan pyta? — ciągnął Ricardo tonem szczerej naiwności.
— Mógł pan wybrać się na zwiedzenie wyspy — rzekł Heyst, obserwując sekretarza, który — należy mu to przyznać — nie starał się uchylać swego wzroku. — Pozwolę sobie panu przypomnieć, że taka wycieczka nie byłaby bezpieczna.
Ricardo wyglądał jak wcielenie naiwności.
— Aha! pan ma na myśli tego Chińczyka, który uciekł od pana. To głupstwo!
— On ma rewolwer — zauważył Heyst z naciskiem.
— Przecież i pan ma także rewolwer — odparł nieoczekiwanie pan Ricardo. — Ale ja sobie tem głowy nie zawracam.
— Ja? To zupełnie co innego. Ja się pana nie boję — odrzekł Heyst po krótkiem milczeniu.
— Mnie się pan nie boi?
— Żadnego z was.
— Pan ma dziwny sposób stawiania kwestji — zaczął Ricardo.
W tej chwili drzwi od podwórza otwarły się dość hałaśliwie i wszedł Pedro, przyciskając do piersi brzeg