Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Doprawdy, tak właśnie wygląda — potwierdził w zamyśleniu. — Wahają się z jakiegoś powodu. Przez ostrożność, albo poprostu przez bojaźń — a może chcą działać rozważnie, bez ryzyka?
Wśród czarnej nocy rozległ się niedaleko od domu głośny i przeciągły gwizd. Ręce Leny chwyciły za poręcz fotelu, ale nie ruszyła się z miejsca. Heyst drgnął i odwrócił się twarzą od wejścia.
Przeraźliwy dźwięk ucichł.
— Gwizdy, wrzaski, szmery, sygnały, złowróżbne znaki — wszystko to nie ma żadnego znaczenia — rzekł Heyst. — A co się tyczy tego lewara — przypuśćmy że go trzymam w ręku. Czy mógłbym przyczaić się za drzwiami — za temi drzwiami — zmiażdżyć wysuwającą się z za nich głowę, rozpryskując krew i mózg po podłodze, po ścianach, a potem pobiec ukradkiem do tamtych drzwi i zrobić to samo — i jeszcze raz może powtórzyć tę scenę? Czyżbym mógł to zrobić? Na podstawie domysłu, bez litości, ze spokojem i stanowczością? Nie, nie jestem do tego zdolny. Przyszedłem na świat zapóźno. Czy chcesz żebym to zrobił, póki trwa jeszcze mój tajemniczy urok, czy też niemniej tajemnicze ich wahanie?
— Nie, nie chcę! — krzyknęła gorąco, jakby zmuszona do odezwania się przez jego oczy wpatrzone w jej twarz. — Nie! Potrzebujesz noża abyś mógł się obronić... jeszcze czas na to.
— I kto wie, czy to nie jest moim obowiązkiem? — zaczął znów, jakby nie słysząc wcale jej słów bez związku. — Może właśnie to jest moim obowiązkiem względem ciebie, względem siebie samego. Bo dlaczego pozwalać aby mnie poniżali ukrytemi groźbami? Czy wiesz coby świat na to powiedział?