Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



IX

Lena wstępowała na schodki chwiejnym krokiem, jakby ją nagle ogarnęło wyczerpanie; weszła do pokoju i padła na najbliższe krzesło. Heyst zatrzymał się na werandzie i rozejrzał wokoło. Nie było widać nikogo. W tak dobrze znanym mu krajobrazie nic nie wskazywało że samotność ich — jego i Leny — nie była już tak zupełna jak w pierwszych czasach wspólnego życia na tej odludnej wyspie, gdy towarzyszył im tylko Wang materjalizujący się dyskretnie od czasu do czasu i wspomnienia o Morrisonie.
Po chłodnym podmuchu wiatru nastała głucha cisza. Za niskim przylądkiem, czarnym jak atrament, wisiała ciągle brzemienna gromem masa chmur, czyniąc zmierzch jeszcze mroczniejszym. Niebo w zenicie wydawało się przez kontrast niezmiernie jasne i przejrzyste; mieniło się jak delikatna bańka ze szkła, którą mogłoby strzaskać najlżejsze drgnienie powietrza. Nieco na lewo, między czarnemi bryłami przylądka i lasu, wulkan — niby pióropusz dymu w dzień a rozżarzony koniec cygara w nocy — odetchnął płomiennie pierwszy raz tego wieczoru. Czerwona gwiazda ukazała się nad nim, jak iskra wyrzucona z ognistego łona ziemi i zaklęta w nieruchomość przez tajemniczy czar lodowatych przestworów.
Naprzeciw Heysta las, już zupełnie ciemny, stał jak mur. Heyst przyglądał mu się przez chwilę, obserwując szczególniej kraniec lasu łączący się z linią krza-