Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ani siły, ani przekonania — mruknął do siebie ze znużeniem. — Jakże mam się zabrać do tej czarująco prostej zagadki?
— Tak mi ciężko — szepnęła.
— I mnie także — wyznał szybko. — A najdotkliwszą stroną tego upokorzenia jest jego absolutna bezużyteczność, którą czuję — ach, jak czuję!
Nigdy jeszcze nie zdradził przed nią tak głębokich uczuć. Bladą jego twarz, przekreślały długie wąsy płonące w cieniu. Nagle rzekł:
— Ciekaw jestem, czy miałbym dość odwagi aby wkraść się między nich nocą z nożem w ręku i poderżnąć im kolejno gardła we śnie! Ciekaw jestem...
Przestraszyła się bardziej jego niezwykłym wyrazem twarzy niż temi słowami i rzekła poważnie:
— Tylko nie bierz się do czegoś podobnego! Nie myśl o tem!
— Nie posiadam nic prócz scyzoryka. A co do myślenia, Leno — niepodobna przewidzieć o czem się będzie myślało. Nie ja myślę. Myśli we mnie ktoś zupełnie mi obcy. Co ci jest?
Zauważył jej rozchylone usta i dziwne spojrzenie oczu, które spoglądały poza niego.
— Ktoś idzie za nami. Widziałam że tam rusza się coś białego — krzyknęła.
Heyst nie odwrócił głowy; spojrzał tylko na wyciągniętą jej rękę.
— Widocznie ktoś nas ściga; pilnują nas.
— Teraz nic już nie widzę — rzekła.
— To nie ma znaczenia — ciągnął Heyst zwykłym swym głosem. — Otośmy tu się znaleźli. Nie jestem ani silny, ani wymowny. Ale doprawdy, niezmiernie trudno być wymownym wobec głowy Chińczyka wy-