Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

był nam wtedy potrzebny, tobie i mnie? Nie będzie tędy wracał wcześniej niż za trzy tygodnie — albo i jeszcze później. Żałuję że nie podniosłem ręki tamtego rana.
— I cóżby było z tego przyszło? — westchnęła.
— Coby było przyszło? Pewnie że nic. Nie mieliśmy żadnych przeczuć. Ta wyspa wydawała się niezdobytem schronieniem, gdzie mogliśmy żyć w niezamąconym spokoju i uczyć się poznawać siebie nawzajem.
— A może w przeciwnościach ludzie uczą się siebie poznawać — poddała.
— Może — rzekł obojętnie. — W każdym razie nie bylibyśmy wtedy z nim odjechali, choć jestem pewien że stawiłby się z całą skwapliwością, gotów do wszelkich możliwych usług. Taką już ten grubas ma naturę — to cudowny człowiek. Nie chciałaś przyjść wtedy na pomost, gdy odsyłałem przez niego szal Schombergowej. Nigdy ciebie nie widział.
— Nie przypuszczałam że chcesz, aby ktokolwiek mnie widział — odrzekła.
Skrzyżował ramiona na piersiach i zwiesił głowę.
— A ja znów nie wiedziałem, czy chcesz aby cię widziano. Poprostu nieporozumienie — zaszczytne dla nas obojga. Ale teraz już wszystko jedno.
Zamilkł i po chwili podniósł głowę.
— Jaki ten las zrobił się ponury! Choć z pewnością słońce jeszcze nie zaszło.
Rozejrzała się; i jakby jej oczy dopiero teraz się otworzyły, spostrzegła że cienie lasu otaczają ich nietyle mrokiem co złą, niemą, groźną wrogością. Serce jej zapadło w ciszę; poczuła bliskość śmierci, która owionęła ich oboje swem tchnieniem. Gdyby rozległ