Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się w tej chwili szelest liści, trzask suchej gałęzi lub jakiś szmer najsłabszy, byłaby głośno krzyknęła. Ale przezwyciężyła i tę niegodną słabość. Choć jest tylko wędrowną skrzypaczką, uratowaną na progu nieuniknionej hańby, potrafi wznieść się ponad samą siebie, tryumfująca i pokorna; a wówczas szczęście buchnie na nią jak potok, rzucając jej do stóp ukochanego człowieka.
Heyst poruszył się zlekka.
— Wracajmy już, Leno; niepodobna siedzieć całą noc w lesie. Jesteśmy niewolnikami piekielnej niespodzianki, która na nas spadła — a może nazwać to losem? Twoim lub moim!
Mężczyzna przerwał milczenie, lecz kobieta pierwsza ruszyła naprzód. Na skraju lasu przystanęła, ukryta za drzewem.
— Co takiego? czy widzisz coś, Leno? — szepnął.
Odrzekła że przyszła jej do głowy pewna myśl; tu zawahała się chwilę, błysnąwszy ku niemu przez ramię promiennemi, siwemi oczami. Chciałaby wiedzieć czy te przeciwności, to niebezpieczeństwo, to zło — czy jak to nazwać — nie są karą, która dosięgła ich w ich schronieniu.
— Karą? — powtórzył Heyst. Nie mógł zrozumieć o co jej chodzi. Kiedy mu wytłumaczyła, zdziwił się jeszcze bardziej. — Zemsta ze strony niebios? — rzekł zdumiony. — Na nas? I zacóż, wielki Boże?
Spostrzegł że blada jej twarz pociemniała w mroku. Zaczerwieniła się. Zaczęła szeptać bardzo prędko. Chodzi jej o związek w jakim żyją — to przecież nie jest dobrze, prawda? To jest grzeszne życie. Bo przecież nikt jej do tego nie zmusił, nie znaglił przemocą ani