Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

subtelną ironją — że nadzieja jest cnotą chrześcijańską i że nie możesz zagarnąć dla siebie wszystkiego miłosierdzia.
Domek po drugiej stronie polanki stał przed nimi skąpany w posępnem świetle. Nieoczekiwany, chłodny poryw wiatru zaszumiał w szczytach drzew. Wyrwała rękę z jego dłoni i weszła na polankę, ale nie uszedłszy i trzech kroków stanęła, wskazując na zachód.
— Ach! popatrz tylko! — wykrzyknęła.
Za przylądkiem zatoki Djamentów, rysującym się czarno na fjoletowem morzu, piętrzyły się wielkie zwały chmur skąpane w krwawej mgle. Szkarłatna rozpadlina, podobna do otwartej rany, przecinała je zygzakiem; z jej dna wyglądał płat ciemnoczerwonego słońca. Heyst rzucił obojętne spojrzenie na złowieszczy chaos nieba.
— Nadciąga burza. Będziemy ją słyszeli całą noc, ale prawdopodobnie nas nie dosięgnie. Chmury gromadzą się zwykle naokoło wulkanu.
Nie słuchała go. W jej oczach odbijały się posępne i jaskrawe barwy zachodu.
— To nie wygląda wcale na znak przebaczenia — rzekła zwolna jakby do siebie. Pośpieszyła naprzód; Heyst szedł za nią. Nagle zatrzymała się.
— Wszystko mi jedno. Zrobiłabym jeszcze więcej! I przyjdzie dzień, kiedy mi przebaczysz. Będziesz mi musiał przebaczyć!