Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wybuchnął głuchym śmiechem, który ją przeraził. Byłaby wstała z krzesła, ale pochylił się nad nią tak nisko, że nie mogła się poruszyć nie odepchnąwszy go przedtem.
— Powiedziałby, moja Leno, że ja — ten Szwed — wyprawiwszy przebiegle — przez chciwość — swego wspólnika i przyjaciela na tamten świat, zamordowałem ze strachu Bogu ducha winnych nieznajomych rozbitków. Oto historja, którą wszyscy szeptaliby sobie na ucho albo głośno rozpowiadali — którą rozpowszechnianoby z pewnością — i w którąby wierzono, moja droga!
— Któżby mógł wierzyć w takie okropności?
— Ty może nie — a w każdym razie nie odrazu; ale siła potwarzy wzrasta zczasem. Potwarz jest chytra i przemyślna. Potrafi nawet zniszczyć wiarę w samego siebie — przegryźć duszę.
Oczy Leny skoczyły nagle do drzwi i utkwiły w nich zlekka rozszerzone i skamieniałe. Odwróciwszy głowę, Heyst ujrzał we drzwiach postać Ricarda.
Przez chwilę żadne z nich się nie poruszyło; wreszcie Heyst, powiódłszy wzrokiem od przybysza do siedzącej na krześle Leny, przedstawił ironicznie:
— Pozwól, moja droga: pan Ricardo.
Opuściła zlekka głowę. Ricardo podniósł rękę do wąsów. Głos jego wybuchnął z siłą w pokoju:
— Uniżony sługa pani!
Wszedł, zdejmując kapelusz szerokim gestem i rzucił go niedbale na krzesło przy drzwiach.
— Uniżony sługa — powtórzył zupełnie innym tonem. — Nasz Pedro uprzedził mię o obecności pani; ale nie wiedziałem że będę miał zaszczyt zobaczyć panią dziś wieczorem.