Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

strachem. Nie! przyszła do niego z własnej woli; cała ej dusza rwała się ku niemu w grzesznej tęsknocie.
Tak głęboko był wzruszony, że nie mógł przez chwilę mówić. Aby ukryć zmieszanie przybrał najżartobliwszy swój ton.
— Jakto? Więc ci nasi goście to mają być posłowie moralności, sprawiedliwi mściciele, wysłańcy Boga? To zaiste oryginalny punkt widzenia. Jakby im to pochlebiło, gdyby mogli cię słyszeć!
— Żartujesz ze mnie — rzekła stłumionym głosem, który się nagle załamał.
— Czy poczuwasz się do grzechu? — spytał Heyst poważnie. Nic na to nie odpowiedziała. — Bo ja nie — dodał; — przysięgam na Boga, że się nie poczuwam.
— Ty to co innego. Kusicielką jest kobieta. Wziąłeś mię z litości. Rzuciłam ci się na szyję.
— Przesadzasz, moja droga, przesadzasz. Nie było znów tak źle — rzekł żartobliwie, panując z wysiłkiem nad głosem.
Uważał się już za martwego człowieka, ale starał się udawać że żyje ze względu na Lenę, aby móc jej bronić. Żałował że niema dla niego niebios, pod których opiekę mógłby oddać tę piękną, drgającą życiem garść prochu i popiołów — ciepłą, wrażliwą, jego własną — i bezbronną wobec obelg, napaści, poniżenia i bezgranicznej nędzy ciała.
Odwróciła głowę w milczeniu. Chwycił nagle jej biernie zwisającę rękę.
— Chcesz aby tak było? — rzekł. — Chcesz tego? Więc miejmy nadzieję, że jest nad nami miłosierdzie.
Potrząsnęła głową, nie patrząc na niego, jak zawstydzone dziecko.
— Pamiętaj — ciągnął dalej ze swą niepoprawną,