Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

stającej ze stosu gałęzi. Nie możemy jednak wędrować bez końca wśród tych drzew. Czyż to jest schronienie? Nie! Cóż nam pozostaje? Myślałem przez chwilę o kopalni; ale i tam nie moglibyśmy długo pozostać. Przytem galerja w kopalni nie jest pewna. Słupy, na których się wspiera, odrazu były słabe. A od tego czasu pracowały nad niemi mrówki — już po ludziach. W najlepszym razie mogłaby to być śmiertelna pułapka. Umiera się tylko raz, ale różne są rodzaje śmierci.
Lena spojrzała wkoło lękliwie, szukając owej postaci, która mignęła między drzewami — kogoś kto ich śledził czy pilnował; ale jeśli ten ktoś wogóle istniał, ukrył się teraz. Oczy jej zobaczyły tylko cienie pogłębiające się w krótkich perspektywach lasu między żywemi kolumnami, na których spoczywał nieruchomy dach z liści. Spojrzała wyczekująco na mężczyznę u swego boku, z czułością, z tajonym strachem i z czemś w rodzaju lękliwego podziwu.
— Przychodziła mi także na myśl łódź tych ludzi — ciągnął Heyst. — Moglibyśmy dostać ją w ręce, i wówczas... tylko że ogołocili ją ze wszystkiego. Widziałem wiosła i maszt u nich w kącie pokoju. Popłynąć w pustej łodzi to czyn rozpaczliwy, nawet jeśli przypuścić że prąd uniesie łódź daleko od wyspy nim się rozwidni. Byłoby to tylko wymyślne samobójstwo — znalezionoby nas w łodzi martwych, zabitych przez słońce i pragnienie. Tajemnica morza! Ciekaw jestem ktoby nas znalazł. Może Davidson; ale Davidson popłynął na wschód przed dziesięciu dniami. Widziałem go z pomostu, gdy przepływał raz wczesnym rankiem.
— Nie mówiłeś mi o tem — rzekła.
— Pewno patrzył na mnie przez swoją wielką lunetę. Może gdybym był podniósł rękę — ale nacóż