Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

naładowanej tacy. Wielki jego, włochaty łeb chwiał się trochę a nogi stukały mocno o podłogę. Wejście Pedra wpłynęło zapewne na bieg myśli Ricarda, w każdym zaś razie na jego słowa.
— Słyszeliście państwo, jak gwizdnąłem przed chwilą na dworze? To był znak dla niego że czas już podać obiad; i oto jest.
Lena wstała z krzesła i przesunęła się z prawej strony Ricarda, który spuścił oczy na chwilę. Zasiedli do stołu. Plecy Pedra, olbrzymie jak u goryla, wytoczyły się z powrotem przeze drzwi.
— Strasznie silna bestja, proszę pani — rzekł Ricardo, który miał skłonność do mówienia o „swoim Pedrze“, jak o ulubionym psie. — Ale ładny to nie jest. Nie, nie jest ładny. I trzeba go krótko trzymać. Jestem jego wychowawcą, że się tak wyrażę. Szef nie troszczy się o takie drobnostki. Wszystko to jest na głowie Marcina. Marcin to ja, proszę pani.
Heyst zobaczył że oczy Leny zwróciły się ku sekretarzowi Jonesa i spoczęły bez wyrazu na jego twarzy. Lecz Ricardo patrzył gdzieś w przestrzeń i z lekkiemi przebłyskami uśmiechu na wargach podtrzymywał niestrudzenie rozmowę, wbrew milczeniu swych interlokutorów. Rozwodził się z dumą nad swoją dawną spółką z panem Jonesem, trwającą już przeszło cztery lata. Potom dodał, rzuciwszy okiem na Heysta,
— Odrazu można poznać że to prawdziwy pan: prawda?
— Wy wszyscy — rzekł Heyst z posępnym odcieniem w swym zwykłym, żartobliwym tonie — nie macie w moich oczach nic wspólnego z rzeczywistością.
Ricardo przyjął słowa Heysta w taki sposób, jakby